Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 21-06-2013, 00:45   #2
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację


WSZYSCY

Sektor był zgubiony i wszyscy, którzy mieli mózgi, a nie gówno pod czaszką, dobrze o tym wiedzieli. Więźniowie zdychali, jak szczury. Kaszląc, plując krwią, a w końcu leżąc we własnym, zmieszanym z krwią gównie, zbyt słabi, by wstać i zrobić coś z sobą.

Różni ludzie dopatrywali się w zarazie różnej genezy. Niektórzy sądzili, że to naturalna choroba, która zdarza się w chlewie, w jaki zmienił się sektor po wyrwaniu spod władzy Strażnika. Inni uważali, że to właśnie SI sterująca GEHENNĄ odpowiada za tą zarazę. Że to rodzaj broni chemicznej czy biologicznej, którą szalona maszyna rozprowadziła w sektorze, by wybić niepożądany element. Jeszcze inni twierdzili, że przyczyn szukać trzeba w Anomalii. Że zaraza ma źródło w demonicznej energii wszechświata, w którą zanurzył się więzienny statek – gigant.

Ktokolwiek miał rację, a ktokolwiek jej nie miał, nie miało w gruncie rzeczy znaczenia. Liczyło się jedynie to, że zainfekowany człowiek kończył tak samo. Drgawki, poty gorączka, kaszel, krwawy kaszel, biegunka, krwawa biegunka, śmierć w męczarniach. Każdy. Bez wyjątku.

Nic więc dziwnego, że po tym, jak sąsiednie sektory odcięły A-0677 od reszty więziennych sektorów, to objęty „kwarantanną” sektor zmieniał się w … przedsionek piekła. A metamorfoza postępowała szybciej, niżby ktokolwiek, nawet największy złamas, sobie tego życzył.





CARLA FORD

Metalowe ściany jej celi spływały czymś śliskim i mokrym. Pociły się, ale kiedy Carla przejechała palcami po tym płynie, ujrzała w bladym świetle zaimprowizowanej, gazowej latarki, charakterystyczne, rdzawe plamy. Krew.
Carla widziała już wiele krwi w swoim życiu. I to nie tylko tej, która opuszczała jej ciało raz w miesiącu, ale też takiej krwi, która u wielu potrafiła wzbudzić mdłości.

Przez ściany przeszło kolejne drżenie. Niektórzy mogli przypuszczać, że GEHENNA włączyła silniki. Ale to było niedorzeczne. Jajogłowi z Gildii Zero byli pewni, że statek nie miał już zapasów paliwa i po prostu dryfował na zatracenie przez pustkę wszechświata.

Ściany znów zadrżały. W powietrzu dało się słyszeć szept.

Carla wiedziała, co to znaczy. Wszyscy wiedzieli.

Demon. Całe to cierpienie okupione krwią i gównem wylewającym się z każdego otworu ludzkiego ciała, musiało zwabić do sektora A-0677 jakiegoś demona. To było oczywiste. Wręcz pewne. Pytanie, – kiedy w końcu demon nabierze tyle siły, energii czy co tam one potrzebują, by zmienić to miejsce w zbiorowy grób. Szczury opowiadały o takich sektorach, gdzie poza kośćmi, nie było już nic. Opowiadali o więźniach, którym Strażnik odciął powietrze w sektorze. O takich, którym nie udało się sforsować zamków w celach i zgnili tam, zjadając sami siebie, po kawałku, aż nadszedł koniec. Carla nie bardzo wierzyła w te opowieści, aż sąsiednie sektory nie odcięły jej sektora a zaraza zaczęła zabijać w zastraszającym tempie.

Ktoś załomotał pięścią w drzwi do jej celi, zamknięte na prymitywny, ale skuteczny zamek.

- Jesteś tam? – poznała glos Ines, jednej z zaufanych szefowej gangu Córek Rzeźni w sektorze. – Kurwa chce z tobą gadać.

To mogło oznaczać wiele. Pracę. Kłopoty. Śmierć. Sex. Cokolwiek. Zależy od kaprysu Eryki, zwanej Krwawą Kurwą, numer 0007689.

- Kurwa mówi, że to pilne.

Zawsze tak mówiła. Nawet, jak chodziło o zwykłe. Połączone z biciem bzykanie. Zawsze.




RICK ORTEGA

Było źle i Rick był zbyt bystry, by tego nie dostrzegać. Zaraza zbierała coraz większe żniwo. Każdy, nawet największy twardziel, zastanawiał się, kiedy i on zacznie rzygać krwią, aż skończy, jak i reszta zarażonych. W Kiblu – gdzie wrzucali trupy.

To, ze ich odcięto, było faktem. Rick był podczas nieudanej próby sforsowania grodzi do sąsiedniego sektora. Widział ginących ludzi i czuł smród ich palonych ciał. Zginąć w walce było chyba jednak lepiej, niż w powolnej agonii wypluwać z siebie flaki. Albo wysrać je na podłogę którejś nocy.

Ostatnio nie czuł się najlepiej. Było to winą stresu i napiętej sytuacji, albo też się zaraził. Ci z Gildii mówili, że nie ma lekarstwa i nikt nie jest odporny. Ci z innych sektorów też tak sądzili, kiedy odcinając A-0677 skazali ponad ośmiuset więźniów zamieszkujących nadal sektor na śmierć. Pozostawało pytanie –c o skończy się pierwsze, zapasy jedzenia i wody, czy ludzie?
Większość więźniów siedziała teraz w swoich celach. Tylko nieliczni szukali kontaktu z innymi. Rick sam nie wiedział, co lepsze.

Pukanie do drzwi celi nieco go zaskoczyło, ale i wyrwało z marazmu, w jaki popadł.

- Rick – to był głos jego kumpla, Otisa 5522334. – Jest robota dla ciebie. Tylko musisz ruszyć dupę z celi. Chodź szybko.




IGOR LENTZ

Blondas miał przymusowe wolne. Gilidia Zero zajęła się naradami, nasiadówkami i pracami w laboratorium – niewielkiej placówce przerobionej z ambulatorium, kiedyś służącego maszynom STRAŻNIKA, a teraz więźniom.
Jego „koledzy” z Gildii zajmowali się próbą zrozumienia, dlaczego ludzie umierają. Co powoduje tą paskudną, śmiercionośną chorobę.

Igor przyglądał się ich rozmową. Licząc że dowie się czegoś więcej. Ale dowiedział się tylko tego, że nawet wiedza G0 w tym przypadku gówno daje.
W pewnym momencie, jeden z „doktorków”, którego Igor znał pod ksywką „Uszko”, wstał, zachwiał się, zarzygał czerwienią pół stołu i padł w drgawkach obok przerażonych, ale i zafascynowanych tym niespodziewanym obrotem wydarzeń ludzi.

Jeden z nich – doktor Morten - wyjął pistolet z fartucha i strzałem w głowę, który dosłownie oderwał „Uszkowi” pół czaszki, zakończył agonię kumpla.

- I chuj – skomentował morderstwo jednym, nie pasującym do Gildii słowem. – Tyle, jeśli idzie o genialną teorię przeciw, kurwa, ciał. Ktoś ma inne pomysły?

- Hej – do Igora podszedł wysoki, szczupły ochroniarz z The Punishers, których G0 wynajmowała, jako siłę bojową. Nazywał się Lincoln. – Chodź ze mną. Jest robota dla kogoś takiego, jak ty. Zostaw tych pieniaczy. Nobel uważa, że możesz pomóc w inny sposób.

Nobel. Nicolaus Nanetechko. Truciciel. Psychopata. Zamknięty za wiwisekcję na ludzkich niemowlętach i próbie łączenia ludzkiego DNA ze zwierzęcym. Szaleniec. Przywódca Gildii Zero w pięciu najbliższych sektorach. Idealny przywódca. Jedna z nielicznych osób, których Igor naprawdę się bał. Którego bali się wszyscy na A-0677.

Morten patrzył prosto na Igora, który zobaczył, że ochroniarzowi leci krew z nosa. Jeden z pierwszych symptomów choroby.





NETANIASZ CRUCIFIX


Netanaisz, rzecz jasna, przebywał w kaplicy – sanktuarium nielicznych przedstawicieli Liona Army w pobliskich sektorach i modlił się. Najlepiej, jak potrafił. Z dwudziestu ośmiu członków jego ugrupowania – nie lubił słowa gang w przypadku Armii Lwów – pozostało ich przy życiu jedenastu. Z tego czterech już w zaawansowanym stadium Zarazy. Ale, wbrew pozorom, choroba ściągnęła do kościoła wielu zatwardziałych więźniów, którzy przed śmiercią chcieli poszukać szansy na ocalenie swej duszy.

Modlitwa brzmiała w uszach Netaniasza, lepiej niż najpiękniejszy psalm. Wsłuchiwał się w nierówny szept skazańców i czuł … spokój.

Ale nie tylko spokój. Gdzieś, na krawędzi jakiegoś niepojętego postrzegania, Crucifix wyczuwał … coś złego. Widział pierwsze sygnały, pierwsze zwiastuny demona. Tyle nagłej śmierci i tyle bolesnego cierpienia zapraszało Pozaświatowca tutaj, do ich sektora. A to mogło skończyć się tylko w jeden sposób. Wszyscy umrą. Pewnie wcześniej, niż zabije ich choroba. A demony będą mogły ucztować na ich ciałach, co samo w sobie nie było tak istotne, ale i na ich nieśmiertelnych duszach – na co prawdziwy członek Armii Lwów nie mógł pozwolić.

- Bracie – jego przyjaciel Izaak, zakasłał w kawałek zniszczonej szmaty służącej mu za chusteczkę. – Diakon mówi, że znaleźli pewną alternatywę i ze ty masz szansę znaleźć ocalenie dla nas wszystkich. Chodź ze mną, bracie.




OLEG PETRENKO

Z racji swoich upodobań Torch miał zajęcie. Na początku zarazy ciała zmarłych więźniów bez certolenia się wrzucano do Kibla. Teraz jednak jeden z bocznych korytarzy i kilka opuszczonych cel wykorzystano, jako prowizoryczne krematoria. Gildia Zero przytargała resztki chemikaliów i łatwopalnych substancji i teraz Dziecko Peruna miało zadanie – niszczyć zarażone ciała za pomocą kwasu i ognia.

Korytarze śmierdziały, jak krematorium. Tłusty dym z niszczonych ciał osmalił wszystko wokół, a sadza układała się na ścianach i suficie, w jakieś fantazyjne, demoniczne, zawijasy. G0 płaciło za robotę niewiele – porcję żarcia, dwie fajki i butelkę samogonu za kilka godzin wyczerpującej pracy.
Oleg miał pomocników. Wielkiego, ciemnoskórego typka, na którego wołali Zabij i który toporem kroił trupy zarażonych na mniejsze kawałki. Chudego nerwusa o imieniu Filippo, który obdzierał ciała, z czego się tylko dało i co umknęło uwadze tragarzom – więźniom znoszącym ciała do korytarza śmierci. Ostatnim był spokojny facet o imieniu E.T, który miał w sobie domieszkę obcej, gommoriańskiej krwi. Oleg nigdy nie widział prawdziwego Gommorianina, ale sądząc po kolorze skóry E/T, musieli mieć oni błękitną skórę i jasne jak łabędzi puch włosy. E.T, mimo że dziwnie wyglądał i pachniał, był w porządku.

- Na dzisiaj koniec – Nadzorca z Gildii pojawił się, jak zawsze, jak spod ziemi.
Maska, którą Oleg ochraniał twarz przed smrodem i sadzą poczerniała od tłustego dymu.

- Zabij – Nadzorca skierował uwagę na wielkiego topornika. – Odkrawaj kilka soczystych plastrów dla szefów – członek G0 wskazał dłonią miejsce, gdzie dopalały się truchła. – Tylko niezbyt spalone. Takie, by dało się je zjeść.
Nadzorca spojrzał na Olega.

- Zawsze to jakieś urozmaicenie od tego biosy fu proteinowego – powiedział. – Zresztą, odcięto nas. Niedługo zabraknie żarcia.

- Torch – krzyk poniósł się echem po zadymionym korytarzu.

Za zasłoną dymu ktoś się rozkaszlał.

- Torch – powtórzył ten sam głos. – Szukam Torcha. Parszywy Joe go szuka. Ma dla niego jakś ekstra robotę, czy coś.

Kaszel znów rozległ się gdzieś poza kurtyną dymu.

- Torch!



PRAHA

Praha nie miał złudzeń. Wiedział, że jeśli czegoś nie zrobi, umrze. Jak wszyscy. A Praha nie chciał umierać.

Analizował wszystkie możliwe drogi ucieczki z odciętego sektora i zawsze wychodziła mu tylko jedna. Kibel.

W sumie równie dobrze mógł strzelić sobie w łeb. Na jedno by wyszło.
Praha siedział w swojej celi i z pamięci przypominał sobie kolejne ścieżki tunelami. Nic. Zero. Ciągle to samo. Troszkę to było frustrujące.
Ściana jego celi spływała jakimś paskudztwem. Krwią albo czymś do niej zbliżonym. Czasami Praha słyszał dziwne, jękliwe głosy, jakby dzieci, rozlegające się nie wiadomo skąd. To też szczurowi tunelowemu, jakim był, układało się w jedną, klarowną odpowiedź – zbliżała się śmierć. A kiedy gdzieś manifestował się demon, rozsądny człowiek powinien być daleko od takiego miejsca. Inaczej zdychał.

Praha wiedział, że ktoś jest pod jego celą, nim rozległo się pukanie.

- Praha, cwaniaczku – Praha nie lubił Sancheza, wymuskanego gangstera z gangu Desperados, którego poznał po głosie. - Parszywy Joe chce zamienić z tobą kilka słów, zaciągnąć porady.

Mimo, że Sanchez był fiutem, to jednak Parszywy Joe był facetem, z którym trzeb się było liczyć.

- Kiedy? – zapytał Praha.

- Teraz – odpowiedział przydupas lokalnego bossa.





JONASZ


Jonasz się bał. Z prozaicznej przyczyny. Nie chciał umierać. Nie chciał zdychać, jak pies. Nie w tak brudny, paskudy sposób.

Gdzieś, z ciemnych korytarzy sektora A-0667, odciętego do kilku godzin od reszty GEHENNY, do ust Jonasza dolatywały okrzyki bólu, wrzaski cierpienia, czasami wystrzał lub agonalny, rwący się charkot. Ale głownie słyszał kaszel. Ten charakterystyczny, sucho – wilgotny kaszel, który towarzyszył chorym w wypluwaniu płuc.

To było kwestią czasu, kiedy i Jonasz zacznie pluć krwią, a potem wydali z siebie własne jelita. Jak ponad setka zmarłych od zarazy w przeciągu kilkunastu godzin. W tym tempie niedługo nie będzie musiał się niczym martwić. No, chyba że samym procesem umierania. Bo wrzaski, jakie słyszał, wyraźnie dawały do myślenia, co do bolesności tego rodzaju umierania.

- Jonasz, Jonasz, Jonasz – trzykrotne pukanie w drzwi celi oznajmiło nadejście Trójki.

Trójka był geniuszem i schizofrenikiem jednocześnie. Chudy, koślawy, pokrzywiony przypominał bardziej jakąś pokrakę z Zapomnianych Sektorów, niż człowieka. Ale Jonasz go lubił. No, powiedzmy, tolerował. Jak większość w tym i kilku pobliskich sektorach. Bo Trójka zawsze miał dobry humor i zawsze sypał żartami z rękawa.

- Jonasz, Jonasz, Jonasz – powtórzył Trojka. – Kazali mi po ciebie przyjść. Kazali przyprowadzić. Kazali.

- Kto? – Jonasz nie lubił być na świeczniku tutejszych zakapiorów.

- Sam Karl. Tak właśnie, Karl. Karl.

Jeden z ważniejszych ludzi w sektorze. Wpływowy. Bezwzględny. Mający liczne sieci powiązań. Warto było z nim dobrze żyć. Albo można było przestać żyć.

- Mówił co chce?

- Nie, nie i po trzykroć nie! – wykrzyknął pobudzony Trójka, a potem nagle zaczął przeraźliwie kaszleć, a kaszel przeszedł w jęk i po chwili w świszczenie.

- Chyba się posrałem – usłyszał Jonasz za metalowej grodzi płaczliwy głos Trójki. – Posrałem się. Posrałem.

Zza drzwi dobiegło rozpaczliwe, urwane szlochanie. Trójka pewnie leżał pod wejściem do celi Jonasza i płakał.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 21-06-2013 o 09:44.
Armiel jest offline