Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 06-08-2013, 09:59   #104
VIX
 
Reputacja: 1 VIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumny
Całonocne modły to nie było coś co przychodziło łatwo w takim wieku w jakim był Thomas... a tam!... w ogóle w żadnym wieku. Kiedy Thomas był młodzieńcem był zbyt niecierpliwy by klęczeć noc całą i modlić się jak księga nakazywała. Kiedy wiek średni zagościł w życiu akolity, nadmiar obowiązków i ciągłe podróże, problemy, przyjaźnie i wieczne wojny tego kraju nie pozwoliły się skupić na modlitwie tak bardzo jak Goethe by tego chciał. Teraz, kiedy wiek starczy nawiedził już mięśnie człowieka, trud było kościstymi kolanami wycierać podłogi świątyni. Zawsze było źle, zawsze tylko czas radości nastawał na krótko, niczym człowiek który wiecznie musi chodzić na kolanach i na te krótkie chwile jedynie może wstać i rozporstować nogi. Thomas nie był meczennikiem, nigdy nie uwżał się za świętego męża, brak mu było pokory. Jednak tym razem było inaczej. Masowy grób, znajoma twarz Ute, kuzyn Almosa, mąż pani Olgi, bratanek kupca dla którego pracowała Irmina, syn tej kobiety z nabrzeży, Hermenegildy i inni, tak wielu innych... to było dużo, za dużo nawet by można było po zobaczeniu tego wszystkiego, usnąć snem sprawiedliwego. Kiwając się ze zmęczenia, błagając o litość nad duszami zamordowanych, przepraszając boginię z modlitwę nie godną nawet nowicjusza... Goethe czekał brzasku dnia, który zakończyć miał trud modlitwy. Razem z pierwszym dzwonem, kapłan wstał i ruszył do karczmy by napić się choć wody. Było mu słabo, zataczał się, ale by i z siebie dumny że udało mu się dokończyć rytuału błagalnego. To czy zwieńczony był on powodzeniem wiedzieć mogli tylko ci za których się modlił, wszak oni już byli w królestwie zmarłych.

W karczmie, akolita zastał już całą kompanię. Zjadł coś tylko szybko i popił wodą... nie patrzył co je i co pije nawet, powieki zamykały mu się same. Czekała na nich jednak praca i Goethe nie miał zamiaru nie dotrzymać słowa. Jeszcze ten jeden wysiłek, to tak niewiele - powtarzał sobie w duchu. Słońce oślepiało starcze oczy akolity, gwar ulicy też dobrze nie wpływał na orientację. Thomas był zły, nerwy brały górę nad jego zazwyczaj spokojną naturą. Wtedy też postanowił siedzieć cicho, po prostu zdał się na towarzyszy. Wiedział że będąc wyczerpanym, może palnąć jakąś gafę lub zaplątać się we własne słowa, lepiej było tego unikać i dać głos innym, bystrzejszym i wypoczętym. Ten dzień nie należał do Thomasa, zdecydowanie.

W zajeździe, faktycznie, wszystko musiało być wysokich lotów, wspaniałe ozdoby, meble widziane przez okna i cudowne zapachy dochądzące nosa przez lufciki. Akolita dostrzegł to, ale brak sił było by coś skomentować czy nawet gwizdnąć z podziwem bo w życiu wielu takich miejsc nie widział... oczywiście akolita nigdy również nie gwizdał, ale mógłby, a co tam. Przed śmiercią może dobrze by było nauczyć się gwizdać, ale teraz chyba to już nie przystało takiemu człowiekowi. Zresztą, skupił się na oglądaniu ''Końca Podróży''. Warto było zapamiętać to miejsce jako jedno z najpiękniejszych jakie widział. Oczywiście kapituły świątynne rozpływały się w przepychu złota i klejnotów, ale to nie było to samo, nie dla Thomasa. To należało do człowieka, a świątynie należały do bogów i podległych im królów, to było coś zupełnie innego w rozumowaniu świątynnego sługi.

''Czerwona Strzała''. O tym towarzystwie przewozowym słyszał chyba każdy kto mieszkał w Averlandzie i ościennych mu prowincjach. Tak też było z Thomasem. Wiedział że jako jeden z trzech głównych przewoźników na ziemiach Averlandu, Czerwona Strzała oferuje najlepsze warunki podróży i transportu, zarazem za najwyższą cenę. Przekładało się to na jakość usług oraz na obecną zasobność ich kufrów, to widać było po podobnie gustownym wnętrzu tego przybytku, zupełnie niczym pomieszczenia Końca Podróży. Właściciele musieli mieć głębokie kieszenie, a i dobrze bo grosz by się przydał każdemu z nich, a Thomasowi najbardziej pewnie... przecież nikt im nie płacił za żadną tu pracę w Averheim, no, przynajmniej nie Thomasowi. Dotarł do miasta na własny koszt i choć szczęściem było że kapitan Marcus opłacał koszt noclegu i wyżywienia bo inaczej byłoby z Thomasem krucho. Sam nie posiadał wiele bo jako sługa Vereny, nie musiał mieć nic poza pełną miską raz dziennie i suchą celą w klasztorze, ale tu, teraz, to było inne życie. Tu potrzebne były monety i Goethe z ukrytym w sercu strachem, wstydem ale i nadzieją na zarobek wszedł za próg kancelarii Curda Weissa.

W rozmowie nie uczestniczył aktywnie. Siedział, słuchał i przytakiwał. Tak jak inni zgodził się przyjrzeć sprawie zaginionych dóbr. Akolita ucieszył się na wieść o tym że Weiss odda do ich dyspozycji swe wierzchowce, to bardzo ułatwiało sprawę biorąc pod uwagę że Thomas miał na sobie jedynie znoszone sandały, z których jeden był pęknięty. Do tego trudy pieszej wędrówki do Averheim, sprzed kiku dni, jeszcze nie zrównały się z wygodami jakie dawały noce przespane w miękkich łóżkach w Trumnie Kowala. Wspomnienie snu nie było mądrym posunięciem, szczególnie dla kogoś kto usypiał w gronie ludzi debatujących na tematy jakże ważne. Na pożegnanie, Thomas uścisnął dłoń Curda Weissa. Chciał spojrzeć z bliska w oczy człowieka który być może skazał ich na śmierć, a teraz zapędzał ich w sprytnie przygotowaną pułapkę. Weiss wydawał się być zbyt wspaniałomyślny by być dobrym człowiekiem, ale był i na tyle dobry że w sumie trud by było gdyby był zły. Takie myśli znów podpowiedziały Thomasowi że raczej powinien się przespać i nie główkować tyle przed snem.

Konia Klaus wybrał pierwszego po swej prawej stronie. Kluas, bo to właśnie jego Goethe poprosił o pomoc. Siwobrody starzec na koniach się nie znał, zatem postanowił zdać sie na wiedzę Tresera, który choćby z samego swego przydomka o zwierzętach wiedzieć musiał więcej niż reszta śledczych razem wzięta. Z apomoc, akolita podziękował uprzejmie Klausow i przyjrzał się zwierzęciu. Wierzchowie wydawał się być dobry, choć nie był koniem bojowym czy wspaniałym ogierem, i może przypominał odrobine konia pociągowego, szerokiego w kłębie, to spodobał się Thomasowi. Choć znawcą koni to Goethe nie był jak już wiadomo, ale w siodle spędził sporo życia, podejście do tych zwierząt miał raczej proste, były transportem, narzędziem, bronią... żywymi istotami, ale nie posiadały duszy, nie było w nich iskry boskiej. Traktował je dobrze ale bez przesady. Kiedy zasłużył koń na jabłko to i je dostał... a jak nie, to akolita potrafił przylać w zad palcatem, tak że wierzchowiec wierzgał jedynie ze złości. Takie życie - jak zwykli mawiać prosci chłopi, którzy z końmi mieli więcej do czynienia niż niejeden szlachetka. Ciekawe było czy Klaus podzielał podejście Thomasa do sprawy koni. Pewnie nie, więc lepiej nie było o tym wspominać może.

Goethe szykować się do drogi nie musiał... wszystko co miał, tego dnia oraz tego poprzedniego, miał już przy sobie, cały dobytek życia mieścił się w kieszeniach szaty sługi Vereny. Czekał teraz tylko swych towarzyszy.
 
VIX jest offline