Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 21-06-2013, 12:08   #3
Lechu
 
Lechu's Avatar
 
Reputacja: 1 Lechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputację

Żołnierz bez namysłu przyklęknął, chwycił pewniej karabin i musnął selektor zmiany trybu ognia. Jego kompozytowa broń posłała w stronę przeciwnika krótką, śmiertelnie celną serię. Rick się nie zastanawiał ani przez chwilę. Mimo iż nigdy nie strzelał do prawdziwego wroga. Wroga z krwi i kości. Człowieka, który zginął starając się zabić go. Ortega - mimo iż przeciwnikiem rzuciło jak szmacianą lalką - widział dokładnie zdziwienie na twarzy szatyna na ułamek sekundy przed rozerwaniem jego czaszki przez pocisk kalibru 5,56mm. Widział wyraźnie jak najpierw poluźnia uchwyt na karabinie, następnie traci władzę nad nogami, a później siła kinetyczna serii pocisków szarpie nim niczym rozdrażniony byk. Czy coś czuł? Jedynie buzującą w ciele adrenalinę. Czas na rozmyślenia nadejdzie później...

***

Mówią, że żołnierz, który był na misji bojowej już nigdy jej nie zapomni. Mówią, że walka i adrenalina staje się jego domeną. Naturą, której za nic nie jest się w stanie wyprzeć. Po szaleństwach młodości, latach spędzonych w wojsku żaden nie mógłby żyć bez systematycznych zastrzyków adrenaliny. Jedni zapewniają je sobie robiąc pompki na rękach na granicy dachu wieżowca. Inni wstępują do organizacji ochroniarskich czy stają się konwojentami. Jeszcze inni - jak Rick Ortega - po wielu zawirowaniach życia schodzą na prostą drogę przestępczości. I mimo iż nie kradł, nie wymuszał haraczów, nie gwałcił czy zastraszał za jednego z takich został wzięty...

W podziemiu był znany jako jeden z rzeźników biorących udział w nielegalnych walkach. Wchodził na ring bez słowa, sprawiał, że przeciwnik nie był w stanie z niego wyjść i odchodził aby po tygodniu czy dwóch znowu o sobie przypomnieć. Na początku był dziki jak drapieżnik polujący na swą zwierzynę. Z czasem jednak się uspokoił i w ringu przypominał szachistę. Ciężkiego do przewidzenia gościa raz dającego dojść do inicjatywy przeciwnikowi, innym razem miażdżący go zaraz po magicznym uderzeniu rękawicami. Lubił to, ale jak wszystko i to musiało się pewnego dnia skończyć. Przez tajniaków, przez jego brak krytycznego spojrzenia na siebie i przez niego. Przez gościa, który wszedł z nim do ringu…


Prowadzony przez funkcjonariuszy Rick nie miał pojęcia co teraz z nim będzie. Zaprzepaścił karierę wojskowego, spalił za sobą most do pracy ochroniarza. Nie mógł już liczyć na pomoc wysoce postawionego oficera USArmy - świętej pamięci ojca. Tak bardzo chciał wyjść z jego cienia, że zatracił się w tym wszystkim. I dalej poszło z górki. Policja mówiła o byłym operatorze sił specjalnych zabijającym ludzi w klatkach, media cieszyły się kolejną sensacją w postaci weterana nie radzącego sobie psychicznie po powrocie z misji bojowej, a on... Otrzymał unikalny numer, pomarańczowy strój, nowe buty, obręcz magnetyczną i bilet w jedną stronę - w kosmos. Na wielkim statku zwanym Gehenną.

***

Był tam. Przy wrotach pomiędzy sektorami A-0676 i A-0677, gdzie kotłowali się ludzie. Od czasu kiedy zabił pierwszego człowieka minęły lata, a ludzi przybywało. Rick - mimo iż już nie ten sam - nie stracił tego co w żołnierzu najważniejsze. Dyscypliny. Setki kilogramów mięsa puszczał przodem sam spokojnie mierząc z odległości dobrych 50 metrów. Nie zapomniał o podwyższeniu w postaci zniszczonej, kompozytowej szafy. Znad głów innych więźniów numer 0614541 mierzył w kierunku drzwi działowych. Okular jego lunety przyłożony do gałki ocznej bacznie śledził każdy ruch łoża jego samopowtarzalnego karabinu. Rick spociłby się, gdyby nie specjalnie chemicznie spreparowane tabletki, które mu na to nie pozwalały.


Rick widział śmierć czarnoskórego ochroniarza grodzi jednak nie skupiał się na nim ani na bełtach zdobiących jego ciało niczym jeżyka na półkę. Nie zwrócił uwagi na jego roztrzaskany łeb. Był zajęty. Ortega namierzał ludzi stojących najbliżej potężnej broni chroniącej grodzi. Miotacza ognia. Rick był dobrym strzelcem i jedna kula starczyła na każdego kogo tylko był w stanie celnie trafić. Wiedział, że nie tylko on strzela. Z przeciwnej strony strzelcy zbierali swe żniwo wśród ludzi z jego sektora. Zarażonego sektora. Mimo iż każdy jego strzał był celny to w magazynku miał tylko dziesięć kul. Magazynku, który kiedyś musiał się skończyć. Gdy to się stało, a jego kumple byli niebezpiecznie blisko wejścia do upragnionego sektora pierwszy z przeciwników doskoczył do miotacza ognia...

Płomień, który uniemożliwił żołnierzowi dalszy ostrzał oznaczał jedno. Porażkę. Ciała jego kumpli smażyły się szybko jak bekon wrzucony do ognia. Więźniowie znikali jakby byli pokryci siarką. Jakiś osobnik po przeciwnej stronie chwycił wrota w tym samym momencie padając od kuli wystrzelonej przez członka gangu The Punishers. Kolejni jednak zamknęli je bezpowrotnie. A Rick wiedział co zrobią następnie. Zaspawają. Na głucho.

***

Ortega siedział u siebie. Ściany jego celi jeszcze nie zaszły krwią, ani innym gównem, ale to było jedynie kwestią czasu. Ponad metr-osiemdziesiąt mięśni wyposażone w całkiem niezły mózg wiedziało, że prędzej czy później przyjdzie ich kolej. Żołnierz zacznie dygotać, pocić się, dostanie gorączki, a po tym krwawy kaszel i srajposoka - jak zabawnie nazwali krwistą sraczkę więźniowie - były jedynie kwestią czasu...

Wielu dopatrywało się w chorobie czegoś nadprzyrodzonego. Jedni twierdzili, że to demon, inni, że to kara za grzechy - co de facto oznaczało to samo - a bywali i tacy co myśleli, że stoi za tym STRAŻNIK. Rick mógł jedynie gdybać i się zadręczać czego robić nie chciał i nie lubił. Wolał działać. Nie wiedział jak ma temu zarazić więc jedyne co mógł robić to jeść ostatnie porcje zdatnego do skonsumowania żarcia i ciężko pracować nad sobą. Może był w bagnie, ale treningów nigdy nie porzucił. Jego umiejętności ewoluowały od kiedy trafił na ten pieprzony statek. Nauczył się skradać i ukrywać lepiej niż kiedykolwiek. Stał się lepszy w napierdalaniu na pięści i walce na noże. Jest bardziej wysportowany i - o ile to możliwe - nawet strzela lepiej niż kiedykolwiek. Może to prawda, że im cięższe warunki tym człowiek się bardziej wysila. Aby przeżyć. Egzystować choćby po szyję w gównie...

Ortega słyszał, że ciała trafiają do Kibla. Piekło jakie sami sobie zgotowali uciekając spod skrzydeł pierdolniętej sztucznej inteligencji było niczym w porównaniu do tego miejsca. I mimo iż początkowo przechodziły mu ciarki na samą myśl o tym teraz się nie bał. Nie dlatego, że był twardy, ale dlatego, że było mu już wszystko jedno. Jego morale zostało podłamane ostatnią porażką. Poza tym - nie wiedział czy to wina samego przebywania w zarażonym sektorze czy wdychania smrodu palonych ciał - czuł się ostatnio nie najlepiej. Jeszcze nie kaszlał więc mogła to być wina tej męczarni psychicznej jaką przeżywał tu każdy. Ta nieświadomość własnego losu. Lekarstwa ponoć nie było - nie wliczając kulki wpakowanej sobie własnoręcznie w łeb. Rick zastanawiał się też ilu z tych ponad siedmiu setek ludzi już zaczęło żreć własnych kumpli. Pewnie co najmniej co trzeci. W końcu ciał przybywa, a Kibel może w końcu się zatkać...

Pukanie do drzwi zaskoczyło żołnierza na tyle, że wyciągnął z pochwy - przyczepionej do uda - swój nóż wykonany przez jednego speca z jego gildii. Długie, pragnące krwi ostrze zabłyszczało w mroku celi Ortegi...


- Rick. Jest robota dla ciebie. Tylko musisz ruszyć dupę z celi. Chodź szybko. - usłyszał żołnierz rozpoznając głos Otisa o prostym do zapamiętania numerze.

- Już idę, Otis. - odpowiedział Punisher zabierając ze sobą cały swój dobytek. - Jaka to robota? - zapytał wychodząc z celi i poprawiając karabin na prowizorycznym zawieszeniu Rick.
 

Ostatnio edytowane przez Lechu : 21-06-2013 o 23:30.
Lechu jest offline