Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 07-03-2013, 16:06   #7
Fearqin
 
Fearqin's Avatar
 
Reputacja: 1 Fearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłość
Cela też przewróciła oczami, ściągnęła kurtkę, zostając w samym polarze, i zawiązała ją wokół pasa. Odczekała chwilę, aż Tomek wejdzie wyżej, a potem wybiła się i skoczyła do góry, łapiąc od razu za barierkę balkonu. Metal był zimny, mokry, śliski. Zacisnęła palce, pozwalając skórze dłoni przyzwyczaić się do nowego doznania. Podciągnęła się i poszła wyżej - szła pewnie, z każdym krokiem upajając się coraz bardziej swobodą i wysokością. Spojrzała w górę - czuła się, jakby wchodziła do nieba, prosto w padający śnieg.
Uczucie było bardzo... ekscytujące. Po kilu z prawie dwudziestu pięter, zobaczyła, że zrównała się poziomem z Tomkiem, reszta pozostawała bardziej z dołu, uważnie przyglądając się otoczeniu i swoim krokom. Ulica pod nimi, niedawno oczyszczona z placu budowy wieżowca, była względnie pusta i choć po drugiej stronie przechadzał się powoli jakiś ubrany w długi, czarny płaszcz mężczyzna, to najwyraźniej nie zdawał sobie sprawy, z ich obecności.
- Jean... a ty umiesz zwisać głową do dołu z sufitu? - Spytał nagle Tomek spoglądając w dół z szyderą w głosie, podskakują wysoko, odbijając się od działowego gzymsu, chwytając za wyżej położony, podokienny.
- A ty umiesz przeżyć upadek z wysokości siedmiu pięter? - Warknął w odpowiedzi czarny mutant.
Dziewczyna przytrzymała się gzymsu i ustabilizowała stopy na występie. Znaleźli sobie czas na spory...
- Chłopaki, pogadacie sobie na górze - syknęła rozzłoszczona. - I ustalicie, który jest bardziej mocarnym mocarzem. Na razie ruchy, póki mięśnie mamy rozgrzane.
Dalsza droga na górę, odbyła się bez bitwy na śnieżki. Cela ostatecznie wgramoliła się pierwsza, zaraz po niej Tomek, a tuż za nim Jean. Robert i Łukasz, weszli ostatni, ale nie mniej sprawnie. Wszyscy spojrzeli w dół, by zobaczyć, co pokonali.
Tomek zagwizdał
- No, no, no...myślałem, że będzie trudniej, z tym całym śniegiem i w ogóle... - powiedział skrywając skromność. - Dało się szybciej.
- Heh, i pokonałam cię! i was wszystkich, cieniasy. - zaśmiała się Cela, w euforii. Adrenalina krążyła w jej żyłach i nie czuła w ogóle zmęczenia. - To co, schodzimy? Nie będziemy tu chyba sterczeć całą noc... - Nie mogła ustać w miejscu, przebiegała od jednego boku budynku, do drugiego, zatrzymywała się tylko na chwilę na krawędziach, żeby zerknąć w dół - Czy szukamy innego zejścia? Bez balkonów?
- A co? Chcesz zejść z tej strony? - Spytał Jean, podchodząc do jednego z boków budynku i patrząc w dół. - Tutaj masz wymalowany napis 17 i nazwę ulicy...
- A tu są same okna, więc nudno - dodał Tomek, z drugiej strony.
- Bieda... trzeba tak samo wracać - westchnął Robert.
- Albo tędy... - mruknął Łukasz, dopiero po chwili powtórzył by wszyscy mogli go usłyszeć, stał po stronie przeciwnej do tej, po której weszli. - Rynny na skraju i po środku, żadnych balkonów, mało gzymsów i rzadkie okna, ale są te... światła.
Ściana budynku rzeczywiście była oświetlona i to ładnie, bo kolor światła zmieniał się do chwilę, z niebieskiego na żółty, potem na zielony i czerwony. Duże żarówki znajdowały się za kratkami, pomiędzy które dało się włożyć palce, choć ledwo. Wszystkie były ustawione w czterech kolumnach, wszystkie pomiędzy oknami i ciągnęły się aż do dołu, ktoś musiałby więc schodzić później. Mimo wszystko ciężko było zapewnić o stabilności małych okratowań.
- Super! - zawołała Cela, podekscytowana jak dziecko - Ja pierwsza!
Położyła się na skraju dachu i sięgnęła w dół, do najbliższego światła. Zaczepiła palce o kratkę i szarpnęła, z całej siły. Kratka nawet nie drgnęła, całość wydawała się stabilna.
Puściła kratkę i obróciła się, wczepiając place w skraj dachu. Opuściła ciało na rękach, szukając podparcia dla stóp. Szybko wyczuła gzyms, na którym oparła czubek buta. Puściła skraj dachu i przeniosła lewą dłoń najwyższą kratkę. Poczuła ciepło promieniujące od żarówki i zdziwiła się przelotnie - dlaczego nie zastosowali led?
Nie namyślając się dłużej, puściła kraj dachu i zaczęła schodzić.
Schodzenie zajęło więcej czasu niż wejście, ale ponownie wszystkim się udało, bo jakżeby inaczej? Jednak dziewczyna znowu była pierwsza i zdała sobie sprawę, że nawet nie dała z siebie wszystkiego. Była pewna, że dałaby radę wejść i zejść znacznie szybciej.
Zadowolona, spojrzała w górę. Tomek dopiero po chwili dołączył do niej, a potem pozostali.
- I co? - zapytała - Wymiękacie?
- Nie... - mruknął Tomek. - To ty coś szalejesz.
- Nooo, chyba nawet nie wiesz jak szybko włazisz i złazisz... - dodał Aleks, otrzepując się ze śniegu.
- Ja tak jak zwykle, wy jakoś wymiękacie.. to pewnie kwestia wieku, dziadki. - zaśmiała się.
- No... no to trochę szacunku dla starszych... - mruknął Jean, zwieszając głowę i garbiąc się.
- Właśnie chłopaki.. - Cela przypomniała sobie poranne wydarzenia - Wy macie tą.. rejestrację mutacji? Dziś widziałam policjanta, podobno z nowego wydziału.
- Ja mam, a ten oddział nowy jest chyba tylko w Polsce. U mnie we Francji - Tomek westchnął i przewrócił oczami, słysząc ten zwrot. - Działa tak samo długo jak i rejestracje. Jak rodzicie wypełniają kartę o mutacji dziecka, jeszcze przed jego pełnoletnością, to informowani są, razem z dzieckiem, o konsekwencjach nieposiadania tego... są dość poważne - powiedział kiwając głową.
- Jakie są? - zapytała Cela, wciągając kurtkę.
- Ogromna, ale to ogromna kaucja, na którą właściwie żadnego z mutantów nie stać. Wtedy idą do paki, a tam tolerancja i prawo, jakoś wobec nich nie działa... - dodał smutno. - Ale tej ostatniej części się nie mówi oficjalnie. To po prostu wiadomo...
- A jeśli ktoś.. nie wie? No wiecie, mutacja później się ujawni? Mój znajomy z biol-chemu twierdzi, że to możliwe. Teoretycznie, znaczy.
- Pewnie, że możliwe - odpowiedział Jean. - Ja mam swoje skrzydła od szóstego, Aleks z tego co mówił, od drugiego roku życia, jest jaki jest. Nie wiem czemu nie można by mieć tego później - wzruszył ramionami.
- Ale jak się ujawni za późno... to chyba byłby ostry przypał - mruknął Robert, krzywiąc się.
- Myślisz, że ten znajomy, tak tylko spekuluje, czy... ma? - Spytał Łukasz.
Wzruszyła ramionami.
- Nie spowiada mi się. Ale czemu mówisz, że to przypał?
- Jak go... no złapią kogoś takiego, to nie ma jak się wytłumaczyć... Nie mają go w bazie, nie mają go nigdzie, a dowód ma osobisty normalny, zaś póki co nie jest znana mutacja, która ujawniła się u kogoś po dziesiątym roku życia. Choć wydaje się to możliwe - odpowiedział Tomek, nagle posiadający na ten temat wielką wiedzę.
- Skąd tyle wiesz? - zainteresowała się Cela. Sądziła raczej, że to Aleks i Jean powinni mieć więcej informacji.
- A... przypomniałem sobie taką specjalną lekcję z liceum, jak doszło do jakiejś tam masakry ze strony ROPy, cztery lata temu chyba. Wtedy nas mocno edukowali o tym, ale tego wydziału policji nie było w Polsce. Wy też chyba powinniście mieć takie szkolenia, jak postępować i co wiedzieć o mutantach. Tak na tle tego, co się stało ostatnio... - powiedział, za co Jean obrzucił go wściekłym spojrzeniem.
- Co ty gadasz? Powinniśmy mieć szkolenia o rozpoznawaniu mutantów?
- Nie... to było bardziej jak... lekcja historii, poświęcona tylko im. Wiesz... na normalnych takich lekcjach z hiry, to się raczej pomija to, że wyciągano ich z domów, czy kryjówek, zaciągano pod ścianę i rozstrzeliwano, torturowano, przyczepiało do samochodów, a potem zabierało, lub paliło się ich domy - wzruszył ramionami wzdychając. - Mówili nam raczej o takich rzeczach, choć dość ostrożnie i o tym jak wygląda ich sytuacja dzisiaj. Każdy mutant w szkole, czyli dwie osoby, były z tych zajęć zwolnione... wiesz... głupio tak o nich gadać przy nich.
W miarę jak mówił, dziewczyna robiła się coraz bledsza.
- Nie miałam pojęcia - była wyraźnie wstrząśnięta - Nie miałam pojęcia.. że były aż takie prześladowania.- Otrząsnęła się - Robimy marsz - oznajmiła - Marsz milczenia, w proteście.
Zapadła chwila milczenia.
- Co? - Spytał w końcu ponuro Jean, unosząc brwi.
- W proteście przeciwko temu, co się przydarzyło Lockbellowi. I innym mutantom. Mamy zgodę dyrektora.. dużo osób ze szkoły idzie. Możecie zajrzeć na mojego walla. W piątek, o 12.
- Zgoda dyrka miło, ale... macie jakąś ochronę? Gliny czy coś? - Spytał Tomek wyjmując komórkę. Było to obecnie najbardziej uniwersalne urządzenie. Główny środek płatniczy, za pomocą przelewów, pełnił funkcję małego komputera, często przewyższając go pod wieloma względami. Podobno wchodziły wersje komórek... wczepianych pod skórę, ale ostatnio rozwój technologiczny, choć raptowny, pozostawał za kurtyną tajemnicy jej wydawców.
- No co ty.. znaczy - nie wiem, ale przecież to będzie oficjalne, dyrektor załatwia, zabierzemy sztandary.. jak jakaś zgoda jest odgórna potrzebna, to ona załatwi, nie?
- No jak jest oficjalne i... hmm... głośne, to policja się wkręci, jak na każdą manifestację, bo tak trzeba, ale takie rzeczy nie są zbyt mile widziane przez ROPę - dodał Robert.
- Pamiętaj, że nasz kraj jest póki, co najmniej tolerancyjny wobec takich jak Jean, czy Aleks - powiedział Łukasz, po chwili dopowiadając. - Bez urazy Jean...
- Spoko - pokiwał głową.
- A mordowanie ludzi jest dobrze widziane przez nasz kraj?! - wkurzyła się Cela - tak się zachowujecie, jakby was to w ogóle nie obchodziło, że tyle osób zginęło!
- Nie no... to nie tak - mruknął Tomek, drapiąc się po karku. Robert skierował wzrok na buciki.
- Po prostu... niewiele można z tym zrobić. Nie żeby co, ale ja tam nigdy nie byłem za takimi... hipisowskimi manifestacjami - dodał Łukasz.
- No w sumie... niewiele dają, a często prowokują terrorystów do wzięcia w nich udziału - rzucił Jean, zachęcony słowami Łukasza.
- Są ludzie, którzy rozpracowują ROPę i inne organizacje jej podobne i... no i trzeba im zostawić tę robotę. Nie mówię, że mnie nie obchodzi śmierć tych w Brukselii, po prostu.. co ja mam z tym zrobić? Nie widzę sensu w wyjściu na ulicę, pokazując jak mi szkoda i żal ich. To tragiczna śmierć, jasne, ale nic na to nie poradzę - powiedział Tomek gestykulując nerwowo i krzywiąc się, bojąc się reakcji Celi.
- Kurcze, Tomek, nie sądziłam, że jesteś takim.. takim.. - zabrakło jej słowa - jak można to wszystko olewać! Przecież nie protestując dajesz im przyzwolenie na to bestialstwo! Jak można tak po prostu przechodzić nad tym do porządku dziennego! - nakręcała się coraz bardziej - A jakby to Aleksa dotknęło?! Ktoś by go zglanował? To co, ruszył byś tyłek, żeby zadziałać, czy tez byś mówił, że ci szkoda i żal?!
Tomek też nagle wydał się bardziej poddenerwowany.
- Jasne że bym zrobił! Spróbował się zemścić, ale nie chodząc po ulicach w ciszy! Myślisz, że takie negowanie tego, co robią mutantom ich powstrzyma? Bo banda nastolatków paraduje po ulicach?! - Prychnął jakby rozbawiony. - Od razu rzucą się do spowiedzi za popełnione zbrodnie, po jebanym marszu milczenia... - prawie, że warknął.
- Hej, hej, hej! - Wtrącił Jean. - Może trochę spokojniej? - Wszedł pomiędzy Tomka i Celę. *
- A na kim byś się zemścił, co? Masz jakąś listę? - warknęła Cela, wysuwając się zza Jeana, który nie wiedzieć czemu wlazł między nią a Tomka - Bo jedyna odpowiedzią na przemoc jest przemoc? Masz pojęcie, czym to się skończy? I nie jestem żadną bandą nastolatków!
- Ale waszym sposobem, nic się nie zacznie... i jesteś - zrobił przerwę - dziewiętnNASTOLATKĄ - odpowiedział ostro, kładąc mocny akcent, na drugą część, ostatniego słowa. Zarzucił kaptur na głowę i powiedział do wszystkich. - Idę... mam dość... - wyglądał na dość wkurzonego, podczas gdy reszta chłopaków, stała dość zdziwiona, postawiona w trochę niezręcznej sytuacji, bycia świadkami kłótni. Tomek odwrócił się, nie mając najwyraźniej zamiaru, słuchać już Ocelii.
- Wkurzasz się, bo byłam szybsza niż ty! Tylko o to chodzi! - wykrzyczała do jego pleców.
Nie odwrócił się nawet, machając jedynie ręką na jej słowa.
- Chyba dostał cioty... - mruknął Robert, spoglądając za nim.
- Kolejny.. - mruknęła Cela - Ja też idę. Jak będziecie chcieli przyjść na marsz, i zachować się jak MĘŻCZYŹNI A NIE ROZKAPRYSZENI CHŁOPCY- krzyknęła za Tomkiem - to wszystko jest na moim profilu.
- Na razie, chłopaki. - dodała już spokojniej, naciągnęła kaptur od kurtki i też poszła. W druga stronę niż Tomek.
- Do zobaczenia! Ja będę! - Pożegnał się Jean, pytając potem pozostałą dwójkę, jak wracają.



Następne dni przebiegły spokojnie. Czasami chodząc do szkoły, miała dziwne wrażenie, że ktoś ją śledzi, ale ostatecznie zwalała to na ostatnie, przedziwne wydarzenia. Musiała zachowywać zdrowy rozsądek i jakoś jej to wychodziło. Tematu mutacji z Romkiem póki co nie poruszała, wszyscy skupiali się na zbliżającej się paradzie, w którą wciągnięto jeszcze dwie inne licea. Dyrektor potwierdził też, że eskortować wszystko będzie niewielki oddział policji.
Gdy w końcu nadszedł ten wielki dzień, a Cela wraz z większością, ale nie całą, swoją szkołą zjawiła się przed ambasadą, okazało się, że wszystko będzie nagrywane przez media. Cztery różne vany stały już na uboczu, a dziennikarki i dziennikarze, instruowali swoich kamerzystów. Na miejscu rzeczywiście kręciło się trochę policji. Dwa najnowocześniejsze radiowozy i około dziesięciu pieszych, noszących kamizelki kuloodporne, pistolety, pałki, a nawet granaty gazowe. Wyglądali nie tyle groźne, co potężnie i obserwowali powiększające się zbiorowisko czujnym okiem.
Ulica którą uczniowie mieli zamiar paradować w milczeniu, nie była dość ruchliwa i nie została całkowicie zamknięta. Ruch ograniczono do dwóch, z czterech pasów, ale i tak rzadko kiedy przemykał samochód, który zwalniał, gdy kierowca chciał obejrzeć zamieszanie. Na przeciwko ambasad znajdował się duży park, w którym niemal wszyscy pobliscy spacerowicze, zatrzymywali się, by przyjrzeć się mediom i policji, skupiających swą uwagę wokół dziwnej, ubranej na biało młodzieży.
Pogoda póki co dopisywała. Słońce świeciło jasno, a chmury bezpośrednio nad nimi były całkiem białe, jednak daleko na horyzoncie, majaczyły już mroczniejsze kolosy, zwiastujące niezłą ulewę. Wiatr jednak właściwie nie istniał, więc deszcz był zapewne kwestią wielu godzin.
Wkrótce po przybyciu Celi, podjechały autokary z dwóch pozostałych szkół. Młodzież, która z nich wysiadała, nie była zbyt rozgadana, jak na zwykłej szkolnej wycieczce do kina, muzeum czy w góry. Licea, a przynajmniej te lepsze, zbierały tę młodzież, która była w stanie dość szybko dojrzeć i zrozumieć powagę sytuacji, w której teraz się znaleźli.
Długi i znaczący marsz miał się wkrótce zacząć. Cela zauważyła, że wiele osób przyszło z własnej woli, nie tylko z trzech wybranych szkół. Gdzieś w tłumie dostrzegła Jeana, który dzięki bardzo ciemnej skórze, wyróżniał się na tle ubranych na biało ludzi. Ponadto dostrzegła sporo dorosłych osób, nawet starców. Szczególnie miło jej było, że żaden nauczyciel nie musiał uciszać uczniów. Jeśli były toczone rozmowy to szeptem i nie na żądne luźnie, zabawne tematy. Ludzie zdawali się przejmować losem Lockbella i pomordowanych mutantów bardziej niż Cela myślała, że wezmą sobie do serca.
Tuż przed rozpoczęciem pochodu, dostrzegła na skraju parku wysokiego mężczyznę, ubranego w długi, czarny płaszcz, którego nie zawiązał, odsłaniając marynarkę z białym krawatem. Założył też czapkę z daszkiem, a na twarz nasunął chustę. Krawat wskazywał na jego poparcie dla ich sprawy, ale jakoś trzymał się z dala, chyba uważnie obserwując dziewczynę, jednak gdy napotkał jej wzrok, szybko odwrócił swój i skierował się w głąb parku, chowając dłonie w głębokich kieszeniach płaszcza.
- Chyba możemy iść... zdaję się, że wszyscy się ustawili... - mruknął dyrektor stając obok Celii, razem z paroma innymi nauczycielami. Wyglądało to jakby Ocelia była jakimś generałem podczas wielkiej bitwy.
Skinęła głową dyrektorowi i poczekała, aż da znak do wymarszu.
Ruszyli powoli, w milczeniu, w dziwnym, tak niepodobnym dla młodzieży w tym wieku spokoju i porządku. Nikt nie przepychał się, nie robił uwag, nawet - jak Cela zauważyła - zaraz po przybyciu na miejsce większość ludzi powyciszała komórki. To było niesamowite. To poczucie zjednoczenia i wspólnego działania w słusznej sprawie. Paradoksalnie, ten marsz wydawał się jej prawdziwszy, niż ostatnie dni i zdarzenia, których doświadczyła.
Było ciepło, jej biała puchówka wydawała się za ciepła na tą pogodę. Nie miała czapki, więc jej białe włosy zlewały się z kurtką.
Szli powoli, w milczeniu.
Wydawało się, że jedynymi którym brakowało szacunku i zrozumienia, do całej sytuacji, byli policjanci. Trzej idący na przedzie palili e-fajki, nie przejmując się niczym, jakby wyszli na spacer, najwyraźniej ledwo powstrzymując się od rozmów, co było nieco... rozpraszające. Jednak głupio byłoby im zwrócić uwagę, szczególnie że pochód był zbyt mały, by objąć go taką troską, że blokowało się dla niego połowę tak ważnej drogi i przydzielano dziesięciu policjantów i dwa radiowozy, które teraz powoli wlokły się za idącymi.
Przy brzegu parku zaczęły gromadzić się większe tłumy, gdy dziennikarze, mający za plecami milczący, biały, mały tłum, relacjonowali niemal szeptem, całe zajście, zorganizowane, jak mówili, “przez zaledwie kilka, wspaniałych, młodych osób”. Możliwe, że padło nawet imię Ocelii, jednak zanim którykolwiek report, bardziej zagłębił się w sprawozdanie z parady, stało się coś strasznego.
Naraz usłyszeli od strony ambasad i parku pisk, połączony z wyciem, które niemal całkowicie zagłuszały wściekłe krzyki, dobiegające z wielu, rozzłoszczonych gardeł.
- ROPA PALI MUTY!! ROPA PALI ZŁO!! - Wrzeszczeli mężczyźni i kobiety, ryczeli dorośli, starzy i młodzi, chowający swe twarze za maskami. Wrzeszczeli wyłaniając się z tyłu i z przodu ulicy. Wrzeszczeli wybiegając z budynków i uliczek pomiędzy nimi. Darli się nawet ci którzy biegli ze strony parku. Wszyscy oni, co do jednego, nieśli w ręce po jednej butelce, a z każdej z nich wystawał kawał szmaty, powoli zżeranej przez ogień.
Zamiast wykrzykiwać słowa, zaczęto po prostu krzyczeć, gdy butelki rozbijały się o ulice, bądź paradujących, podpalając ich i zmuszając do chaotycznego biegania, w poszukiwaniu pomocy.
Ktoś ubrany całkowicie w czerń, z twarzą zasłoniętą czerwoną maską uśmiechniętego demona, podbiegł do jednego z policjantów, który upuścił fajkę i sięgnął po pistolet. Zanim zdążył zrobić z niego użytek, wielka, zardzewiała maczeta wbiła mu się po połowy szyi, grzęznąć w środku, stykając się z kością. Stojący obok policjant szybko ustrzelił mordercę, kierując broń w kierunku kolejnych.
Choć szaleńców, wrzeszczących ciągle i szukających kogoś do zamordowania, przy pomocy zarówno profesjonalnej broni jak i prymitywnych tępych bądź ostrych urządzeń i narzędzi, było mniej niż paradujących, to ci drudzy zaczynali uciekać w przerażeniu i popłochu przed ogniem i nagle wszechobecną śmiercią.
Ulica nagle wypełniała się jej zapachem. Gorzkim, duszącym zapachem palonej skóry i włosów. Zapachem krwi, juchy i gówna, przerażonych, niczego nie spodziewających się ludzi.
Cela zamarła, kiedy maczeta rozpłatała gardło idącego przed nią policjanta. Latające butelki też były przerażające, wszystko początkowo jak zwykłe zamieszki, ale to.. dziewczyna zrozumiała, że ci ludzie nie żartują. Nie chcą ich zastraszyć, ale zabić. I nie cofną się przed niczym.
Ta świadomość dodała jej sił. I determinacji. Nie zamierzała tak stać i czekać, aż ktoś ją zaszlachtuje. Miała wrażenie, że puls jej zwalnia, podobnie jak oddech, a zmysły wyostrzają się, jakby pozwalając lepiej rozeznać w sytuacji. Rozejrzała się dookoła, szukając luk w tłumie napastników.
Najwięcej nadbiegało z boków. Ze strony parku i z uliczek, wybiegali dziesiątkami, wymachując młotkami, własnoręcznie zrobionymi maczetami siekierami i rzeczami, które raczej widuje się w garażu.


Jednak Cela zaczęła słyszeć więcej strzałów, niż byli w stanie naprodukować sami policjanci. Na szczęście żaden z agresorów przed nią, mimo iż było ich wielu, nie miał pistoletu. Wszyscy którzy stali obok niej, zaczęli biec gdzie popadnie, nikt jednak nie biegł przed siebie. Kolejny policjant padł, biorąc ze sobą dwóch wrogów, a ostatni wycofywał się strzelając dość niecelnie. Cela na szczęście dostrzegła szansę dla siebie, pomiędzy dwoma skrzydłami, wściekłej fali. Mając z tyłu istną rzeź w powiększającym się ogniu, który lada chwila mógł przenieść się na park, wcale nie było to najgorszą opcją.
Rzuciła się do przodu, szukając budynku, lub płotu za którym mogłaby się schronić. Wejście na teren czyjejś posiadłości wydawało się niezłym pomysłem, zyska chwilę potrzebną na wejście na budynek. Potem powinna sobie poradzić - ucieknie górą, ten motłoch nie pójdzie za nią.
Ruszyła więc tam, gdzie nikt inny, szczególnie o zdrowych zmysłach, by nie pobiegł, prosto w paszczę żądnych krwi morderców. Mimo to przemknęła pomiędzy nimi, szybciej niż sama myślała, że potrafi. Jednak biała smuga, nie mogła obejść się całkiem bez uwagi. Niemal poczuła jak ktoś chwyta ją za ubranie, ostatecznie tylko ją muskając, wrzeszcząc za nią wściekle parę parszywych obelg i wzywając innych do pościgu. Z początku bała się obejrzeć, ale gdy się na to zebrała, zobaczyła trzy, zamaskowane postaci za nią. Jedna, sądząc po włosach i klatce piersiowej, kobieta wymachiwała bezmyślnie kuchennym tasakiem, już skąpanym we krwi, twarz zasłoniła trupią maską, identyczną do tej, którą nosił znacznie wyższy od niej mężczyzna, przynajmniej sądząc po sylwetce, a także... młody chłopak? Obaj również mieli kuchenne noże, możliwie jak największe i z ząbkami.
Nie zatrzymując się, zrzuciła kurtkę - to powinno dać jej przewagę, ale też utrudnić jej rozpoznanie, jako uczestniczki marszu. Włosy szybko zmieniły kolor na rudawy, dopasowując się do koloru bluzy. Choć cała trójka z pewnością była zdziwiona, to najpewniej odebrali to jako przejaw tego, czego nienawidzili najbardziej - mutacja. Choć Cela była szybsza, to nie mogła odmówić goniącym ją kondycji i ogólnej sprawności, bo nie mogła ich łatwo zostawić w tyle.
Z tyłu dobiegał coraz słabsze strzały, ale coraz mocniejsze wrzaski agonii i cierpienia, które to wypełniał ostatnie sekundy życia, wielu młodych, przerażonych ludzi.
Cela biegła, mając za sobą ulicę wypełnioną dymem, spośród którego tryskała krew, niesiona dziesiątkami wrzasków. W pełnym słońcu, które wyszło zza chmur, biegła rozwścieczona rodzinka, myśląca tylko o zabiciu plugawego nasienia, kalającego ludzką rasę.
Zrozumiała, że nie uda się jej odstawić ścigających, jeżeli dalej będzie biegła po płaskim. Starła się nie słuchać krzyków bólu, które dochodziły zza jej pleców i nie rozmyślać, z czyjego gardła się wyrywają. Na lewo pojawiało się drewniany płot, odgradzający parcelę do ulicy. Cela skręciła nieco i w pełnym pędzie wybiła się, starając się dosięgnąć szczytu ogrodzenia.
Dziewczyna zgrabnie, szybko i bez problemu znalazła się po drugiej stronie, ledwie zdając sobie sprawę z wyczynu. Spojrzała za siebie, patrząc jak jej zmory gramolą się na górę i już miała odwrócić wzrok, by dalej uciekać, kiedy kątem oka dostrzegła, biegnącego z prędkością jeszcze większą od niej mężczyznę. Tego samego, co stał w parku zanim zaczęło się to całe szaleństwo. Biegł jednak na czterech łapach, szybko zwracając uwagę prześladowców Oceli. Zanim jednak zdążyli zeskoczyć z ogrodzenia, zamaskowany im pomógł, chwytając największego z ROPiarzy za nogę i ciągnąc za sobą. Wylądowali parę metrów dalej, mężczyzna w płaszczu siedział okrakiem na drugim, leżącym na plecach. Dłonie na których przed chwilą biegł i z których wybił się do skoku, uzbroiły się nagle w długie, czarne pazury, które rozszarpały gardło dla rasisty, który i tak wypuścił swoje bronie w locie. Jego partnerka i być może syn, warknęli wściekle, rzucając się na wysokiego mężczyznę, jakby zapominając o Celii, dając jej świetną szansę na
ucieczkę.

Cela poczuła, jak żołądek podchodzi jej do gardła. Zamarła na moment, walcząc z mdłościami. Ten mutant zachował się.. jak.. jak zwierzę, pokazując, że jest niewiele lepszy od jej prześladowców. A może nawet gorszy. Rozszarpał tamtego mężczyznę jak polujący drapieżnik. Nie, cel nie uświęca środków - tego Cela była pewna. Pozbierała się i nie patrząc za siebie pobiegła dalej, przez zadbany trawnik - przeskoczy ogrodzenie z drugiej strony i zniknie wszystkim z oczu.
Nawet nie łapiąc lekkiej zadyszki, po paru minutach, lub parunastu sekundach, czego nie mogła być pewna, znalazła się pomiędzy zupełnie innym skupiskiem bloków, choć dalej dobiegał do jej uszu wrzaski, krzyki i odgłosy syren, pędzących w tamtą stronę.
Przystanęła, rozglądając się dookoła. Zamieszki wydawały się nie ogarniać tych terenów... Co powinna zrobić? Wrócić i próbować pomagać innym, czy uciec i się schować? Obie opcje wydawały się równie złe.
Rozejrzała się ponownie i ruszyła do najbliższego bloku. Niestety nie był to jeden z tych, z zepsutym zamkiem, mogła próbować dzwonić pod każdy numer...
- Pani! Nic ci nie jest?! - Usłyszała za sobą nagle, dziwnie znajomy, zachrypnięty, twardy głos. Obejrzała się i dostrzegła tego samego mężczyznę, który przed chwilą zamordował jednego z jej prześladowców. Z dłoni skapywała gęsto krew, która chyba nie należała do niego, podobnie jak ta, która przyległa do jego skórzanego płaszcza, który zdjął i odrzucił w bok.
Przełknęła ślinę i cofnęła się pół kroku. Rozsądek podpowiadał, że są - chyba - po tej samej stronie, ale wspomnienie rozszarpanego mężczyzny ciągle nie mogło wywietrzeć jej z głowy. Nie sądziła, że kiedykolwiek będzie w stanie to zapomnieć.
Sięgnęła ręką za siebie, złapała klamkę i szarpnęła nią raz, i drugi, mając nadzieje, ze zamek puści.
Drzwi jak i zamek wydawały się być dość mocno, jednak zza szyby, widziała niewyraźną, zamazaną sylwetką, która chyba zatrzymała się przy skrzynce pocztowej.
- Pani! - Krzyknął mężczyzna, wyciągając z kieszeni chusteczkę, w która wytarł krew, ta przestała skapywać, ale rozmazała się na jego dłoniach. Odrzucił szmatkę i zaczął truchtać w stronę dziewczyny.
Zapukała do drzwi bloku, mając nadzieję, że osoba w środku dostrzeże ją, przez szklaną szybę i otworzy. Ku jej uldze tak się stało. Młody chłopak zszedł powoli, otworzył pierwsze drzwi i nacisnął klamkę drugich, za którymi stała Cela. Spojrzał na nią z uśmiechem i nagle skierował zdziwiony wzrok za jej plecy. Nad jej głową przeleciała zakrwawiona dłoń, która chwyciła krawędź drzwi. Druga łapa złapała chłopaka za koszulę i pociągnęła do tyłu, biedak wywalił się na chodnik. Zamaskowany wepchnął Celę do środka, zamykając za sobą drzwi.
- Pytałem czy nic ci nie jest... pani - mruknął.
Cela krzyknęła i rzuciła się w górę schodów.
Mężczyzna nie powstrzymał jej przed otwarciem drzwi i biegnięciu po schodach, trzymając się bez problemu tuż za nią, zdjął czapkę odsłaniając czarno-białe włosy.
- Pani! Nie poznajesz? To ja! Twój ulubiony pies... ek! - Zdjął chustę, za którą ukrywał znaną już jej twarz Jasona Moore’a, który uśmiechał się, ale nie w ten swój głupkowaty sposób, lecz niepewnie... jakby był przestraszony.
- Zostaw mnie! - krzyknęła Cela, zatrzymując się i przyciskając do ściany - Natychmiast mnie zostaw, rozumiesz? - krzyczała coraz głośniej - Wynoś się! Wynoś!! Nie łaź za mną!
Husky stanął w lekkim odstępie, chowając chustę za pazuchę marynarki, oglądając się za siebie, unosząc szeroko brwi. Westchnął jedną ręką drapiąc się po parudniowym zaroście, a drugą miętoląc czapkę z daszkiem
- Ale... trochę cię poratowałem. Nie tylko tych trzech ci zagrażało. Wcześniej jeden celował do ciebie z pistoletu, ale urwałem mu łapę! - Powiedział kiwając głową, starając się o niepewny uśmiech. - Myślałem, że będziesz ze mnie zadowolona pani. - Powiedział smutno, jakby z zawodem w głosie, opuszczając głowę, wlepiając wzrok w buty.
Cela poczuła, że robi się jej słabo. Adrenalina opadała, dopuszczając szok. Usiadła na schodach.
- Rozerwałeś mu gardło.. - powiedziała. - A ten chłopak na dole?
- Potknął się... przestraszyłem się, myślałem, że chce ci coś zrobić. Wyglądałaś na przestraszoną - wzruszył ramionami, kierując na nią wzrok zbitego kablem psa. - A tamten wcześniej chciał cię rozerwać na strzępy pani. Wiesz przecież, że ci z ROPy to najgorsze mendy.
Zasłoniła twarz dłońmi. Ten durny Pies nic nie rozumiał. Był zadowolony z siebie, nie rozumiał nawet, że to nie chłopak na dole ją przestraszył, a masakra na marszu. Przyniósł wykopaną w ogródku śmierdząca kość, rzucił jej pod nogi i oczekiwał pochwały.
- Dziękuję - wykrztusiła w końcu - A teraz idź. I nie zabijaj już nikogo.
- Jak sobie życzysz... - odwrócił się do niej plecami, schodząc dwa stopnie w dół, po czym zwrócił głowę w jej stronę. - A gdzie idziemy? Może ja poprowadzę. Zamieszki szybko się rozprzestrzenią. Nie jestem pewien jak dużo ROPy tu jest...
- TY - podkreśliła słowo - wracasz do swojego pana. Natychmiast. Już.
- A... ale... - podrapał się nerwowo po głowie. - Teraz ty jesteś moją panią, więc w sumie... jestem gdzie chcesz żebym był.
Cela potrząsnęła głową. Dostała się do jakiegoś absurdalnego koszmaru. To nie mogło się dziać na prawdę. Świat tak nie działał. Ale zaczynała pojmować żelazną, psią logikę. Pokręconą, psią logikę.
- Pozwalam ci odejść. Już nie jestem twoją .. panią. Idź. Wracaj do swojego starego pana.
Husky wysunął z cwanym uśmiechem pazury, ale nie do końca. Podrapał się z szelestem po brodzie.
- Może i jestem ślepo lojalny, ale nie głupi... rozumiem, że chcesz mnie zbyć, ale mogę ci pomóc! - Rozłożył przed nią ręce błagalnie. - Daj mi szansę się wykazać! Proszę! Przecież widziałaś, co tam się stało... Nie! Nie widziałaś nawet małej części tego, do czego są zdolni! Błagam! - Zawył, najwyraźniej będąc gotowym, paść na kolana.
Wstała.
- Husky, lubię cie. Jesteś.. dobrym psem. Ale ja jestem twoją panią, tak? Musisz mnie słuchać. Więc znikaj. I nie pozwalam ci nikogo mordować.
Mutant chciał coś powiedzieć, ale Cela przerwała mu machnięciem ręki.
- Poczekaj. masz racje. Nigdzie nie idź, wrócisz ze mną na ten marsz. Zobaczymy.. - głos jej zadrżał - jak moi znajomi.. i w ogóle. Może trzeba komuś pomóc. Chodź.
- Świetnie, że się w końcu rozumiemy - dodał spokojniej. - Czasami moja druga strona przejmuje kontrolę i... i bardziej przypominam psa niż człowieka. Prosiłbym żebyś wykazała się wtedy cierpliwością wobec mnie - powiedział schodząc szybko na dół po schodach. Było sporo racji w tym, co mówił, z wyraźnym wstydem w głosie.
- Mam tylko nadzieję, że jak następnym razem twoja psia natura weźmie górę, to mnie nie rozszarpiesz - powiedziała Cela, niby żartobliwie, ale gdzieś tam była to jej obawa.
Wyszli z bloku.
- Prowadź - powiedziała.
- Jesteś pewna, że chcesz tam wracać? Teraz się tam będzie roić od policji, SWATów i ROPy... masa krwi... po prostu rzeź. Nie chciałbym żeby jakaś zbłąkana kula cię trafiła. Jestem pewien, że twoi przyjaciela mają się dobrze - powiedział gdy wyszli na dwór. Chłopak, którego Jason wywalił, podnosił się właśnie z ziemi, ze wściekłą, zalaną krwią z rozbitego nosa twarzą. Jednak gdy spojrzał na Moore’a, który wbił w niego puste spojrzenie, przemknął szybko obok Celii i zatrzasnął za sobą drzwi do bloku. - Dziwny chłopak... nawet mi nie oddał - mruknął Husky za nim.
- Czy ty nic nie rozumiesz? - syknęła Cela, odprowadzając krwawiącego chłopaka spojrzeniem - Nie można tak po prostu bić innych. Przecież to pożywka dla ROPy... “Mutanty atakują” , “Nikt nie jest bezpieczny w starciu z brutalną przemocą” - rzuciła kilka haseł z bulwarowych portali.
- Tam, muszę tam wrócić. - dodała po chwili. Cicho i mocno.
- Jak uważasz... - westchnął.
Zbliżali się więc do ulicy wypełnionej ogniem, strzałami, krwią i ciągła walką, prowadzoną w dymie. Wszystko zaczynało się przenosić bardziej w głąb ulic, niż w stronę parku. Podjeżdżało coraz więcej radiowozów policji i wozów z antyterrorystami. Tam gdzie biegli, z pewnością wrzała już istna bitwa.
Cela rozglądała się niespokojnie dookoła. Martwiła się o innych. Wyjeła telefon i włączyła urządzenie, nikt nie próbował się z nią skontaktować w tym zamieszaniu, pewnie każdy myślał o sobie.
Odgłosy walk były coraz bardziej słyszalne. Przecież to nie licealiści walczyli z ROPą... Może policja starała się rozgonić napastników? Nie wejdzie tam, w sam środek tych zamieszek, nie jest samobójczynią.. Rozejrzała się ponownie.
- Musimy wejść na dach - powiedziała do Psa, kierując się w stronę szeregu budynków.
Przystanęli z tyłu trzypiętrowego, szerokiego, białego budynku. Po jego drugiej stronie niosły się bitewne krzyki, mieszane z tymi, które mogłyby pochodzić z rzeźni. Jason uważnie obserwował boki, uważając by nikt stamtąd nie wybiegł i ich nie zaskoczył. Przy samym końcu ściany, leżał oparty o nią, ubrany w biel, młody chłopak. Jego jeszcze przed chwilą nieskazitelnie biała bluza, porastała czerwonym kwiatem, wypływającym spod jego żeber, łącząc się ze strumykiem czerwieni, wypływającym z jego coraz bardziej bladego karku.
- Ja nie jestem tak dobry w wspinaniu się jak ty... psy nie spadają zawsze na cztery łapy... - powiedział patrząc na nią smutno. - Jakoś tam wlazę, ale powoli.
- Boże - powiedziała Cela, nagle zapominając o swoich planach - O Boże .. przyklękła przy chłopaku. Nie znała się na pierwszej pomocy, tyle, co ze szkoleń.. ale na pewno trzeba było zatamować krwawienie.
- Husky.. masz coś? - zapytała - Trzeba to zatamować... wykrwawi się.
- Spokojnie - nachyliła się nad chłopakiem - Jestem Cela. Wszystko będzie dobrze.
Chłopak spojrzał na nią spod przymrużonych powiek, tuż przed tym jak zemdlał. Był już chyba za blisko śmierci, by można było mu pomóc. Husky stanął nad dziewczyną.
- Nie znam się na pierwszej pomocy, a jemu i tak już nic nie pomoże... - powiedział smutno. - Jeśli chcesz, możemy spróbować uratować innych... - dodał, patrząc na chłopaka, który powoli osuwał się na ziemię.
- Co ty mówisz.. nie znasz się na tym. Po prostu zemdlał. Pomóż mi! Przytrzymaj go, ja zadzwonię na pogotowie. Masz coś, żeby zatamować ta krew? Zdejmij koszulę. No już!
Sama ściągnęła swoją bluzę i przycisnęła do żeber chłopaka.
- Pomóż! Ruszaj się! - Krzycząc na Psa wyciągnęła komórkę i trzęsącymi się dłońmi zaczęła wybierać 112.
Jason westchnął ciężko rozkładając ręce i rozglądając się nerwowo.
- Na litość... nie mamy na to czasu, tak jak on nie ma już szansy! Widziałem umierających, zabijałem, wierz mi... on już nie cierpi i za chwilę odejdzie. Dobrze? - Powiedział spokojnie, klękając przy niej i kładąc ręke na ramieniu, nie bardzo wiedząc, co właściwie powinien rzec.
- Dobrze, dobrze - odpowiedziała mechanicznie , nie przerywając dzwonienia - Zatamuj mu w końcu ten krwotok, na litość boską!
- Chciałam zgłosić wypadek - powiedziała, gdy odezwała się operatorka - Chyba zranienie nożem, jest nieprzytomny.
Zaczęła podawać resztę szczegółów.
- Proszę pani, w tej okolicy kręci się mnóstwo karetek! Sanitariusze już starają się zrobić, co mogą, ale to bardzo niebezpieczne! Również dla pani! - Usłyszała w odpowiedzi znerwicowany głos.
- Pani, naprawdę musimy już... - mruknął Jason, nachylając się nad nią, nie dane jednak było mu skończyć. Nagle podniósł łeb, jak pies, który nagle wpadł na czyjś trop. - Cofnij się! - Warknął, odrzucając ją do tyłu, z zadziwiającą łatwością. Przylgnął do ściany, nasłuchując zbliżających się kroków. Stał tuż przy umierającym, młodym chłopaku. Celii wydawało się, że już go kiedyś widziała... może był z jej szkoły... gdzieś na korytarzach. Może...
Husky wyjął się z kieszeni marynarki, mały baton, którym nagle potrząsnął dzięki czemu niepozorny kawałek metalu przemienił się w popularną wśród policjantów i ochroniarzy, pałkę sprężynową. Chwycił ją w lewą dłoń, prawą nakazał Celii pozostać w miejscu, wyraźnie się na coś szykując.
- Spierdalamy! Tędy! Szybko kurwa!! - Usłyszała dziewczyna zza rogu, wściekłe powarkiwania i prędki tupot wielu stóp. Jej “pies” od razu szykował się do walki, mimo iż mogli uciec... i zostawić chłopaka na samotną śmierć.
- Zabierz go stąd - nakazała Psu Cela. Przed chwilą przekonała się, ile ma siły... - Nie bij się z nimi, zabierz chłopaka i szukaj karetki.
Spojrzała na ścinę budynku, przyglądając się gzymsom i innym nierównościom. Nie miała butów do wspinaczki ani odpowiedniego ubrania..ale powinna dać radę.
- Będę na górze. Znajdź karetkę - powiedziała i nie czekając na jego odpowiedź wybiła się do góry, łapiąc za obramowanie okna.
Spojrzał na nią zdziwiony, ale szybko się otrząsnął, chwycił chłopaka za fraki i przerzucił przez ramię, równie łatwo, co odepchnął dziewczynę, nie chowając broni, rzucił się biegiem w tę samą uliczkę, którą się tu dostali. Gdy dziewczyna znalazła się na prawie samej górze, spoglądając w dół, dostrzegła czwórkę zamaskowanych, uzbrojonych w prowizoryczne maczety ludzi, którzy pobiegli w tę samą stronę co Husky, nie zdołali go jednak dostrzec, okazał się za szybki, nawet z balastem i zniknął za rogiem. O niego raczej nie musiała się martwić.


Gdy znalazła się na dachu, na drugim jego końcu dostrzegła strzelca. Przykucnięty nad samym skrajem, strzelał co chwilę z długiego karabinu, w dół ulicy, z której unosiły się gęste krzyki i równie gęsty dym, spod którego jednak musiała coś dostrzegać, bo strzelał wolno, a więc uważnie i możliwe, że celnie. Sądząc po talii i włosach, spiętych w koński ogon, strzelca Cela uznała, że to raczej była “ona”, ale zdecydowanie nie była policjantką, bo ubrała się w spodnie moro i czarną bluzę, która już naznaczona była krwią. Póki co, nie dostrzegła intruza na drugim końcu dachu.
Wystarczyło jedno, delikatne pchnięcie...
Dziewczyna zamarła, bojąc się wykonać jakiś głośniejszy ruch, żeby nie zwrócić na siebie uwagi snajperki. Widziała, jak tamta składa się i celuje w tłum na dole - pojęła też z całą mocą, jak nierozsądnym pomysłem było ubieranie się na biało. Wszyscy protestujący byli widoczni jak na dłoni. Musieli stanowić łatwy cel.. Kaśka, Romek, prawie cała jej klasa, czy byli tam jeszcze? Czy już nie żyli? Snajperka pochylała się, Cela wiedziała, że lekkie pchnięcie wystarczy, żeby tamta spadła. Ale nie mogła się na to zdobyć. Nie umiała - tak po prostu - zabić człowieka. Podeszła, najciszej jak potrafiła, i stanęła za plecami tamtej. Zamachnęła się oburącz, celując w jej głowę. Miała nadzieję, że uda się jej ogłuszyć snajperkę.
Kobieta upadła na ziemie obok Celii, jednak nie zemdlała, ale wypuściła z dłoni karabin, który spadł na dół. Wydała z siebie okrzyk zdziwienia, a gdy już wylądowała ciężko na ziemi, spojrzała wściekle na Ocelię. Jej twarz pod oczami była zasłonięta przez czarną chustę, z białym, zrobionym na prędce napisem “ROPA”. Ekstremistka poderwała się szybko z ziemi i rzuciła na Celę, krzycząc wściekle.
Cela uskoczyła na bok, starając się zejść tamtej z drogi. Spojrzała przed siebie, szacując odległość do kolejnego bloku. Jej zręczność zaskoczyła nie tylko przeciwniczkę, ale i samą Celę, manewr wyszedł jej bez najmniejszego problemu, całkiem... naturalnie. Budynek na którym się znajdował, był prawdopodobnie jakimś urzędem, może nawet jedną z ambasad, kolejny, takiej samej wysokości, choć o bardziej nieregularnym kształcie, znajdował się z boku, w odległości od krawędzi, jaką Cela z pewnością mogłaby pokonać, bo już nie raz wychodziły jej i cięższe skoki.
 
__________________
Pół człowiek, a pół świnia, a pół pies

^(`(oo)`)^
Fearqin jest offline