Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 22-06-2013, 09:49   #4
Campo Viejo
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację



Praha wiedział, że ktoś jest pod jego celą, nim rozległo się pukanie. Potrafił docenić, że choć nikt się nie go nie bał to wszyscy pukali do celi grzecznie i kulturalnie jakby był jakimś bossem z innej bajki. Szacunek był ważny zwłaszcza gdy druga walutą Gehenny, zdaniem szczura tunelowego ważniejszą, była informacja.

- Praha, cwaniaczku – Praha nie lubił Sancheza, wymuskanego gangstera z gangu Desperados, którego poznał po głosie. - Parszywy Joe chce zamienić z tobą kilka słów, zaciągnąć porady.

Mimo, że Sanchez był fiutem, to jednak Parszywy Joe był facetem, z którym trzeb się było liczyć.

- Kiedy? – zapytał Praha.

- Teraz – odpowiedział przydupas lokalnego bossa.

- Okay. Krzywy Ryj miał pod celą skitrane szlugi. Wczoraj wypluł płuca. Idź Sanchez, zobacz czy ich tam nie ma. – rzucił spokojnym mono-tonem facetowi co ubierał się w Mariachi”R”Us zostawiając głąbowi do wyboru czy chodzi o fajki czy to co wypluł nieboszczak.

Jednak swoim głosem nie dał choćby cienia podejrzenia, jak bardzo mierzi go ten absztyfikant Parszywego Joe. Wręcz przeciwnie. Zresztą Praha gardził prawie każdym a ufał nikomu. Nie byłoby to jednak ani profesjonalne ani polityczne, nawet kiedy ściany zaczynały już srać juchą, żeby odkrywać się przed wilkami. A to, że Krzywy Ryj do końca swego sępowatego życia leciał w chuja nawet z samym sobą, to już inna sprawa. Zdechły nie miał za życia nigdy niczego dłużej jak pięć minut dla siebie na własność. Tym bardziej fajek. W dupie miał jednak Praha, przy obecnym stanie rzeczy, rozczarowanie Sancheza. Zbliżała się śmierć a z dwojga złego fixer wolał już jękliwe głosy sierot z nie wiadomo skąd niż spacerek do kantyny pod rączkę z gładkim fiutem.

- Zaraz będę w kantynie. – dodał siedząc na sedesie wyczuwając, że goguś z Desperados wciąż stoi pod celą. – Wysram się i lecę.

Standardowy sracz był nielicznym rekwizytem krajobrazu rezydencji Prahy, obok piętrowego wyrka i sporych rozmiarów szafy zamiast regulaminowej szafeczki osobistej. Co Praha trzymał w przymocowanej do podłogi, sufitu i ściany szafie nie wiedział nikt, choć dla wielu pobudzała wyobraźnię. W rzeczywistości była pusta. Zbudowana z niezniszczalnego tworzywa jakiegoś utwardzonego plastiku służyła kiedyś obsłudze tego hotelu za miejsce składu jakichś chyba ważnych fantów. Zdemontował ją z jednego z pomieszczeń w tunelach technicznych dawno temu. Zaraz po Abarocie. Kiedy wszystko stanęło na łbie a drzwi cel otwierały się nocami jako norma anomalii. Częstym było nawiedzanie się więźniów w celach romantycznych, a że Praha cenił sobie swoje z wyciskane bąki na głośno, to i wolał aby takimi zostały. Bez problemu dorobił zabezpieczenie od środka zdobycznej szafy, z której niewygody korzystał już wielokrotnie. Na wszelki wypadek. A bo to mało degeneratów, zboczeńców, pederastów nie wspominając o zwyrodniałych killerów mieszkało po sąsiedzku? I choć z sąsiadami Praha zawsze trzymał sztamę jak z najlepszymi funflami, to i tak wiedział swoje.

Praha wkurwiony był na stan rzeczy jaki zapanował na statku w innym wymiarze. Zawsze był modelowym więźniem, co i wtedy nie przeszkadzało rozkręcać handelek na czarnym ryneczku, i czekać tylko było jak Strażnik weźmie go na swoja listę uprzywilejowanych lepsiejszych. Podobno tworzyła się kasta tych, którzy mieli mieć dużo do gadania jak wylądują na planecie nadającej się do kolonizacji. W dupie miał głęboko wirtualne stanowiska, bo za propagandę Nowego Reżimu brał zapewnienia, że to był cel podróży banitów z Ziemi a i nawet jeśli, to że to stanie się akurat za jego życia i przed emeryturą Strażnika... Znając jednak metody i działania fałszywych pacyfistów ze Starej Terry, to na Gehennie musiało być wszystko to co potrzebnym było, nawet czystko teoretycznie, na zasiedlanie Nowej Australii... Nawet jeśli wszystkich wyczyścili od potomstwa co się zajebiście łączyło z ideą drugiej szansy. Pierdoleni konformiści. Jednak jakby co, na pewno były statki do transportu sprzętu i ludzi z orbity. Nigdy nie używane silniki o napędzie nuklearnym z powodzeniem mogłyby dać mu się wyrwać z tego piekielnego wymiaru. Zawrócić. Uciec. Już by wolał do końca swych dni dryfować w samotności i podziwiać gwiazdy. Jako wolny człowiek. Bo dzielić piekło życia z milionami potępieńców było jeszcze na upartego całkiem znośnie. Dzielić ten los z demonami i szaloną SI było gorsze od śmierci. A Praha chciał żyć.

Przed wyjściem sprawdził krytycznym wzrokiem konsystencję i kolor swego gówna nim poleciało do przetwórni nawozów agrodomowych. A może maszyny na resajklu się zjebały na tyle, że zaraza siedzi na przykład w tytoniu i innych ziółkach, przyszło mu do głowy.

Zamknął za sobą celę mając już na nosie chustę, która robiła mu za prowizoryczną maskę. W końcu kurwa jakoś musi sie ten wirus przenosić, a że na chemii i medycynie się Praha nie znał, to jednak czuł się przekonanym i bezpieczniejszym, że jak nic nie będzie robił, choćby zaciągał skrawka szmaty na ryj, to zdechnie jak ten leżący pod ścianą Koza, którego martwy wzrok odprowadzał właśnie Prahę. Chyba pierwszy raz odkąd pamiętał, tamten nie dłubał w nosie. Za to wisiały z długiego kinola brunatne skrzepy juchy co przez usta i brodę kładły się strupowatym kożuchem na jego wątłej klacie białego podkoszulka na ramiączkach.

Kurwa, zaklął spokojnie w myślach. Chudy Koza, skreślił gościa w pamięci. Dwie fajki poszły się kochać. Przynajmniej spłacił dług dla samego siebie. I Praha też był sobie to winien, żeby się z Gehenny wyrwać. Byle za życia, w zdrowiu i jak nie z kobiałką to chociażby z androidalną surogatką seksiu.

Musiał spierdolić z tej konserwy w puszce przez Kibel. Nie oszukujmy się, nie było innej drogi. Na przedramiennym WuKaPie sprawdził co miał sprawdzić i nie idąc ani szybko, ani wolno, zmierzał do kantyny schodząc z drogi mijającym go nielicznym więźniom. Komu trzeba było to pozdrowił lub powiedział co tamten chciałby usłyszeć. Przed wejściem do kantyny poprawił uśmiech w kącikach ust i nóż w rękawie. Kozik miał taki zwyczajny. Więzienny. Żaden bagnet czy maczeta. Ot, taki normalny do zabijania ludzi. Jak każdy pożądny Geheńczak.
 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill
Campo Viejo jest offline