Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 21-01-2007, 04:02   #8
Esco
 
Reputacja: 1 Esco ma wyłączoną reputację
Jeśli chodzi o tekst Cep'a, to historyjka, jakich każdy pierwszy lepszy menel z mojego osiedla na Mokotwie opowie Wam z tuzin w zamian za jedną flaszkę.

Napisana co prawda solidnie, konkretnie i ciekawie. Kilka wyrazistych, przekonujących szczegółów nadaje jej pozorów realizmu (np. łom, który służył do wyważania szafek) i to jest fajne. Wyczułem delikatną inspirację "Mechaniczną Pomarańczą" Anthony'ego Burgessa (niezamierzone zabójstwo staruszki, nieludzkie metody terapii) - ot takie moje skojarzenie, może się mylę. Ten Nosferat co go złapał i przemienił - to był chyba wampirzą wersją Matki Teresy z Kalkuty - gdyż nie widzę u niego innych, logicznych motywów niż litość i chęć dania "drugiej szansy" jakiemuś najgorszemu żulowi. Ale można wybaczyć, jeśli jest to pierwsza w karierze postać do WoD-a. Ogólnie historia mroczna i ciekawa, ale nie powaliła mnie na glebe.

Żeby być gentelmanem zamieszcze poniżej swoją historię do Vampire: TM. Zaznaczam że nie grywam "mhhhrocznymi" postaciami, bo nie jestem żadnym "szatanistą hejwi metalowcem" i mrok mnie nie pociąga jakoś specjalnie (nie bardziej niż fantasy na pewno). Ale zachciało mi się zagrać w Vampirka, bo kiedyś prowadziłem ten system i spłodziłem coś takiego (Cep, to specjalnie dla Ciebie :P):

Christian de Brasco, Tzimisce

Ideały? Liczy się jedynie przetrwanie… Widziałem dziesiątki, setki i całe tysiące idealistów, których za jednym zamachem wojna położyła trupem. Ja też byłem jednym z nich. Jakże śmieszny wydaje się być dzisiejszy pogląd ludzkiego bydła na tamte wydarzenia. Ze niby walczyliśmy za wolność? W życiu większej bzdury nie słyszałem. Przyczyny wybuchu każdej wojny na tym świecie były czysto ekonomiczne, żądza władzy w najczystszej postaci. A my tak im wierzyliśmy, w te ich ideały wykrzykiwane z ambony, rozpaleni płomieniem wiary w wolność i braterstwo maszerowaliśmy jak te owce na rzeź. Jakże głupi byłem w moim śmiertelnym życiu.

Urodziłem się w San Diego w Kalifornii, w rodzinie polityka Juana de Brasco w roku 1792. W tamtym czasie terytorium to należało do Królestwa Hiszpanii. Młodość spędziłem beztrosko na nauce sztuki dyplomacji, jazdy konnej, szermierki i na niezliczonych flirtach z córkami gubernatorów, plantatorów i oficerów. Moim ulubionym miejscem spotkań był prastary las. Pod rozgwieżdżonym niebem, gdzie rosły liczące sobie kilka tysięcy lat drzewa, pierwszy raz poznałem słodkiego smaku kobiety. Od tamtej pory zgłębiałem tajemnice alkowy z równym zapałem, z jakim ćwiczyłem szermierkę. Szybko też dowiedziałem się od pewnej pięknej, nieco starszej ode mnie donny, iż dyplomacja nie jest jedyną sztuką, w której giętkość języka stanowi niewątpliwą zaletę. I tak oto mijały szczęśliwe młodzieńcze lata, aż do wybuchu wojny o niepodległość Meksyku.

Był 21 lipca 1817, upalny dzień w Północnej Kalifornii. Wokół fortu, który zamierzaliśmy zdobyć, farmerska hołota zebrana na wozach gapiła się na nas jak na jakieś cyrkowe przedstawienie. Każdy chyba miał większą ochotę oddać salwę w ich stronę niż w ukrytych za palisadą hiszpańskich żołdaków. Klnąc i potykając się ustawialiśmy szeregi a potem marsz, przerywany na chwile by oddać strzał na komendę. Założę się, że każdy z nas, żółtodziobów miał wtedy pełne spodnie ze strachu. Na szczęście nie trwało to zbyt długo, miłosierna kula jakiegoś hiszpańskiego żołnierza trafiła mnie w głowę niemal w pierwszych minutach bitwy i zapadłem w ciemność.

Potem nasze wojsko zostało zmasakrowane przez lepiej wyszkolonych żołnierzy królestwa. No i w zasadzie to by było chyba na tyle, jeżeli chodzi o moje wspomnienia ze śmiertelnego życia. Poza tym kilka innych strzępków wspomnień, ale nic wartego uwagi. To, co natomiast zdarzyło się tamtego dnia po bitwie, tego nigdy nie zdołam zapomnieć.

Przebudziłem się w wykopanym w ziemi dole, w masowej mogile, do której wrzucano ciała żołnierzy Meksyku. Musiałem tam leżeć chyba cały dzień, bo niektóre truchła kumpli zaczęły już cuchnąć. Przygnieciony byłem olbrzymią stertą lepkich trupów, ściśnięty tak, że nie mogłem się nawet poruszyć. Wszędzie roiło się od brzęczących, tłustych much, a na zwłokach pełzały już białe robaki i inne cmentarne ohydztwa. Próbowałem krzyczeć, ale udało mi się tylko otworzyć usta i wtedy zachłysnąłem się gęstą cieczą. Z rozerwanego niemal na pół ciała jakiegoś porucznika, leżącego nade mną powoli sączyła się krew, wprost do moich ust. Nie mogłem nic zrobić, poruszyć głowy nawet o cal, a ta cuchnąca posoka wciąż kapała wprost do mojego przełyku. Niemal oszalałem, próbowałem pluć, ale nałykałem się tylko jeszcze więcej. I wtedy poczułem coś niesamowitego. Paląca ciecz w moim gardle zamieniła się w najcudowniejszy napój, a ja czułem jak wraca mi życie, jak budzą się we mnie nowe siły a krew pulsuje w żyłach coraz żwawiej. Wypiłem ile tylko zdołałem i potem najzwyczajniej wstałem roztrząsając na boki wszystkie truchła. Wyszedłem z dołu i od razu wzbudziłem sensacje wśród włóczących się wokół żołnierzy. Ci, którzy próbowali mnie zatrzymać skończyli ze skręconym karkiem w dole, który jak na ironie sami wykopali.

Tamtej nocy spotkałem Ojca. Obserwował mnie od samego początku, przyglądał się jak leżąc w tym wspólnym grobie wypijałem krew jego ghula, która dodała mi sił. Widział całą walkę, jaką stoczyłem najpierw z samym sobą, a potem z wrogami. Ta silniejsza niż wszystko chęć przetrwania, determinacja i wewnętrzna siła, która pomimo straszliwych ran, jakie odniosłem nie pozwoliła mi poddać się, była niewątpliwie czynnikiem, który zadecydował o wyborze. Przemiana była bardzo gwałtowna. Niemal nic z niej nie pamiętam, z powodu strachu, który mnie wtedy sparaliżował oraz potwornego bólu, jaki został mi zadany. Ojciec niemal rozszarpał mnie na strzępy. Początkowo myślałem, że to już koniec. Ale w rzeczy samej, był to początek.

Ojciec w życiu śmiertelnym był arystokratą ze Wschodniej Europy. Po przybyciu do Ameryki zamieszkał w opuszczonej hacjendzie i tam też właśnie nauczył mnie wszystkiego. Dowiedziałem się od niego, że jestem Tzimisce, i poznałem historię oraz ideologię Sabatu. Z perspektywy czasu uważam, że to problemy mojego Ojca związane z konfliktem z innymi mieszkającymi na południu Tzimisce, spowodowały, że szkolił mnie tak intensywnie i w takim pośpiechu. Od samego początku wpajał mi szacunek do swoich starszych. W gruncie rzeczy był słaby, przez co niejednokrotnie narażał klan na drwiny ze strony innych członków Sabatu. Gdy Wojewoda zwołał na niego Krwawe Łowy, nie miałem żadnych skrupułów by wprowadzić go w zasadzkę. W zamian za to od tamtej pory cieszę się szacunkiem i respektem ze strony klanu. Powiesz pewnie, że to najobrzydliwsza rzecz, jaką mogłem zrobić. Czy już wspominałem ci, co myślę o ideałach?
 
Esco jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem