Leo uśmiechnął się szeroko, zawiesił laskę pozłacaną rękojęścią na przedramieniu (wciąż jeszcze nie najlepiej mu szło chodzenie) i podniósł do góry bukiet róż, by wręczyć Francis. W zasadzie to przypomniał sobie o kwiatach tuż przed samymi drzwiami, ale umiejętnie połączone sfery pozwoliły mu stworzyć żywe, świeże kwiaty z niczego. - Przyjechałem do Los Angeles jakiś czas temu i myslałem, że może wstąpię. W końcu tyle lat już minęło... - uśmiechał się cały czas. Był słoneczny, ciepły poranek. Wokół panowała cisza, przerywana tylko szelestem liści drzew, poruszanych delikatnym chłodnym wiatrem. Cała przyroda jakby uspokoiła się i odżyła po ostatnich ulewach. Sam Leo czuł się tak dobrze i lekko, jak nigdy. Spojrzał w błękitne niebo, po którym wiatr ganiał puszyste białe obłoki. Zdjął przyciemniane okulary i spojrzał na Francis. Nawet jego oczy zdawały się uśmiechac do niej. - Zaprosisz mnie do środka? |