Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 12-05-2013, 04:41   #7
Campo Viejo
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację







Wóz kolebał się na znajomych, swojskich wybojach. Konie, dwa siwki Joniego, machały leniwie ogonami opędzając sie od bzyczących much. Grube pszczoły podfruwały z kwiatka na kwiatek, kręcąc się jak niezdecydowane gdzie przysiąść. Drzewa pochylały się na leśna drogą a przez niebieską wstęgę, którą na niebie wyznaczały zielone korony drzew, zaglądało słońce. Znowu byli razem. Tak bliscy, choć jeszcze nie dawno tak dalecy, że tylko znani ze wspomnień. Prawdziwa przyjaźń jednak nie zna granic czasu czy odległości. Jeżeli jest prawdziwa. Wtedy czy to miesiąc, czy rok czy dwa, pocięte drogi znowu schodzą się z powrotem jakby rozeszły się ledwie z dnia wczorajszego. A więcej tylko jest wtedy czasem tajemniczości jaka obleka druha, którego już tak łatwo, na czas jakiś, ogarnąć się rozumem swoim nie da, jak niegdyś. Ale gęba ta sama, choć nieco inna i śmiech ten sam i te same żarty i spojrzenia, gdy kto odgrywać innej persony nie musi niż jest. Czasem nowa maniera sie zrodziła na bazie doświadczeń. Czasem wzrok się zawiesi zagadką błyszcząc w toni żywych, młodych oczu. Ale czyż tylko wśród swoich nie można być całkiem sobą? Żeby się martwić o to co pomyślą inni, jak ocenią nieznajomi? Czasem kusi nawet błyszczeć w obcych towarzystwie, gdzie być można kimś innym uciekając od siebie. Krótkie to wtedy są chwile pogody i spokoju ducha, kiedy w końcu spojrzeć trzeba sobie twarzą w twarz, by zobaczyć tam kogo innego. I czyż czasem nie jest łatwiej przejrzeć się w oczach tych, co znają i rozumieją choćby na swój sposób, od dziecka?

Niektórzy, kolejny raz, zostawiali za plecami drewnianą palisadę Biberhof. Wyrastała z usypanego z kamieni nasypu obronnego spomiędzy które wgryzała się trawa. Sterczały z niego teraz naostrzone pale, wbite po ostatnim rajdzie goblinów. Na murze machali krewni i znajomi. Będą czekali w swych sercach i na drzwi częstym spozieraniu się łapać na co dzień czy od święta. Czy przez nie nie wejdzie syn, brat, wnuk czy wujek. I dobrze mieć miejsce, które czeka nie oczekując niczego w zamian. Dom. Z którego się wychodzi i do którego zmierzać można. Pewnie kiedyś wrócą, choć nie wiadomo kiedy. Przeszłość jednak choć ważną jest, równać się z przyszłością nie może. To co było znanym jest, nieznanym lub znanym na swój sposób, lecz wszak najbardziej liczą się tylko te chwile, jeszcze nie zbadanych dni.

Joni strzelał z bicza, lecz nie w kobyle zady. Tuż nad nimi, a siwki dreptały żwawiej, kołysząc się łeb w łeb na boki. Kobyłki podkręcały tempa być może z wdzięczności za batoga natrętnych much smaganie, z którymi walczyły bój nierówny ich długie, białe, końskie ogony. A oni, niegdejsi strażnicy wiejscy, na skrzypiącej na wybojach lecz wygodnej pace, ruszali w Stary Świat. Razem. I kto by pomyślał, że tak się stanie, temu beczkę piwa. Tymczasem mały antałek krążył wśród żartów i rozmów poważnych oraz milczenia.

Droga na Wurtbad ni długą, ni krótką była. Ruszając bladym świtem, minąwszy zameczek barona, na późną noc zawitali pod wysokie mury winnej stolicy Imperium. Winnej, bo wino w Strilandzie przejść przez wurtbadzkie cło musiało na całe Imperium. A że trunek ten był sygnaturą prowincji, zaraz obok grzanego piwa, to i winnic i kupców w mieście nie brakowało. Wszelakie gatunki z najodleglejszych zakątków Strilandu tu się obracały, co przyciągało też i przedsiębiorców z całego Imerium a nawet i cudzoziemskich krajów. Nad porządkiem i bezpieczeństwem, tak zdrowia rywali jak i interesów, tudzież receptur w knutych intrygach, czuwała wszechobecna, choć niewidoczna, tajna policja. Powołana przez samego „Jastrzębia Wurtbadu” Jego Elektorską Mość Grand Hrabię Grafa Albericha Haupt-Anderssena. Zwiedzać jednak miasta nijak nie było chłopcom z Biberhof. Badym świtem prosto do portu wedle rozkazów wszak udać się mieli pożegnawszy z ojcem Hammerfista. Do tego czasu jednak karczmy Wurtbadu stały przed nimi otworem.










Rejs był nudny jak flaki z olejem. Gdyby dało sie go zamknąć w dwóch słowach to byłyby nimi żałosna żenada. Albo melancholia jakby to pewnie opisał Bert lub Gotte. Kapitan przedstawić nawet się nie raczył, gdy przed jego oblicze Jost z papierem w dłoni, doprowadzony został przez żylastego bosmana o głosie niskim i zdartym jakby zrodził się z tysiąca i jednej przepitych nocy, okopconych dymem z niewypalającej się fajki i przekładanym ochrypłym rykiem szant z takimże basowym chrapaniem. Na pokładzie marynarze szykowali się wyjścia z portu uwijając jak pracowite mróweczki.

- Tu se stań w środeczku. – mruknął bosman basem.

Wskazał na grubą linę okrętową, co zwinięta była niczym wąż w środku pustą będąc.

- To sie nikt o cię o potknie.

Potem wyszedł ze starym jegomościem, którego ochryple przedstawił podwładny.

- Pan kapitan.

Jegomość obejrzał pieczęć, dopiero potem przeleciał wzrokiem przez treść listu z żółtej koperty.

Kiwnięcie głową coś tam znaczyło, bo gdy drugi po bogu na łajbie zniknął w kasztelku, bosman zaprowadził Josta i czekających do tej pory na trapie towarzyszy pod pokład.

- Po pokładzie nie pętajcie się, nim w rejs ruszymy. – rzucił na odchodne zostawiając ich samym sobie.

Wilgotno było w tej części stateczku, słuchy skrzeczały, woda pluskała obijając się o deski burty a na słupach wisiały rozwieszone hamaki. Z pustej beczki można było zrobić stół a ze skrzynek stołki. Oddzieleni od innych pasażerów i załogi rozwieszonym starym, płótnem żaglowym, mieli nieco prywatności od wzroku innych. Ale już niczego innego. Zawieszona na linie lampa dawała światła w sam raz. I tyle z nowości niecodziennego im otoczenia. Przyzwyczaili się Biberhofianie raczej szybko do krajobrazu, dzień po dniu takiej samej rutyny. Mieli marynarski wikt, nawet wino. Żeglarze pili i śpiewali, gdy czas na to mieli a najciszej było, gdy na przystankach do doków miasteczek i wiosek nabrzeżnych schodzili. Tylko im i nielicznym na warcie marynarzom ostało się wtedy na łajbie czasu spędzanie. Persona, o której bezpieczeństwo dbać mieli, okazała się jednak wcale w potrzebie ich opieki. Młódka o zakrytej zieloną tkaniną twarzy, miała ze sobą grubą służącą oraz dwóch groźnie wyglądających ochroniarzy. Ciężko było powiedzieć, kto bardziej dostępu do niej bronił bliskiego, służka czy wąsaci panowie... Grunt, że oni również desek stateczku nie opuszczali, a panienka to już prawie wcale swej kajuty, która naprzeciw kapitańskiej była. Baronówna nosiła się zgrabnie i powabnie i choć nie zwracała na nich uwagi, to i tak widzieli, że byli przez nią obserwowani. Jeżeli jednak miała ochotę ich poznać, to tego nie okazała. Wnioskując po władczym zachowaniu służącej, nieco starszej kobity w czerni, to i może wyboru nie miała. Ruchy jej gibkie były, głos wesoły i często się śmiała, choć i krótko, bo ileż można samemu się radować w poważnym towarzystwie wiecznie milczącej kruszynki?

Marynarzom Gotte umiał rozwiązać języki i przynajmniej jakieś plotki przyniósł kompanom. Mówił mu przy piwie jeden ze starych wyg:

- Syszałeś o Hermsdorfie? Łowcy Czarownic kult tam wykryli, o tak, tak było. Wszystkich spalili i bardzo dobrze! Bogowie uwielbiają zapach płonących heretyków o poranku!

Inny młody majtek mówił z przejęciem:

- Ciężkie czasy, ciężkie. Kuzyniak – siódma woda po kisielu przez ożenek wprawdzie, miał sobie młyn dobrze prosperujący na Stirze za Kemperbadem, ale już go nie ma. Ani młyna, ani kuzyna... Mówią, że zwierzoludzie w sile wielkiej. Dasz wiarę? Tak blisko Altdorfu? Szkoda. Kuzyniak był w porządku, jak na Reiklandczyka, rzecz jasna…

Bert również nie próżnował. Potrafił zagaić, że i sam bosman coś tam o wieściach rzecznych pomruczał.

- Uważajcie na szkodników przy Kemperbadzie! Jakiś problemy były w Rodzinie Beladonna niedawno, nie pytaj jaki, bo nie wiem, ale załatwiali swoje porachunki mięśniami gromady brudnych Strilandczyków. - niskim głosem gadał powoli nie zwracając najmniejszej uwagi na pochodzenie gawędziarza. – Teraz są podejrzane typy rozpuszczone na rzece! Smutne to, że możni już się krzywdą ludu nie przejmują...

Nudny był to spływ i chłopcy z Biberhof, żeby nudę zabić, sami musieli sobie radzić podczas dłużących się dni, wieczorów i nocy na rzece. Okazało się, że nie była to łajba pasażerska lecz do przewożenia towarów. Skrzynie i beczki zajmowały większość miejsca w ładowni, pod pokładem. Poznali jednego kupca z jego dwoma synami, wdowę ze spasionym synkiem o buzi cherubinka oraz większą część załogi, no i chyba wszystkie szczury, co łase były na okruszki. Jeden, mały i odważny, pojętny i chętny okazał się do nauki i robienia sztuczek.

Dopiero gdzieś między Wurtbadem a Oberwill stała się rzecz straszna. Rudiemu nie podobał się ten mały grubasek od pierwszego wejrzenia. Niby nic a jednak coś go tam dręczyło, ale miał ważniejsze zmartwienia obecnie na głowie. Jako jedyny z załogantów jechał na gapę jak dezerter. Chłopaki ukryli go cichcem przemycając pod pokład, kiedy okazało się, że ludzie barona są na statku z nimi. I baronówna. Ponoć. Brakowało tylko, żeby kto doniósł, że dezerter w towarzystwie Biberhofian dał nogę. Mieliby wtedy oni jeszcze bardziej ułatwione życie... Więc on, mały w dużej beczce, przez dziurę po sęku obserwował dokładnie co sie dzieje pod pokładem, z nudów, tylko nocami rozprostowując nogi lub jak kto na zeksa stał przed załoga i pasażerami. I wiedział jedno na pewno. Że ten bachorek dobrze wiedział, że sie Miller w beczce skitrał... Posłał mu rankiem takie spojrzenie z uśmieszkiem, że wątpliwości nie było. Kiedy późnym rankiem reszta się ocknęła po przedwieczornej zakrapianej suto winem nocy, Schlachter i Winkel okazali się lżejsi o sakiewki... A po wdowie i jedynaku śladu żadnego choćby znikającego koła fali po kamieniu w wodę... Naklęli się siarczyście wszyscy i zgodnie orzekli, że skurwysynek musiał być niziołkiem. I przebierańcem! Tylko ciekawe czy komu innemu z załogi i pasażerów co zginęło, bo wstyd przyznać się było do takiego incydentu jakby tylko oni ofiarami być mieli. Na dodatek co będzie jak przeszukanie kapitan zarządzi i znajdą pasażera na gapę. Stary ochroniarz z widzenia znał Millera i zaczną się niepożądane komplikacje... Póki co, nikt nie narzekał a Bert z Gotte szybko wyniuchali, że nikomu nic nie zginęło, prócz kupca, który grał z kości z marynarzami i biedak nie wiedział, czy po pijaku przegrał wszystko do cna czy resztę zgubił...













Białe mury Kemperbadu wyrastały z urwiska, na którym Wolne Miasto zostało wzniesione. Na dodatek z lądem łączył je most zwodzony a szeroki Stir płynął leniwie dołem tak głębokim, że towary i ludzie z doków, transportowano na tle kamiennych, bielonych murów do góry w koszach i zawieszonych na linach platformach. Opłatę za to brała Gildia Krasnoludzka. Darmo można było schodami wspinać się na strome, w skale wykute spirale, lecz droga to zaiste upierdliwa, wąska i niebezpieczna nawet. No chyba, że sie krasnoludem było lub przez Glidię nadany mieć przywilej... Sachodkami szybko iść trza było, bo o zator było łatwo. A najwięcej cierpieli kupce i parobki z towarami na plecach, chcący zaoszczędzić srebrne szylingi na tym. Za dokami, śluza na połączeniu z Reikiem dla wyrównania poziomów witała każdy state, barkę czy łódź, bo Kemperbad stał na wschodnim brzegu tej rzeki w rozwidleniu obu wodnych granic okolicznych prowincji.

- Ot i cel waszej podróży. – mruknął basem bosman, gdy wszyscy stali zadzierając głowy, gdzie widać było strome, kolorowe dachy przytulonych do wysokiego muru budynków. – Bywajcie.

Z ekipy barona tylko starszy z ochroniarzy, ten o wyglądzie duelisty z dwoma pistoletami, skinął im głową podkręcając wąsa na znak, że robota ich została zauważona i skończona. I tyle. Oni płynęli dalej, bo nikt z obstawy szlachcianki jak i bynajmniej ona sama, z pokładu nie schodzili, ni do tego się szykowali.

Zatrzymali się w "Śpiącym Smoku". Dzielnica do najgorszych nie należała, bo gorsze to były tylko szemrane zaułki przyklejonej do murów portowej. Drugi dzień gościli Biberhofianie w wolnym mieście, gdy Eryk z Bertem na placu znaleźli przybite do słupa obwieszczenie. Nowiutkie.


Zanim jeszcze wrócili z miasta do znajomków, to usłyszeli od stojącego obok wąsacza, który czegoś też na słupie wypatrywał.

- Z tego co słyszałem, to strata czasu. Kiedym służył w Księstwach Przygranicznych przedostatniego roku, wpadłem na znajomka, który był w tym całym Franzenstein... Ta robota nawet nie pokryła jego wydatków... – machnął ręką. – Gadają o bandytach w lesie a on śladu ich nie widział. Jakaś tam ruina przy wsi jest ponoć, co to ma być pełna skarbów i straszliwych potworów, a on znalazł tam nietoperze i pająki. Ale nawet niezbyt wielkie, heh. Gadał za to, że kiełbasa była przednia jak komu nie przeszkadza przy tym mieszać się w tłumie zadzierających pudrowane noski szlachetków i nadętych kupców. – skrzywił się i splunął trafiając flegmą, chyba niecący, na łydkę przechodzącego ryżego jegomościa.









W karczmie kolejny wieczór upływał tako samo. Pełno było ludzi, patronów Śpiącego Smoka jak i wpadających co wieczór stałych bywalców, którym karczma była pewnie drugim domem. Marynarze śpiewali, dziwki sie wdzięczyły, pod stołem krzyżowały się palce i nogi, gdy w kobkach bełtały się kości, grzechocząc hazardzistom ku czci Ranalda.

Jost zauważył pierwszy małego jegomościa w eleganckim lecz skromnym ubraniu i fikuśnym kapeluszu z piórkiem. Na krasnoluda nie wyglądał, bo nie miał brody, lecz tylko zakręcone do góry wąsiki. Niziołkiem być nie mógł, bo tę swołocz poznałby by przecież... A przynajmniej tak im się wydawało do niedawna. Nie. Zdecydowanie nie halfling. Szczupły był a małe grubasy łatwiej było przeskoczyć jak obejść przecież. Karzeł? Budowa ciała proporcjonalna była... Nie wiedział skąd mu przyszło do głowy, czy to z opowieści babki, czy to ze szlaku, ale olśniło go, że to gnom. Gnoma nikt z nich nie widział na oczy. Chyba. Na pewno nie on. Mało ich w Imperium było, ale w końcu to był już prawie Reikland. Ogra też nie widział, przecież musi być ten pierwszy raz.

Mały kawaler w szaroniebieskich szatach i białej koszuli z haftowanym kołnierzykiem zatrzymał się przy stole chłopców z Biberhof i zwracając na siebie ich uwagę przemówił z bretońskim akcentem.

- Mes amis, jestem jak zapewne dobrze wiecie, największym na świecie detektywem. Słyszeliście o Alfonso, oui? – pochylił skromnie głowę.

Zerkał spod rzęs na reakcję przyglądających mu się Biberhofian. Nie widząc cienia rozpoznania w ich oczach i twarzach, ciągnął dalej z jakby urażoną miną i nieco zawiedzionym głosem.

- Zostałem zatrudniony, aby zadbać o bezpieczeństwo młodego syna monsieur Ludwika Purcela. Enfant zwany Sigmundem jest porwany i dla okupu trzymany. Porywacze żądają pięć tysięcy złotych koron za ‘łopca powrót do domu szczęśliwy a straszą śmiercią jego! Ojciec nie ma takich środków! Jak oni nie otrzymają tej sumy do północy, trzy dni licząc od dzisiaj, to obiecali dostarczyć enfant, o’lala, jak wy to mówicie, w małych kawałeczkach. Lecz Alfonso uratuje go wcześniej! Ja, Alfonso ‘Erculi de Lafoy, błyskotliwie wytropiłem złoczyńców do ich dziupli, gdzie pewien jestem, przetrzymują bandits młodego Purcela. Pomocy potrzebuję kilku dyskretnych - zrobił pauzę i spojrzał po wszystkich nieco powątpiewającym wzrokiem nim pociągnął dalej. – dżentelmenów jak wy mes amis, do obserwacji pozycji wroga a potem, kiedy czas właściwy przyjdzie, by uratować Sigmunda. Pomożecie?

Alfonso Herkules de Lafoy przekrzywił głowę nie odrywając wzroku od ich stolika w oczekiwaniu na odpowiedź.






 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill
Campo Viejo jest offline