Karak Norn. Jakiś czas temu
Drzwi do skromnego domu w dzielnicy rzemieślników otwarły się z głośnym i przeciągłym piskiem nienaoliwionych zawiasów. Pan domu od kilku tygodni ociągał się z naprawieniem tej skromnej, lecz niepomiernie irytującej usterki. Co prawda takie skrzypienie było świetnym alarmem gdyby do domu miał wkraść się jaki włamywacz, lecz tak po prawdzie od dekad w tej khazadzkiej twierdzy nie odnotowano żadnego włamania. W progu domostwa stanął siwobrody topornik. Jego płytowa zbroja zadźwięczała, kiedy ciężkimi krokami wkroczył do środka. Badawczym spojrzeniem obrzucił krótki i zagracony niepotrzebnymi rzeczami przedpokój. Krasnoludy z natury były niechlujami. Tylko ci doświadczeni stażem żołnierze, mający w krwi nawyk dbania o porządek w swej kwaterze pilnowali czystości w swym otoczeniu. Po za tym, domostwo potrzebowało kobiecej ręki. Zdecydowanie.
Z jednego, z trzech pokoi wyłonił sie młody krasnolud uśmiechając się na widok ciężko opancerzonego brodacza.
-
Dziadku!- powitał starca. Twarz Torinna rozchmurzyła się na chwilę.
-
Witaj młodzieńcze.- odrzekł, kładąc dłoń na ramieniu wnuka -
Gdzie ojciec?-
-
Śpi w swej izbie.- odpowiedział młodzik. Stary tarczownik skinął głową. -
Udaj się do swego pokoju, porozprawiam z ojcem i przyjdę do Ciebie. Opowiesz jak idzie nauka strzelania z kuszy.-
-
Dobrze dziadku.- chłopak zniknął w pokoju, z którego przed chwilą wyszedł. Twarz Torinna znów spochmurniała. Wojak odchrząknął i ruszył dziarskim krokiem w stronę izby Glandira. Otwarł drzwi z impetem i dostrzegł swego syna, zakopanego pod puchową kołdrą. Flaszki po winie i bimbrze walały się po podłodze tak gęsto jak brudne łachy brodacza.
-
Zbudź się!- rozkazał wojskowym tonem. Glandir otwarł niemrawo oczy i przetarł twarz dłonią.
-
Cóż się dzieje...- burknął mlaskając od niesmaku w ustach spowodowanego nadmiarem spożytego alkoholu.
-
To ja Ciebie pytam co się dzieje.- rzekł zamykając drzwi do izby syna -
Był u mnie Borran.- rzekł chłodno siadając na drewnianym stołku, który leżał przewrócony pod ścianą.
-
Po co...- spytał Glandir spuszczając wzrok na podłogę.
-
Po dziewięć złotych monet, które to przegrałeś z nim miesiąc temu w kości...- wyjaśnił, mimo iż wyjaśnienia potrzebne tutaj nie były. Glandir wygramolił się z łóżka i rozejrzał po pokoju za flanelową koszulą.
-
I co?- spytał speszony.
-
Gówno!- odrzekł a dozą złości i agresji stary wojownik -
Masz za sobą ponad pięć dekad życia a zamiast mądrzeć wydajesz się głupieć! Czy ty myślisz, że będę płacić twoje długi?- spytał zaciskając dłoń w pięść.
Glandir nabrał kolorów na twarzy.
-
Plamisz honor naszej rodziny. Przynosisz mi wstyd. Przynosisz wstyd memu ojcowi i dziadowi! Dość mam strzępienia języka na twoje przewiny. Jorunna zabieram do siebie, pod me skrzydła. Dom twój sprzedaję na poczet twoich długów i nauk Jorunna. Jutro ruszasz do Karak Azul, ostatnimi czasy robi się tam bardzo niebezpiecznie. Ponoć orkowie coraz śmielej sobie poczynają u podnóża twierdzy. Ruszysz wraz z grupą trzydziestu tarczowników.- oznajmił starzec.
-
Nie możesz!- zaprotestował Glandir.
-
Owszem mogę! Jestem twoim dowódcą i ojcem. Masz to na uwadze?!- spytał zaciskając ponownie dłoń w pięść -
Pod twoją nieobecność zaopiekuję się Jorunnem Ty zaś nabierzesz doświadczenia w prawdziwej wojaczce.- dodał na koniec. Glandir skrzywił się na twarzy. Choć bardzo chciał, nie potrafił sprzeciwić się Torinnowi. Autorytet starego krasnoluda był tak twardy i potężny, że nawet najwięksi skurwiele w rozmowie z nim nie potrafili sprostać jego stanowczości. Stary khazad wyszedł z pokoju syna jak gdyby nigdy nic i zamknął za sobą drzwi. Glandir złapał za przypadkową flaszkę, w której znajdowało się jeszcze trochę gorzałki, wypił wszystko duszkiem po czym cisnął nią o ścianę roztrzaskując na drobne kawałki...
~***~
To już grubo ponad pół roku minęło, gdy Glandir dotarł do bram Karak Azul. Sytuacja w mieście faktycznie była mocno napięta i nerwowa. Wieści zwiadowców coraz częściej niepokoiły władców twierdzy. Glandir wraz z sporą grupą tarczowników, łapał się byle jakiego zajęcia byleby tylko nie zastać w miejscu. Dla wojownika byłoby to przekleństwem. To zatrudniał się do pomocy kowalom w dzielnicy rzemieślników, to podejmował się pomocy przy oczyszczaniu podziemnych tuneli z wszelkiej maści plugastwa i cholerstwa. Żadne z tych zajęć nie mogło jednak dostatecznie skupić uwagi brodacza od rozmyślań nad swoim życiem i tęsknotą za synem. Może nie był przykładnym ojcem, lecz zawsze robił wszystko dla swego potomka. W kości też grał dla niego. Liczył, że los się w końcu odmieni i wygra jakąś sporą sumkę, którą mógłby odłożyć na przyszłość Jorunna. Los jednak nie był łaskawy. Podobnie jak i surowy ojciec, który z całą pewnością robił chciał dla Glandira tak samo dobrze jak i Glandir dla swego dziecka.
Glandir syn Torrina, miał świadomość, że reprezentuje sobą Karak Norn, które wszak żyło w wielkiej zgodzie i przyjaźni z Karak Azul czego dowodem były skromne ale zawsze jakieś posiłki w sile trzydziestu jeden wojowników. Tarczownik choć pozwalał sobie na grę w kości i liczne toasty na szczęście nie doprowadzał się do takiego stanu jak w rodzinnym domu. Nie trza go było prowadzić do łóżka i sprzątać jego wymiocin z pod stołu w szynkach, gdzie wydawał zarobione złoto. Ba. Nawet udawało mu się coś odkładać. Brodacz dbał o zbroję, regularnie ostrzył topór i czyścił tarczę, która go reprezentowała. Pamiętał do dziś dnia, jak ojciec wręczył mu tę tarczę w pierwszy dzień służby. To było lata temu, kiedy kończył karierę czeladnika kowala i postanowił nająć się do tarczowników.
Tak oto Glandir syn Torrina przypominał dumnego i godnego uwagi wojaka. Już dość długa broda zadbana, choć rozpuszczona powiewała do piersi. Włosy jego splecione w jeden warkocz.
Khazad dbał nawet o buty. Nie chciał by pogłoski o niechlujstwie syna Torrina dotarły do uszu ojca, przecież miał się zmienić na lepsze i dać ojcowi powody do dumy a nie odwrotnie. Miał dać przede wszystkim powody do dumy swemu potomkowi, by mógł z wypiętą piersią przedstawiać się "Jorunn, syn Glandira". Być może świadczyło to o zbyt wielkiej uczuciowości Glandira, lecz on o to nie dbał. Kochał syna jak najcenniejszy skarb na świecie i nie miał zamiaru się tego wstydzić.
Los zwykłego najemnika, jakim w Karak Azul był Glandir miał się w końcu odmienić raz na zawsze. Było to w czasie, gdy orkowie już nie czaili się po jaskiniach między górskimi szczytami a otwarcie zbierali siły u podnóża twierdzy.
Glandir tego dnia nie pracował. Pykał fajkę w towarzystwie kilku poznanych jakiś czas temu brodaczy rodem z Azul, gdy do szynku wszedł Gerval. Ten, który opętańczo szukał kogoś chętnego do pomocy. Glandir widział, jak na prośbę zejścia do splądrowanego i zrównanego z ziemią Izor po dwie zaginione dusze ważne dla Gervala, wojownicy pukali się po czołach i stanowczo odmawiali samobójczej misji.
Glandir widział w oczach nieszczęśnika taki żal i rozpacz, jak nigdy wcześniej. Nawet gdy kolejny raz zawodził swego ojca nie dostrzegł w jego spojrzeniu tyle smutku, co u nieszczęsnego Gervala.
-
Pójdę.- rzekł, może niezbyt roztropnie, lecz z pewnością szlachetnie. Wzrok lokalnej klienteli skupił się na synu Torrina w momencie. "Szaleniec", "dureń", "samobójca", słyszał za plecami, lecz nie dał po sobie poznać jak obawy i niepewność napędzają jego i tak bijące jak w kuźni młot serce.
-
Pójdę i Grimnir mi świadkiem, że jeśli one żyją odstawię je bezpiecznie u drzwi twego domu. Inaczej nie nazywam się Glandir Torrinsson!- rzekł by dodać sobie więcej animuszu. Czuł jak właśnie zaistniał zalążek legendy o Glandirze odważnym i szalonym, zarazem. Mężczyźni opuścili szynk by dogadać szczegóły zadania. Hojność Gervala zdawała się nie znać granic. Życie dwóch zaginionych kobiet było ważniejsze niż cały majątek brodacza, a może nawet i zaciągnięty na potrzebę misji dług. Kto wie. Glandir znaleźć miał kilku pomocników do tej misji, wszak samemu nic by nie wskórał w ruinach Izor, gdzie orkowie przechadzali się jak po swoich terenach.
I tak zrobił jak poczynić miał. Odnalazł kilku chętnych, równie szalonych co on by udać się z misją odnalezienia dwóch ukrytych kobiet w ziemiance, na terenie splądrowanej posesji w Izor...
~***~
Stalowa tarcza ojca, spoczywała na plecach krasnoluda przewieszona paskiem przez bark. W ręku zaś dzierżył dwa toporki. Jeden mniejszy, specjalnie wyważony tak by ciskać nim w przeciwnika na niewielkie odległości, drugi zaś do walki w zwarciu. Oddychał ciężko. Szkolenie i praktyki, które odbył w swoim życiu zawsze odbywały się w ciasnych korytarzach rodzimej twierdzy. Kilka razy tylko przyszło mu "działać" na otwartym terenie i zawsze w zdecydowanej przewadze przeciwko przeciwnikowi. Teraz zaś było ich zaledwie kilkoro z tego każdy w innym miejscu, gdyż tego wymagała taktyka. Ysassa pobiegła odszukać kobiety, on zaś i reszta wojowników rozproszonych po najbliższej okolicy pilnowali tyłów.
-
Spiesz się Ysasso... Spiesz się...- syknął pod nosem czując jak kropla potu spływa mu po skroni. Nagle ciszę i dźwięki strzelającego gdzieś nieopodal ognia, przerwał szaleńczy śmiech. Glandir pochylił się momentalnie by pozostać niezauważonym i nagle dostrzegł jakiegoś nieznajomego khazada, uciekającego przed grupą orków.
-
Na bogów...- syknął otwierając ze zdziwienia oczy. Glandir rozejrzał się dookoła. W zasięgu jego wzroku nie było ani jednego z jego towarzyszy, to też po chwili wahania postanowił pomóc nieznajomemu. Kolejny akt szaleństwa w wykonaniu syna Torrina. Wybiegł zza skrzyń skupiając się na tym orku, który był tuż za nieznajomym. Sekunda wystarczyła do podjęcia decyzji. Toporek do rzucania poszybował z impetem ciśnięty przez Glandira. Ork miał szczęście, lecz jego kamrat już nie. Głowica broni wbiła się w bok zielonoskórego skupiając jego uwagę na wyszarpywaniu broni z ciała. Glandir nawet nie czekał chwili. Od razu porwał się do walki, ściągając z pleców tarczę. W końcu nadszedł czas by sprawdzić na co poszły lata ćwiczeń i szkoleń. Glandir natarł na orka, lecz ten zdołał odbić cios swoim siepaczem. To jednak nie zniechęciło tarczownika ani trochę. Kątem oka dostrzegł jak nieznajomy krasnolud również atakuje swych przeciwników i vice versa.
To wszystko trwało ułamek sekundy. Wymiana ciosów, kilka uników i błyskawicznych zasłon tarczą. O mały włos a Glandir nie straciłby nogi, lecz na szczęście był szybszy od ostrza zielonoskórego...
W całej zawierusze Glandir dostrzegł odsłonięty brzuch jednego z przeciwników. Ciął błyskawicznie i skutecznie. Ostra jak brzytwa głowica topora rozcięła skórę i mięśnie brzucha oponenta tak, że z ogromnej rany wylała się kałuża krwi i wnętrzności orka. Ten stanął jak wryty a Glandir posłał mu tak silnego kopniaka, że ork zatoczył się do tyłu i upadł dobre dwa metry dalej. Serce biło mu jak dzwon a zmysły choć wyczulone zastrzykiem adrenaliny nie nadążały za tym co działo się dookoła. Nagle w pobliżu pojawiła się Ysassa. Khazad dostrzegł ją tylko kątem oka, gdyż kolejny ork nacierał na niego bezlitośnie. Zielonoskóry pochylił się lekko wyprowadzając solidny cios z góry i Glandir znów dostrzegł swoją okazję. Bez namysłu wyprowadził zamach z boku i toporek dosłownie roztrzaskał łepetynę orka na krwawą miazgę. Trup padł u stóp Glandira.
-
Do mnie! Wszyscy!- krzyknął tak głośno jak tylko potrafił z nadzieję, że rozproszeni kamraci go usłyszą.
-
Trzymać szyk! Ramię w ramię!- dodał po krótkiej chwili.
Syn Torrina odwrócił głowię i dostrzegł jak nieznajomy czołga się na czworaka w jego stronę.
Ńa bogów!~ pomyślał widząc stan brodacza. Glandir od razu doskoczył do niego i pomógł mu wstać na nogi przeplatając jego rękę przez swoje ramię tak jak się prowadzi kulejącego, pędem ruszyli w stronę barykady...
~***~
-
Dobra robota Ysasso!- warknął z trudem utrzymując rannego krasnoluda, którego wspomógł w walce z orkami -
Dotarłaś do ziemianki o której mówił lord?- dodał po chwili ciężko dysząc. Krasnoludzka kobieta wejrzała na Glandira i skinęła mu głową.
-
Znalazłaś je?...- spytał jakby przeczuwając odpowiedź. Krasnoludzica skinęła głową, lecz jej wyraz twarzy mówił wszystko. Glandir zacisnął lewicę, którą trzymał swój topór. Ciekaw był jak przekaże te złe wieści swemu pracodawcy.
~***~
Glandir wyciągnął dłoń w stronę Gervala. Reszta drużyny stała za jego plecami w milczeniu. Zaniepokojony lord wyciągnął dłoń w stronę Glandira. Ten tylko wręczył mu kilka złotych błyskotek, które Ysassa znalazła przy ciałach kobiet, a które wręczyła Glandirowi w drodze powrotnej do twierdzy. Oczy Gervala zaszkliły się gdy tylko ujrzał błyskotki.
-
Było za późno panie.- wyjaśnił -
Ciał nie dało się zabrać. Było zbyt wielu orków...- dodał po chwili.
-
Przynajmniej... Przynajmniej nie będę żył w niepewności...- odrzekł łamiącym się głosem. Brodacz przełknął ślinę i wyszedł na chwilę z izby, w której gościł Glandira i resztę. Po chwili wrócił z kuferkiem pełnym złota.
-
Zrobiliście co mogliście, lecz oczywiste jest, że nie mogę dać wam obiecanej zapłaty.- rzekł lord. Glandir nawet nie pomyślał by się z tym nie zgodzić.
-
Oto dwieście złotych monet. Dowód mej wdzięczności za wasze poświęcenie i przelaną krew...- rzekł -
Król ogłosił stan wojny. Karczmy będą pozamykane, nigdzie schronienia nie znajdziecie. Zostańcie w mej posiadłości jeśli chcecie. Nie mogę wam zaoferować wygodnych pokoi, lecz jeśli wam to odpowiada karzę przyszykować miejsce w piwnicy. Tak długo jak będziecie chcieli tu zostać.- wyjaśnił okazując swoją wdzięczność. Glandir podszedł do mężczyzny i położył mu dłoń na ramieniu.
-
Dziękujemy panie. Jestem pewien, że jeszcze kiedyś spotkasz się z żoną i kuzynką...- rzekł po czym odwrócił się do swych towarzyszy.
-
Słyszeliście. Kto chce zostanie ze mną tutaj, by zaleczyć rany i odpocząć. Kto nie chce, niechaj zabierze należną część złota i rusza w swoją stronę.- rzekł. Miał zamiar podzielić złoto równo dla każdego, w takiej samej ilości.
-
Ty również, możesz z nami zostać jeśli nie masz gdzie się udać.- rzekł patrząc Roranowi prosto w oczy...