Wprowadzenie
Jackson spojrzał na kaszlącego mężczyznę. Beznamiętnie przyglądał się spoconej twarzy, obserwował wysiłki, z jakimi chory próbuje wypluć z siebie płuca. Kaszlący człowiek nie przestawał, aż w końcu z ust wylała mu się krwawa piana i spocony, wynędzniały chory legł na brudnej poduszce. Tylko spazmatyczny ruch wychudzonej klatki piersiowej zdradzał, że człowiek jeszcze żyje.
- Już po nim, Jackson – powiedział zimnym głosem drugi z mężczyzn stojący w wejściu do celi. – Dobij go i skróć jego męczarnie.
- Clay, kurwa, on jeszcze żyje.
- Niedługo – powiedział mężczyzna w wejściu nazwany Clayem. – Wiesz, jak to się skończy. Jak zawsze. Wyrzyga swoje płuca i wysra krwiste gówno i zdechnie. Jak każdy…
Mężczyzna przerwał wsłuchując się w dziwny, niosący się korytarzem szum.
- Kurwa … - w słowach Claya po raz pierwszy zagościły jakieś emocje. – Zrobili to, debile!
* * *
- Chuje zjebane! – wrzeszczał wysoki, czarnoskóry mężczyzna strzelając ze swojej zaimprowizowanej broni w głąb korytarza w nacierający tłum ubranych w pomarańczowe kombinezony więźniów.
Każdy strzał kończył się trafieniem, co nie było trudne, zważywszy na to, że korytarz zapchany był ludźmi z trzech sąsiednich sektorów. Biegnący potykali się o padających. Z tłumu ktoś posłał w kierunku strzelca bełt. Pocisk rozorał czarnoskóremu skórę na głowie i ucho, ale strzelec nie przestawał walki.
- Chuje zjebane! – wrzeszczał coraz głośniej, widząc, że nie da rady powstrzymać napierającego tłumu więźniów.
- Zamykać! – ryknął Murzyn dziko i puścił się pędem w stronę grodzi do własnej sekcji. Nie zdążył. Drugi bełt trafił go w plecy, prosto w kręgosłup i strzelec padł na ziemię. Po chwili pierwszy z szarżujących więźniów był już przy nim. Uderzeniem maczugi rozwalił murzynowi czaszkę w geście zemsty za zabitych przez niego znajomków i ruszy dalej.
Nagle korytarz wypełnił żywy strumień ognia. Pierwsi biegnący, oblani płonącą substancją, zawyli dziko i padli na ziemię lub wpadali na ściany, płonąc jak zapałki – szybko i gwałtownie.
Napór zdeterminowanych więźniów osłabł, szturm załamał się.
Wrota do sektora
A-0676 zatrzasnęły się przed nosem tych, którzy przeszli nad zwęglonymi, spopielonymi ciałami niedawnych kompanów.
* * *
- Jest spawarka, szefie – niski mężczyzna pokazał przytachane ustrojstwo.
Wysoki, żylasty więzień o twarzy urodzonego psychopaty spojrzał na zamknięte drzwi oznaczone kodem kreskowym SENTINELA oraz z dopiskiem na dole zrobionym przez uwolnionych więźniów
A-0677.
- Zaspawaj to, na głucho. Nie chcę tutaj zarazy. Sprawdzić wszystkie potencjalne drogi. Wyszukać tych, którzy mieli kontakty z tymi z
A-0677 i zajebać. Nie chcę tutaj żadnego zdechlaka. Jasne!?
- Jasne, szefie!
Niski mężczyzna skinął na kilku innych i jako pierwszy wziął się ochoczo do pracy.
* * *
Do tej pory niekwestionowany przywódca sektora
A-0677 Karl - numer więzienny
0034569 – spoglądał na twarze swoich zastępców z trudnym do odczytania wyrazem twarzy.
- Wszystkie drogi? – upewnił się.
- Tak. Wszystkie. Odcięli nas w każdym możliwym sektorze. Chcą, byśmy wyzdychali. Nawet Gildia Zero się na nas wypięła.
- I chuj im wszystkim głęboko w obsraną dupę – powiedział Parszywy Joe, jak to miał w zwyczaju z przesadną dosadnością.
Karl spojrzał na prymitywnego, przypominającego orangutana zastępcę z nieskrywaną niechęcią.
- Zdechniemy tutaj, Joe – wycedził słowa przez zęby. – Wszyscy. Jeśli nawet nie zabije nas ta zaraza, to zabraknie nam wody i jedzenia. Tylko handel z sąsiednimi sektorami dostarczał nam odpowiednią ilość zapasów. My wytwarzaliśmy amunicję do samoróbek, oni dawali nam żarcie i wodę. Tak to, kurwa, działało.
- Widać wolą być zdrowi niż otrzymywać regularne zapasy amunicji – uśmiechnął się Clay. – Ale nie wszystkie drogi zostały przez nich odcięte. Jest jeszcze Kibel.
Spojrzeli na niego, jak na wariata.
- Kibel? – Karl nie krył zdziwienia. – Serio? Chcesz otworzyć właz do Kibla.
- To niegłupie. W sektorze A-0676 miałem kontakt – wtrącił się Otton poprawiając prymitywne WKP-gogle na twarzy. – Doktor Irmina
Ratztan. Miała mi przekazać próbę szczepionki i potrzebne mi do pracy nad własnym lekarstwem rzeczy. Jeśli otworzymy po cichu Kibel i wyślemy kilku ludzi, a oni obejdą sektory i przyjdą niby z innego, jest szansa. Tylko trzeba wybrać takich, którzy jeszcze nie zdradzają symptomów choroby.
- I takich, co nie spierdolą w chuj, w pizdu, w poruchaną cipę, kiedy już przejdą przez Kibel – dodał Joe.
- No i takich, których gęby nie będą kojarzyły się z szefostwem naszego sektora. By mogli wtopić się w inny sektor. Udawać przyjezdnych z innej części Gehenny.
- Czyli, mamy zawierzyć lujom, którzy nie współpracowali do tej pory z gangami, chuj w gębę chorej na grzybicę starej raszpli? - Joe był sceptyczny. – Przecież, kurwa, oni nie przejdą przez obsrany demonami Kibel.
- Nie – Karl wstał i spojrzał twardo na Claya. – To faktycznie nasza jedyna szansa. Musimy wybrać kilku godnych zaufania ludzi, którzy się nie mieli okazji do tej pory sprawdzić. Musimy dać im wszystko, co będzie potrzebne i spuścić do Kibla. Przez zakazane korytarze powinni znaleźć jakąś niestrzeżoną drogę do innych zajętych przez więźniów sektorów Gehenny i nawiązać kontakt ze znajomą, naukową piczką, naszego Ottona.
- A jak wrócą? – zapytał Otton.
- Tą samą drogą, co wyjdą. Przez Kibel. Kurwa, przez Kibel.
W małej kantynie, teraz pełniącej rolę miejsca spotkania najważniejszych więźniów sektora A-0676, zapanowała pełna napięcia, wymowna cisza.
* * *
C.D.N jak pojawią się wybrani gracze