Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 02-07-2013, 16:39   #5
VIX
 
Reputacja: 1 VIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumny
Minął miesiąc odkąd syn Svergrima przekroczył granice Imperium, po raz kolejny. Wcześniej zdołał przywędrować z gór Skadi do cesarstwa, zatoczyć niemalże koło po domenie Karla Franza i na powrót znaleźć się w Norsce. Idąc śladami mistrza w kowalskim rzemiośle, Skerifa Gunnarssona, zaszedł aż do Granicznych Księstw... tam jednak ślad się urwał. Pozostało wrócić do krainy ludzi, tej w której poznał swych dwóch najzacniejszych kompanów, Tupika von Goldnezungena - szlachcica z nadania oraz Hansa Hohenzolerna, wędrowca i znakomitego szermierza. Przykrym był fakt że żaden znich nie jest z nim tu i teraz, obaj byli doświadczonymi podróżnikami i znali prawa i obyczaje Imperium, obaj byli jakoby przewodnikami dla Helvgrima w tym obcym i dziwnym kraju. Tak czy inaczej, Sverrisson za cel obrał sobie Nuln, miejsce o którym jedynie słyszał z opowieści tych którzy podróżowali z nim po szlakach. Miasto znane z przychylności dla krępego ludu i osławione dzięki swym akademiom, hutom i warsztatom rusznikarzy i płatnerzy. Gdzie jak nie w takim właśnie miejscu, Helvgrim mógł szukać śladów mistrza Gunnarssona? To wydawało się rozsądnym posunięciem.

Droga z Księstw Granicznych do Nuln ciągnęła się niesłychanie. Sverrisson musiał przeczekać czas jakiś w mieścinie Vidovdan, na granicy Księstw i Imperium. Zatrzymała go tam praca w miejscowej kopalni miedzi, dobry zarobek za ciężką pracę. Jednak kiedy srebra w sakiewce było wystarczająco dużo by ruszyć dalej, do Nuln, khazad tak właśnie zrobił. Prawie tydziń trwała droga przez Góry Czarne. Helv nie podróżował sam. Przez góry przprawił się wraz z taborem strzyganów... podróż wolna ale bezpieczna. Co ciekawe, Helvgrim zauważył że ogrom ludzi wędruje do Księstw Granicznych, dziwiło to khazada wielce... wszak był tam gdzie oni zdążali i nie widział tam nic ciekawego czy przyjemnego dla duszy czy ciała... tylko skwar, duchota i nienawiść pomiędzy sąsiadami. Potomkowie Sigmara mieli w sobię dziwny element, zawsze gnali tam gdzie zarobek jest łatwy, nie zważali specjalnie na dobro swego honoru czy wiary... od ciężkiej pracy stronili, a od poddaństwa jeszcze bardzie, każdy z nich chciał być panem i władcą.

***

Nadszedł jednak dzień w którym syn Svergrima dotarł do Wissenlandu... niedługo później dostrzegł potęgę miasta państwa. Z oddali widać było strzeliste dachy, potężne kominy z wypalanej cegły i ogromną chmurę dymu, tkwiącą nad miastem niczym całun boga Gazula. Wyglądało to jakby potężna dłoń Gazula miała sięgnąć z gęstej chmury i zabrać szczęśliwców do zaświatów... ale dla ludzi nie było miejsca w Herðrastrid Duraz, w tym wspaniałym khazadzkim elizjum.


Był już późny wieczór kiedy Helvgrim zbliżył się do bram miasta. Te choć zawarte na głucho, miały szeroką furtę i sześciu strażników nadzorujących ruch przez przejście o tej późnej porze. Choć spojrzenia gwardzistów były podejrzliwe, to po opłaceniu myta wpuścili khazada w mury miasta.
Helvgrim po przekroczeniu kontroli, już z daleka dostrzegł kilku gapiów stojących przy wschodniej bramie. Dopiero co przybył do miasta i już coś ciekawego miało miejsce. Również zaciekawiony zajściem zbliżył się do tłuszczy i przecisnął między zebranymi. Spojrzał na kamienną scianę i między różnymi ogłoszeniami i obwieszczeniami wisiało jedno, duże i spisane na zdobionym pargaminie. Fakt, Sverrisson nie potrafił czytać, ale szczęściem było kilka dusz takich co posiadło tę wiedzę, choć podpici to postanowili podzielić się informacjami na karcie spisanymi. Tym oto sposobem, Helvgrim Sverrisson, zaraz po przybyciu do Nuln, odnalazł pierwszą przystań... ~ Pod Turem Hrabiego. Pomyślał... - a czemu by nie, oberża jak każda inna pewnie, ale zobaczym co się tam dzieję i o co w tym wszystkim idzie?

Kierunek do karczmy, Helv znalazł szybko, a to dzięki uprzejmemu starcowi który po złożeniu swego kramu z warzywami, siedział teraz i przeglądał swe zapasy w skrzyniach i koszach. - Pójdź pan panie zacny mój ty, we lewo, a potem i prosto i we prawo razy trzy jeszcze. Zdala pan dostrzeżesz gdzie ten Tur się mieści, tłumno tam teraz że hej... ludziów pełno jak wszów na łonie hrabiny he he he.... łe, co ja gadam, yhm...chciałem powiedzieć że łatwo paneczku pan trafisz. Droga choć kręta się wydawała to jednak okazała się prosta w przejściu... i tym oto zrządzeniem losu wojownik z gór Skadi trafił na próg wspomnianej karczmy. Tak jak handlarz powiedział; ludzi, elfów i khazadów było w sali karczemnej od groma, a i na zewnątrz nie mało, mimo późnej pory. Na podwyższeniu z przodu sali dostrzec dało sie niziołka. Grał on właśnie na swym instrumencie jakowąś rzewną pieśń, przyciągając uwagę tłumu. Musiał być naprawdę dobry, biorąc pod uwagę zagęszczenie w lokalu. Nawet szynkarz oparł się o ladę i słuchał zamyślony.

… i znów trza się było cisnąć... ~ na czub święty Grimnira, czy w tym mieście jest choć jedno miejsce gdzie można by wściubić nos tak by się przy tym nie obsmarkać? Ponuro zamyślił Helvgrim i łokciami rozpychał tłum. Udało mu się dostać do szynkwasu, a tam już czekał karczmarz, ale chyba nie na Helva bo wzrok jakiś utkwiony miał w dal. Chłopina wydawał się rozmarzony jak młoda niewiasta. - Ej... tej chłopie. Weź że nalej mi zimnego warzeńca. - Helv krzyczał...musiał, inaczej oberżysta by go nie usłyszał. Tłum, gwar i jeszcze ta melodia, tego cholernego halfinga, zupełnie nijak się miała do uszu krasnoluda.


- Co?A, tak. Na mój koszt, śmiało. - Mruknął karczmarz nalewając w kufel pienistego napoju i stawiając go na blat. - Cóż dobrego sprowadza? - Zapytał uprzejmie trochę nieobecnym tonem.

- Darmo nic nie chcę... trzymaj monetę. - Helvgrim wyłuskał srebrnika. Licho wiedzieli co temu karczmarzowi po łbie chodziło, jeszcze będzie chciał czego później w zamian. - Co sprowadza? Nogi... nogi dobry człeku. Znajdzie się miejsce w waszej stajni dla mnie? Noclegu szukam. Tak przy okazji. Co tu się dzieję? Przecież tłum taki chyba nie przez tego niziołka co tam przygrywa tak skocznie, co?

- Znaleźć się znajdzie, na poddaszu, na słomie... za pięć pensów ode dnia. Wczesnym wieczorem gwarno tam od ulicy ale znośnie, a tłum tu zawsze ale i nizołek to słynny trubadur bretoński, imć Pear de Cosmosus czy jak mu tam cholera. Dziwny język, zaprawdę. - Wyjaśnił grubawy jegomość, zerknąwszy w stronę sceny a następnie rozejrzawszy się po sali. Widać było po nim wyraźnie że z ilości osób w swojej karczmie zadowolony był bardzo. Po chwili spojrzał ponownie na rozmówcę i dodał. - Dasz siedem, a dwa posiłki dziennie dostaniesz, co ty na to? -

- Hmm, dam sześć i będę siedział spokojnie... a jak by się za głośno zrobiło i kto by ci kufel stłukł, to go nakłonię żeby ci za stratę oddał, stoi? - Helv chciał trochę zbić cenę.

- Stoi. Dobrze dla ciebie że krasnoludy lubię. - Odparł zadowolony oberżysta kiwając głową, po czym ściszył głos i rzekł. - Ten twój ziomek co na górze pokój trzyma już niemal sto srebrnych szylingów zostawił, a dwa dni jeno siedzi. - Słychać było, że nie muzyka niziołka mu w głowię zawróciła ale raczej fart w biznesie jaki go dotknął.

Helvgrim zaczął liczyć na palcach, ong, tuk, dwe... - Sto powiadasz... zacną ma kieszeń ów ten mój ziomek... a jak jego miano? Może kuzyn mój jakiś? - Sverrisson wiedział że szansa by był tu inny dawi z Norski była tak mała jak to że grobi zajmą khazadzkie imperium, ale warto było poznać imię takiego szczodrego khazada. - To jak ma na imię mówisz? - Helv musiał wręcz krzyczeć by karczmarz zrozumiał każde słowo. Karczma pękała w szwach.

- Rodrig Eservaun Krainghorst. - Wymówił z pewnym trudem. - Zdaje sie możny pan, bo co chwila ktoś przybywa, ktoś odchodzi a.. - tu pochylił sie jeszcze bardziej ...- kurier w barwach kanclerskich do niego dwa razy już wpadał. Nawet nie elektorskich, a kanclerskich! - Wykrzyknął karczmarz w lekkim szoku.

- Poważna persona, co? - Na Sverrissonie te informację nie wywarły żadnego wrażenia, ale domyślał się że to nielada licho jest ten cały kanclerz i jego barwy, to i oberżyście przytaknął, a i z ciekawością się obniósł. - To pewnie u niego ciszej niż tu ? - Powiedział bardziej do siebie khazad niż do karczmarza.

Karczmarz rozejrzał się, po czym skinąwszy na pomocnika rzucił. - Choć panie krasnoludzie do kuchni, skubniemy coś i pogadamy, bo wiadać że jest z kim. (...) Ciszej to tak, na piętrze spokój o tej porze, wiesz pan, to poważana gospoda, staramy się dbać o klienta. -

Sverrisson zdziwił się nieco... wszystko działo się szybko, znacznie za szybko...ale może tak właśnie wyglądało miejskie życie, kto wie? Helv nie był nigdy w Nuln, nie był nigdy w żadnym dużym ludzkim mieście. Przystał zatem na propozycję karczmarza... wydawała się rozsądna i ciekawa. Na wszelki wypadek jednak, Helvgrim sprawdził czy topór z olstra wyskakuje szybko. - Dobra, prowadź pan... zobaczym jakie to przysmaki masz herr dla mych ust i rozumu. - Khazad ruszył za szynkwas, przez przejście, do kuchni... gdzie było nieco ciszej, a i zapach nosa godniejszy...


...i to znacznie. Kuchnia była spora i wyglądała chyba na najczystsze pomieszczenie jakie Helv kiedykolwiek widział. Usiedli przy stole i po chwili postawili przed nimi po solidnej misce kaszy z mięsem i kuflu piwa. Choć początkowo ze strony krasnoluda nieufnie, zaczeli rozmawiać dość przyjaźnie, o Imperium, pogodzie i czym tam jeszcze. Krasnolud kończył piwo gdy tylne drzwi otworzyły się gwałtownie i wszedł przez nie barczysty i bardzo brudny typek trzymający drewnianą pałę. Karczmarz odskoczył przerażony nie mogąc wydobyć z siebie słowa.

Sverrisson pogadał, pojadł i zrobiło się przyjemnie, a tu takie coś. Cóż, khazad nigdy nie traci ducha, zresztą nie było wiadomo kto to? Może brat rodzony karczmarza żony, co na zydlu chędożony? Helvgrim spojrzał na draba i spokojnie zapytał. - Co jest... pali się że tak wpadasz jak do siebie i rozmowę przerywasz? Będziesz młócił owies tą pałą czy może co innego chciałeś?

Nieproszony gość spojrzał na krasnoluda i wydarł się chrypliwie . - Te, bambaryła, a pały zamiast kutasa w dupę nie chcesz? -

- Har... ni jednego ni drugiego w dupę nie biorę, zresztą nie masz tylu cali co by... - Helvgrim przerwał... skończyła się mowa. Miska z kaszą pofrunęła w stronę wrogo nastawionego oprycha i uderzyła go w twarz. Topór wychynął z froga, a syn Svergrima stanął na szeroko rozstawionych nogach. - Gadamy czy rąbiemy? Działaj szybko bo karczmarz miał właśnie zupę podawać. -

- Karczmarz to sam w zupie skończy! Słyszałeś Mortens, kozojebie? Dawaj szmal bo kura puszczę. A ty krasnal, na drzewo to wyższy będziesz. - Zaśmiał się złośliwie napastnik. Wtem przestał się śmiać i z wyszczerzonym pyskiem opadł na podłogę. Z jego pleców sterczał długi, kuchenny nóż, a nad nim stał wysoki mężczyzna w mundurze. Dość posągowy,o trudnej do zapomnienia aparycji.

- Phyy! Pomoc nie potrzebna była, ale odmówić też nie wypada. Tłumaczenia sobie darujemy bo oficjel wszystko widział i słyszał. Dobrze mówię? - Sverrisson usiadł, postawił przed sobą kolejną miskę i nałożył kaszy. Widok martwego oprycha i nóż w jego plecach nie zrobił większego wrażenia na wojowniku z północy. - Siadaj herr oficerze, a ty panie Mortens dajże jakiej gorzałki lepszej.

- Jakaż tam pomoc? - Zaśmiał się zaraźliwie człowiek nazwany przez krasnoluda oficerem. - Zasłaniał mi, a o repetę ja i kolega prosić chcieliśmy. A tego tu do rynsztoka, niech go sprzątną. A widzę że i pan krasnolud do pomocy się poczuwał naszemu gospodarzowi, miło widzieć, miło. - Dodał z uśmiechem siadając.

- Herr Mortens za darmo prawie mnie ugościł to i w moim interesie było żeby mu włos z głowy nie spadł... gdzie ja bym wtedy spał dziesiejszej nocy? Wasze miasto zapchane jest jak mrowisko mrówkami. Skwitował krasnolud.

- Niezaprzeczalnie. - Skinął głową człowiek w mundurze. - Panie Mortens, pokój dla tego pana na mój rachunek, dobrze? - Zwócił sie do karczmarza po czym zapytał ponownie krasnoluda. - Cóż sprowadza do Nuln? -

- Na świętą matkę! Tu wszyscy wszystko dają darmo. - Zaśmiał się Helv. - Jestem Helvgrim Torvaldur Sverrisson z Azkarh, z Norski. Szukam mego ziomka w tym mieście. Powiedz jednak panie, czemu zawdzięczam tę niecodzienną gościnę... bo to że dziwna ona to pewnie sam rozumiesz.

- Widać bogowie dziś cie kochają panie Sverrisson. A do tego coś czuję że miałbym dla was pracę, jeśli o to chodzi. Zdajecie sie porządnym krasnoludem być, a taki jest wart swojej ceny w złocie...choć takiej stawki raczej nie będziemy omawiać. - Zachichotał dziwnie charpliwie. Jego głos wydawał się głeboki ale i mocno zmęczony.

- Idę z Księstw, a droga ma pewnikiem w Azgal się kończy, ale jeśli oferujesz mi kilka monet to przyjmuję. Złoto potrzebne w podróży tylko odrobinę mniej niż woda i chleb. Tracił też twego czasu nie będę. Powiedz tylko mi trzy rzeczy. Raz. Kim jesteś i w czyim imieniu przemawiasz? Dwa. To ile z tego będzie i czego ode mnie wymagasz? Ostatnie. Trzy. Żadnej sprawy co prawa łamię się nie podejmę. Mam czystą krew i taką niech ona zostanie.- Sverrisson powiedział co mu myśl przyniosła, był poważny do granic. Khazad nigdy nie żartuje jak o honor idzie, i tak też było tym razem.

[i]- Więc dobrze, jestem Gerhard Bauer, generał wojsk zaciężnych. A mówię w imieniu Rodriga Krainhorsta, a przez niego w imieniu Najwyższego Króla, czy to wystarczy za pierwszą odpowiedź? -[/] Zapytał równie poważnie oficer.

- Thorgrima Spamiętywacza? - Zapytał zaciekawiony na poważnie khazad.

- Tak, jeśli sobie życzysz w pokoju mam dokumenty z pieczęciami. - pokiwał głową oficer. W tym świetle dało dostrzec się liczne zmarszczki na jego twarzy. Tak, zdecydowanie był zmęczony.

Helvgrim uniósł dłoń. - Wystarczy herr Bauer... jestem do twych usług, a przede wszystkim usług króla i jego dłogobrodych. Przy kolejnej okazji okażesz mi dokument i będziemy po słowie. O reszcie pytań zapomnij, to już nieważne. Służba królowi khazadów jest honorem samym w sobie. -

- Cieszy mnie spotkać tak honorowego krasnoluda, lecz zapewniam Cię że zapłatę otrzymasz i tak, ani ja ani król, ani najwyższy król nie zamierzamy cię wykorzystać. Chodźmy w takim razie, podpiszemy dokumenty. - Bauer wskazał mu drogę ku sali i poprowadził go po schodach na górę. Weszli do pustego pokoju gdzie na stole znalazły sie po chwili dwa dokumenty do podpisu. Wtedy zapytał. - Chciałbyś coś wiedzieć na ten moment? -

Helvgrim patrzył na ładnie złożone znaki na papierze... nie rozumiał ich ni w ząb. - Wybacz herr Bauer... to nie brak zaufania, ale i ufności mieć nie mogę... ktoś musi mi to przeczytać. Sprawa jest zacna, ale podpis złożyć to rzecz ważna... muszę wiedzieć. Zawołajcie karczmarza. -

- Tak sie stanie, poczekaj a tymczasem obejrzyj nasze listy polecające. - Rzekł poważnie człowiek, kiwając głeboko głową. Udał sie po karczmarza, zostawiając wcześniej do obejrzenia pokaźny dokument.


Dokument ten był spory i oznaczony wieloma pieczęciami róznych cechów i ważnych person. Khazad doszukał się przyzwolenia na tę wyprawę nawet od króla elgi. Azkarhański krasnolud nie potrafił czytać i pisać, ale na znakach i pieczeciach się znał... dokument był prawdziwy.

Helvgrim czekał cierpliwie, nie był pewien czy ma dotknąć dokumentu. Zbliżył się i popatrzył nań. Zdecydował się nie tykać. Przełknął ślinę i usiadł pod oknem. Przemyślał wszystko raz jeszcze i czekał wpatrując się w starannie spisany zwój, opatrzony pięknymi pieczeciami. Czekał i myślał.

Po kilku minutach do pokoju weszli, oficer, postawny krasnolud z rozłożystą brodą i karczmarz. Krasnoluda tego Helvgrim spotkał po raz pierwszy. Wyglądał dostojnie i bardzo poważnie. Jego broda opinała sie na solidnej kolczudze a długie czarne włosy spadały kaskadami na plecy. U jego boku przypięty był ceremonialny topór. Skłonił sie swemu ziomkowi uprzejmie. Po chwili Mortens odczytał dokument punkt po punkcie. Wyprawa, wielka wojna przeciw zielonoskórym celem odbcia twierdz krasnoludzkich wielkiego bloku górskiego miała trwać pięć lat. Helv dowiedział się również że jeśli przeżyje porażkę otrzyma dziesięć tysięcy sztuk złota. Sukces miało wynagrodzić mu pięciokroć tyle. Poza tym dokument zawierał sporo kwiecistych zwrótów i szczegółowy opis krzywd jakie należało pomścić, oraz przekleństa bogów i przodków jakie spaść by miały na zdrajców.

Helvgrim powitał dostojnego krasnoluda khazadzkim gestem i złożył zaciśniętą pięść na piersi. Po chwili człowiek zaczął czytać... Helv wsłuchał się w treść z zamkniętymi oczyma i trawił wszystko na bieżąco. W myślach wyliczał przewiny Uru'kazi które odczytywał karczmarz. Było ich wiele, zacne to było ze strony thane'a i przyszłego króla że chciał wymazać z Dammaz Kron aż tyle uraz. Sverrisson wiedział że musi wziąć udział w tej eskapadzie... nie dla złota, nie dla honoru, ale z wiary w słuszność tego przedsięwzięca. Kiedy zakończono czytanie, Sverrisson spojrzał na nowopoznanego khazada i zapytał. - Zgadza się? Na szali mój honor jest. Wiecie co to znaczy długobrody? -

- Wiemy. Nikt nie będzie cię winił, cokolwiek postanowisz... ale to wielka szansa dla nas wszystkich. - Pokiwał wolno głową krasnolud.

Helvgrim zbliżył się do zebranych w pomieszczeniu osób. Spojrzał na dokument i na krasnoluda o czarnych włosach. Wyciągnął swój topór i ucałował ostrze. - Zatem niech się stanie. Po tych słowach Sverrisson wyciągnął dłoń z toporem w stronę dostojnika khazadzkiego. - Na krew swoją i Twoją przysięgam by służyć królestwu starych dawi i słowo Thorgrima nieść tam gdzie wy mi każecie. Honor mój jest w waszych rękach zatem z waszą pomocą podpis ten złożę. Wychylisz ostrze panie? - Zapytał krasnoludzkiego szlachcica Sverrisson.

- Niech tak się stanie. -

Helvgrim naciął przedramie o ostrze ceremonialnego topora przyszłego króla... krwią własną złożył przysięgę... palcem nakreślił znak domu Gromrilowego Kowadła na papierze. Karta wchłonęła życiodajny płyn i zostawiła ślad na wieki... na zawsze.

***

Tego samego wieczora, po tym jak Sverrisson zadomowił się już w przydzielonej mu kwaterze, krasnolud zszedł na dół, do głównej sali karczemnej. Wciąż było gwarno. Głodny khazad rozejrzał się za miejsce siedzącym, ale takiego nie znalazł... choć nie, był stół, zaraz przy wielkim palenisku, stół przy którym spoczywał jeden osobnik. Człek to był albo elgi jakiś, bo na khazada za wysoki, tym bardziej na niziołka. Trudno było odgadnąć wiek jego, płeć czy rasę... osobnik ów był szczelnie opięty szatami a na głowie miał głęboki kaptur. Jedyne co było widać to dłonie... dłonie starca.

Sverrisson długo się nie zastanawiał, ruszył butnie by zasiąść przy jegomościu, zdziwiony że pozostałe miejsca na ławach są puste przy owym stole. Powodem tego był swego rodzaju swojski zapach jaki zakapturzony starzec rozsiewał. Przyjemny on nie był dla nosa, zapach ten. Przez nos do mózgu... tak też krasnolud szybko skojarzył zapachowy całun spowijający zakapturzonego z wilgocią, rynsztokiem i szczurami... było też coś jeszcze, coś obcego, jakby jakaś obca nuta o egzotycznym zapachu. Tak czy inaczej, mimo smrodu, krasnolud przywitał się w oszczędnych słowach i dosiadł do biednie odzianego wędrowca. Nawiązali ciekawą rozmowę i razem zjedli wieczerzę. Człek ten, bo nim właśnie był osobnik o imieniu Ruppert, okazał się podróżnnikiem z dalekich stron. Katajczyk zawitał w Imperium z sobie tylko znanych powodów. Wprowadził jednak Helvgrima w bardzo dobry nastrój... nastrój który oddawał jak najbardziej stare khazadzkie porzekadło... '' nieoceniaj nigdy żyły złota tylko po jednej jego grudzie.'' To była szczera jak złoto prawda. W takim zacnym humorze, syn Svergrima poszedł spać. Od wielu tygodni, była to pierwsza spokojna noc dla strudzonego wojownika z dalekiej północy. Nim ciężkie jak kamień powieki opadły całkowicie, Sverrisson zdążył jeszcze pomyśleć o swej przysżłości i o wspaniałej przygodzie jaka go czekała. Poprosił o przychylność bogów dla przyszłego króla i wszystkich prawych którzy pójdą pod jego sztandarem. Dla Skerifa, khazada którego Helvgrim poszukiwał już od tak dawna, znalazła się także modlitwa. Smednir był łaskaw zapewne... musiał dbać o Skerifa Gunnarssona, musiał, bo w Smednirze nadzieja dla Durazthrung Kalan i dla Hjontinda Kamiennej Tarczy, pana na Żużlowym Źlebie. W Smednirze, przez Skerifa.

***

Spotkanie pod ratuszem miało nastąpić za dwa dni od tego kiedy Sverrisson przekroczył bramę miasta. Zatem dnia pierwszego swego pobytu, skierował kroki na Market Platz, jak zwali to miejsce nulneńczycy. Tam kramów, straganów i wózków kupieckich stało bez liku. Krasnolud zastanawiał się czy ma to jakiś związek z planowaną przez króla wyprawą... po chwili jednak odpuścił sobie zadawanie pytań, których odpowiedzi nie przynosiły żadnego wymiernego efektu. Od miejscowych wyrwigroszy którzy zwali się dumnie kupcami, a byli jedynie małymi i biednymi sklepikarzami, Sverrisson zakupił kilka drobiazgów potrzebnych mu w podróży. Srebro szybko opuściło sakiewkę, cały dorobek z Vidovdan oraz srebro króla Rodriga. Helvgrim zmuszony był podjąć trudną decyzję, wiedział że musi sprzedać coś co ma jakąś wartość, a jednocześnie coś czego żałować nie będzię. Padło na wysłużoną kuszę, mocne stalowe łuczywo na łożu z wiekowego jesionu. Przemyślawszy swą decyzję, Helvgrim obrał jeden z małych sklepików w bocznej uliczce. Szyld zwiastował że właściciel był krasnoludem, a kto jak nie khazad znał się na khazadzkim rzemiośle najlepiej.

Helvgrim wszedł do warszatu zbrojmistrza. Rozjerzał się uważnie. Kupiec też rzucał spojrzenia w stronę krasnoludzkiego wojownika. Jak się okazało rzemieślnik był, tak jak zakładał Helvgrim, krasnoludem. Wysoki, niemal równie szeroki i brodaty. Podniósły się znad stołu, skłonil i zapytał - Kha, w czym ci mogę pomóc młodzieńcze? -

- Witaj długobrody. - Helvgrim pokłonił się uprzejmie. - Zważ tu... mam łuczywo ze stali khazadzkiej i roboty Vargów, z dalekiej północy, kusza to zacna, a i bełtów kilka. Sprzedać chciałem. Innego oposażenia mi trza. Sverrisson przeszedł od razu do rzeczy.

Rozmówca pokiwał zadowolony z bezpośredniości przybysza: - Dobre, faktycznie dobre, dziesięć złotych moment moge ci dać za to, czyste złoto z Karaków na zachodzie. A jak u mnie wydasz, dziesiątą część zniżki. -

- Hmm... z całym szacunkiem zbrojmistrzu... jednak kiedy ostatnio miałeś u siebie broń z azkarhańskiej stali? Druga taka przez kolejnych lat dziesięć ci się nie trafi. Trzy dziesiątki z dziesięciu upustu daj i stoi. - Helv nie był mistrzem kupieckim, ale ta kusza była jedynym przedmiotem wartym cokolwiek w jego wyposażeniu. Musiał wyciąnąć ile się dało.

- Hmm, dobra, dla ciebie dwadzieścia i dwadzieścia od stu upustu jak kupisz u mnie tu i teraz,kha, co ty na to?- Odrzucił do niego zbrojmistrz.

- Stoi. - Sverrisson splunął w dłoń i podał khazadzkiemu kupcowi.

- Stoi. To co chcesz coś kupić? - Odprał ten podając swą dłoń.

- Aye. Szukam dobrej skórzni na kulosy. Skórzany pątnik też by mnie wielce radował. Znajdziesz? - Krasnolud z Norski wyliczył swe potrzeby. - Wziąłbym też kawał liny i hak do niej. Trochę sucharów na drogę i ciepły koc, i pas...tak wezmę jeszcze ten pas. - Khazad rozejrzał się w poszukiwaniu wspomnianych przez siebie przedmiotów. Kupiec dawał zniżkę, trzeba było to wykorzystać.

***

Uradowany zakupami, teraz zawiniętymi w koc, krasnolud udał się w poszukiwaniu śladu mistrza Skerifa. Kupiec o nim nic nie wiedział, również inni khazadzcy płatnerze i rzemieślnicy nie znali miejsca pobytu Gunnarssona. Tak też Helvgrim trafił do cechu kamieniarzy, a później rusznikarzy... niczego się tam nie wywiedział. Jednak doradzono mu aby zapytał o poszukiwanego przez siebie dawi w Akademii Nulneńskiej. Lecz i tam mistrzowie rzemiosła nie zanli miejsca pobytu zacnego, znanego i bardzo poważanego kowala jakim był Gunnarsson. Tak tez upłynał cały dzień, na bezowocnych poszukiwaniach. Nuln przemokło w ten czas do suchej nitki. Niebiosa zerwały się i postanowiły zmyć trochę brudu z ulic miata. Mokry, ponury i w kiepskim humorze, Helvgrim wrócił do karczmy.

Prosty i oszczędny posiłek wystarczył tego wieczora, krasnolud nie miał szczególnie dobrego apetytu tego dnia. Kiedy wreszcie znalazł się w sej małej i ciasnej kwaterze, odwinął koc i podziwiał swe zakupy, myśli jednak były skierowane na inny tor i wcale nie ten o szykującej się wyprawie, ale o tym co działo się ze Skerifem. Czarne myśli nawiedzały zmęczony umysł. W takim też stanie, zastała Helvgrima noc niosąca ze sobą sen... niespokojny i jakże męczący.

***

Kolejny dzień był również przeznaczony na poszukiwania mistrza. Od samego rana Helvgrim przeczesywał gildie, sklepy i warsztaty... żadnych wieści. Zupełnie nic. Zmęczone ciało było niczym w porównaniu z niesamowicie umęczonymi myślami. Sverrisson nie wiedział co począć, gdzie iść? W takich chwilach potomek linii krwi Torvala zawsze odnajdywał spokój w świątynnych progach. Wywiedziawszy się od drogę do jedynej świątyni Grungniego w mieście, tam właśnie się udał.

Przed wejściem ocenił kamień, nakreślił swój znak kredą na ścianie i ucałował podłogę ze skalnej płyty. Podszedł do wiecznego płomienia i dolał doń oliwy... kilka srebrników wrzucił w wyszczerzoną paszczę kamiennego gargulca, strażnika skarbu świątyni. Wszedł do środka i usiadł na zimnej, kamiennej podłodze. Spojrzał na posąg Grungniego i krzątających się wokół niego akolitów. W sali było również kilka innych osób. Khazadzi widac nie przychodzili tu tłumnie o tej porze dnia. Helvgrim nie modlił się, nie czuł takiej potrzeby, potrzebował jedynie spokoju i miejsca niosącego odpowiedzi. Zatem dawi rozglądał się wokół siebie i szukał... szukał czegoś co... (...) ... i wtedy do niego dotarło. Prawda tak oczywista jak tylko taka być może.

Sverrisson zrozumiał, po oświeceniu jakiego doznał, że musi wyruszyć z królem w jego długą i niebezpieczną wyprawą. Wiedział że to tam czekają na niego odpowiedzi na wszelkie pytania... na to gdzie jest mistrz Skerif. Co takiego zobaczył i poczuł Helvgrim w tamtej chwili? Tego nie mógł powiedzieć nikomu, wszak tajemnice krasnoludów należą jedynie do nich samych. W myślalch podziękował jedynie khazadzkiej kobiecie która przystrajając kwiatami kamienny słup, zesłała na niego tę wizję... a może to sama Valaya była? Kto wie?

***

O zmierzchu tego dnia, Sverrisson pojawił się na rynku, zgodnie z obietnicą daną królowi i jego ludziom. Z nowymi siłami i duchem natchniętym przez bogów oraz zapałem do podjęcią kolejnej wędrówki. Ten sam cel ale nowy kierunek, te same wartości ale nowe pokłady energii, ten sam khazad ale jakże inny po opuszczeniu przybytku Grungniego. Helvgrim czuł że wszystko się ułoży pomyślnie. Maszerował zatem przez plac i kierował się do schodów ratusza.

Teraz odziany w swą skórzaną, czernioną zbroję, ciężkie podkute buty, z zatkniętym w olstrze toporem o błękitnym ostrzu i dwuręcznym, kowalskim młotem w dłoniach... krasnolud szedł z błyskiem w błękitych oczach przypominających lód na zboczach Korony Świata, w Ejsgardzie. Pot perlił się na łysej i poznaczonej bliznami głowie Sverrissona. Ledwie zauważalne strużki owego potu wyznaczały sobie drogę po policzkach i spływały wzdłuż szram na twarzy, na długą blond brodę, która teraz była starannie zapleciona w sześć wspaniałych warkoczy. Wąsy khazada, również ładnie zaplecione w skomplikowane khazadzkie kłosy, teraz sięgały już klatki piersiowej. Sverrisson na tę okazję przystroił swą brodę i wąsy w drogocenne spinki i pierścienie ze szlachetnymi kamienimi, schedę po ojcu swego ojca. Prezentował się wspaniale... tak prawdziwy khazad spotyka swe przeznaczenie, wyglądając jak bohater jednej z krasnoludzkich sag.

Kiedy dotarł już do schodów ratusza, rozjerzał się i wypatrzył siedzącego na nich wędrowca. Podszedł bliżej i zauważył że ów człowiek śpi snem spokojnym. Sverrisson położył dłoń na hełmie który miał przytroczony do pasa i uśmiechnął się lekko, przemówił też cicho.

- Wy ludzie zawsze mnie zadziwiacie... chyba nie będziesz miał nic na przeciw jak też tu spocznę? - Odpowiedzi nie czekał. Siadł, przetarł twarz i odłożył młot. Czekał tego co przynieść miał los.
 
VIX jest offline