Markus wsłuchiwał się w głosy towarzyszy debatujących nad upadłym biesem Xatrodoxem. Nie wyznawał się dotąd na bluźnierczych kultach ani mocach piekielnych, wolał nie zabierać głosu zanim inni się nie wypowiedzą. Ba, w ogóle, tak po prawdzie, rzadko na czym się wyznawał poza skrupulatnym bimbaniem na uczelni. Nie ma co ukrywać: żak lubił czuć się dyletantem. Wszak każdy rodowity Middenheimczyk zna się na leczeniu, ekonomii i politycy jak żaden inny mieszkaniec Imperium. Tak było dopóki komendant Shutzman siłą nie wcielił go tej parszywej zgrai, którą, o dziwo, młodzieniec polubił.
Gdy Zweinstein skończył czytać swe zapiski Oppel mruknął. - Skąd heretycy biorą te nazwy, się pytam? "Krwawy Obdzieracz, bezlitosny i dumny"? Się nie mógł na zwać Johan Szmidt? Zacne imię, zacne nazwisko. Ale nie...
- Ale jak mus to mus, kompania. Trza nam do Altdorfu. I żeby nie było, że się nie przydam na szlaku. Nabyłem przezornie lekarskie imponderabilia, ha! Łyknąłem co nie co wiedzy u znajomego cyrulika i akuszera - to mówiąc poklepał swój worek podróżny, który skrywał medyczne instrumentarium.
I żeby pokazać, że liznął troszkę tej wiedzy wypalił: Prium... tego... non nocere, kamraci.
Podszedł następnie do "nowych" i przywitał się uprzejmie. - Jestem Markus, niedoszły żak i praktykujący od niedawna cyrulik. Ale ad rem: macie co może do wypicia na biwaku? Co by się lepiej poznać, sami rozumiecie? |