Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 01-11-2013, 23:54   #1
abishai
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
[Storytelling] Wszystkie drogi do Piekła

Rok 2005 Miesiąc lipiec dzień 20




Szpital nie jest najbardziej przyjemnym miejscem do pracy. Codziennie obcuje się z pacjentami i ogląda ich rany oraz inne ślady chorób ich trapiących. Szpital psychiatryczny...


Wydaje się być pod tym względem inny. Pacjenci nie bywają oszpeceni urazami i chorobami, które przechodzą. Przynajmniej dopóki się nie spojrzy w ich oczy. Są to ponoć zwierciadła duszy.
Jeśli jednak są… to czyż widok takiej duszy, przeżartej trawiącym ją rakiem obłędu nie jest straszliwym widokiem. Czyż spojrzenie takich oczu nie wywołuje przypadkiem ciarek na grzbiecie?

Wywołuje.
Rick coś tym wiedział. Rick Moranis od wielu lat pracował w tym szpitalu. Był jednym z najbardziej doświadczonych pielęgniarzy na oddziale psychiatrycznym dla agresywnych pacjentów.
Był masywnym Latynosem przypominającym z twarzy i postury podstarzałego bramkarza przy nocnym klubie. Za wyjątkiem oczu, te były pełne doświadczenia i mądrości. To były oczy, które widziały wielu pacjentów, wielu doktorów i wiele terapii.
Rick zbliżał się do emerytury i w zasadzie był z tego zadowolony. Ten oddział szpitalny zapewnił materiałów na nocne koszmary do końca życia.
Teraz szpitalny korytarzem prowadził stażystę, w przyszłości pracownika tego szpitala. Chłopak był wysoki i muskularny. Z wyglądu typ skinheada z którymi za młodu Rick bił się wiele razy.
Jednak ani uśmiech, ani spojrzenie nie pasowały do skinheada. Były zbyt nieśmiałe. Chłopak nie poradziłby sobie w jego dzielnicy. A Rick musiał go nauczyć wszystkiego, by poradził sobie tutaj.
Na kogo zwracać uwagę, którego pacjenta nie zachodzić od tyłu, kogo informować w razie kłopotów.
Jak postępować z niebezpiecznymi pacjentami, by nie wywołać napadów agresji. I jak radzić sobie z nimi, gdy w furii toczą pianę atakując wszystko co się rusza. Jak obłaskawiać bestie.

Jego nauki przerwało wycie, triumfalne wycie, nieludzkie.
-Cholera to chyba dwudziestka.- warknął gniewnie Rick i ruszył przodem lekko drżąc ze strachu. Nawet on… bał się dwudziestki.
-Dwudziestka?-zdziwił się stażysta.
-N.N. pacjent z izolatki numer dwadzieścia. Ekstremalnie agresywny i ekstremalnie niebezpieczny.- rzekł nerwowo Rick.- Zwykle siedzi w kącie i nic nie robi, tylko się gapi. Zwykle trzeba go karmić i przebierać, ale czasem… Czasem mu odbija i jest pobudzony cholera wie czym… za pierwszym razem zabił dwóch pacjentów. Za drugim… złamał mi nogę, zabił Charliego i okaleczył jednego z pacjentów. Powinni go usmażyć na krześle już dawno.
Dotarli do drzwi izolatki, Rick zajrzał przez wizjer.- Do tego typa nigdy nie przychodź sam. Bądź czujny i zawsze gotów do spacyfikowania oporu i nigdy się nie wahaj.
Przez wizjer widział skuloną postać w kaftanie bezpieczeństwa kiwającą się w przód i w tył. I rechoczącą ze śmiechu.
-Jest źle. Powiadom dyżurkę, że dwudziestce odbija i spytaj przy okazji, który lekarz ma teraz pieczę nad tym cholernym katatonikiem. No ruszaj się!-
warknął gniewnie pielęgniarz.
-Często mu tak odbija?- zapytał chłopak, a Rick zamyślił się.- To trzeci raz w ciągu sześciu lat i sześciu dni odkąd tu trafił…
-I pewnie sześciu godzin co?-
zaśmiał się chłopak i nie dając czasu Moranisowi na odpowiedź pobiegł wykonać polecenie.
-Nie będzie ci do żartu, gdy spojrzysz dwudziestce w oczy.- mruknął Rick pod nosem obserwując pacjenta. Po policzku sanitariusza spływał zimny pot.

A tymczasem obiekt rozmowy kiwał się niczym automat. Na jego twarzy widniał szaleńczy uśmiech, a jego spojrzenie skupiało się na obiekcie, którego pielęgniarz nie mógł dojrzeć zza pleców dwudziestki. Karcie do tarota.
-Zaczęło się…- szeptał cichutko.- W końcu nadszedł czas zabawy.

A gdzieś na centralnym Atlantykiem zaczęły powoli gromadzić się chmury…

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=2I7vPbthvWo[/MEDIA]


Annabell Clark

To był ciężki dzień. Rozmowy z wydawcą, wykłócanie się o poprawki, o promocję, o pieniądze.
Nikt nie powiedział jednak, że życie jest proste. Dobrze chociaż, że przekładało się ono na luksusowe mieszkanie, luksusowy samochód i bardzo drogi motocykl.
Annabell wróciła do mieszkania późnym wieczorem i na dziś nie miała ochoty na nic poza gorącą kąpielą, pizzą na zamówienie i długim snem. Jutro na szczęście dzień zapowiadał się o wiele bardziej przyjemniej. Żadnych ważnych spotkań, żadnych terminów, żadnych ważnych person wobec których trzeba stonować słownictwo.
Żadnych krótkich spódniczek zakładanych tylko po to by zmiękczyć serca wydawcy, kosztem utwardzenie czegoś poniżej pasa.
Buty na płaskim obcasie cisnęła w kąt. Zamówiła telefonicznie pizzę i zaczęła wypełniać wannę gorącą wodą. Należało jej się, a co?
Włączyła telewizor, akurat leciały wiadomości.


Nie przyglądała się nim, zajęta przeglądaniem poczty. Oprócz rachunków do zapłacenia i listów od wielbicieli jej talentu… jak i jej samej, znalazła czystą kopertę bez znaczka pocztowego i adresu nadawcy.
W środku był krótki liścik. Kilka dziwnych zdań.

Maski opadły. Łowy się rozpoczęły. Dopełnił się czas rytuału.

oraz karta tarota.


Papieżyca.

Anabell przyglądała się tej karcie, gdy do jej uszu doszedł głos z telewizora.
-Dziś w godzinach wieczornych znaleziono martwą Laurę Clark zwaną też Laurą Szczęściarą w jej rezydencji na obrzeżach Las Vegas. Kobieta została brutalnie zamordowana w sposób “bestialski” jak to określił rzecznik policji miasta. Laura Szczęściara była znana głównie z niezwykłego sposobu w jaki zdobyła swe pieniądze. Wygraną z loterii Powerball, pomnożyła w kasynach Las Vegas, z których jedno kupiła. Chodzą plotki jak dotąd niepotwierdzone, że przyczyną owego nadzwyczajnego szczęścia były powiązania Laury Clark z włoską mafią i jej śmierć wpisuje się w brutalne mafijne porachunki, pomiędzy organizacjami przestępczymi działającymi w tej metropolii.


Emma Durand


Emma lubiła takie knajpki...


Miały w sobie ten czar pierwszych występów na scenie. Publiczność bardziej kameralna i bardziej wysublimowana. Dobre miejsce by odprężyć się pomiędzy nagraniami kolejnych kawałków na pierwszą płytę. Dobre miejsce, by przypomnieć, że śpiewa się najpierw dla przyjemności, potem dla publiczności, a na końcu dla pieniędzy.
Emma.. występowała ostatnia. Był to przywilej gwiazdy wieczoru. Więc póki co słuchała i obserwowała innych wykonawców.


Jedni lepsi, drudzy gorsi. Każdy napędzany miłością do muzyki i marzeniami o sławie. Niemniej trzeba było przyznać, że klub sprosił wykonawców na poziomie. Żadna wokalista, żaden wokalista… nkt z muzyków nie schodził do żenującego poziomu. Jedni byli dobrzy, inni solidni. Słuchało się ich z przyjemnością sącząc whisky z lodem na koszt klub. A potem nastąpił jej występ… i publiczność jak zwykle słuchała z zapartym tchem. I nagrodziło ją burzą oklasków wywołując przyspieszone bicie serca.
Do pewnych rzeczy nie można się przyzwyczaić. Pewne wydarzenia zawsze wywołują rumieniec na twarzy. Owa owacja należała do takich wydarzeń.

A w garderobie na Emmę czekały oczywiście kwiaty. Mnóstwo bukietów spośród których najbardziej wyróżniał się bukiet już zwiędłych róż.


Bardzo kontrowersyjna i odważna przesyłka, ale Emma przyznała że wyróżniająca się. I przyciągająca uwagę. Kobieta otworzyła kopertę dołączoną do kwiatów. Wypadła z niej nieduża karteczka i z kilkoma słowami.

Maski opadły. Łowy się rozpoczęły. Dopełnił się czas rytuału.

oraz karta tarota.


Cesarzowa.
Emma kątem oka zauważyła w lustrze toaletki czyjeś odbicie. Przerażonej kobiety około sześćdziesiątki,sądząc po zmarszczkach i siwiźnie. Ale gdy spojrzała w owe lustro zobaczyła tylko jedną twarz… swoją własną.


Susan Chatiere


Budynek sądu stanowego. Susan nie sądziła, że będzie musiała go odwiedzać.


A już tym bardziej nie sądziła, że będzie musiała odwiedzać z tak niezwykłego powodu. Pół roku temu znany francuski poeta Louis Caballin zgwałci trójkę dzieci wziętych z amerykańskich sierocińców. Wywołał tym burzę w gazetach. Bo stawał przed sądem obecnie nie jako oskarżony, ale jako świadek. Ofiary bowiem dostarczyła organizacja charytatywna mająca ponoć pomagać dzieciom z rozbitych rodzin. A zamiast tego dostarczała ofiary swym bogatym klientom.
Złapany dosłownie z opuszczonymi gaciami Cabllin od razu przyznał się do wszystkiego i poszedł na współpracę. Wolał bowiem 200 lat zasądzonych mu przez sąd w ramach ugody, niż krzesło elektryczne w ramach procesu.
Problemem związanym z francuskim poetą był fakt, że Louis był dumnym ze swych korzeni Baskiem z Labourdin. Piszącym zresztą poezję w swym rodzimym języku.

Louis mówił kiepsko po francusku i w ogóle po angielsku. Susan więc została jego tłumaczem, co wymagało od niej wysiłku i sięgania po różne opracowania. Ale też podnosiło jej prestiż w wydawnictwie i przynosiło duży zarobek. Wymagało jednak sporo czasu spędzanego w sądzie. Zwłaszcza że obsługiwała też konferencje prasowe Louisa. A ten udzielał ich sporo.
Zbliżał się wieczór… który znów spędzała na tłumaczeniu kolejnego oświadczenia Luisa.
Użyczono jej jedną z sal wykorzystywanych przez ławę przysięgłych do zamkniętych obrad.
Mogła tu spokojnie zajmować się tłumaczeniem na swoim laptopie.
Nagle usłyszała pukanie do drzwi, po czym wszedł wysoki i szczupły woźny niosąc w ręku kopertę.
-Ktoś to dla pani zostawił w portierni. Przepraszam, że tak późno to przynoszę, ale musiało się zapodziać w innej korespondencji, bo dopiero teraz znalazłem.-wyjaśnił podając jej kopertę z jej imieniem i nazwiskiem.

W środku był krótki liścik.

Maski opadły. Łowy się rozpoczęły. Dopełnił się czas rytuału.

Dziwne, pozbawione sensu zdania. Z koperty oprócz liściku wypadła pojedyncza karta tarota.



Koło Fortuny.

Jeremy Perrier


Nie sądził, że tam wróci. Nie chciał. Mimo wszystko nie chciał tam wrócić.
Dlatego wybrał samochód. To dobry sposób podróżowania po Stanach dla kogoś kto ma dużo gotówki i jeszcze więcej czasu. No i poza tym… widoki, widoki, widoki.
Kenny Shultz chciał nowej książki, niemal o nią błagał. Albo przynajmniej opowiadanie promocyjne, które można by było dorzucić do jakiejś antologii.
Dlatego podróż samochodem była koniecznością. Samolot był zbyt szybkim środkiem transportu.
Podróż samochodem i zwiedzanie Ameryki dostarczało inspiracji.
A Jeremy’ego stać było na dobre hotele. Takie jak ten w którym obecnie przebywał i spał. Łóżko było wygodne, pokój porządny, kolacja smaczna…

Sen...głęboki. Dźwięk komórki wyrwał Perriera ze snu. Dzwonił Shultz o...


O czwartej rano?! Porąbało go? Czego mógł chcieć o tak wczesnej porze?
-Jeremy?- Perrier usłyszał w słuchawce znajomy głos Kenny’ego.- Ten kawałek który mi wysłałeś po Północy. Świetny… Naprawdę. To mogłoby być interesujące opowiadanie, ale… Zrozum. Masz już ustaloną reputację, swoje poletko. Ten tekst nie pasuje do tego co zwykle piszesz. Rozumiem, że pisarze czasem mają ochotę zabrać się za coś… innego, bardziej ambitnego. Ale wierz mi. nie warto.
Opowiadanie? Jakie znowu opowiadanie. Jeremy wszak położył się spać koło jedenastej. Niczego nie pisał, ani tym bardziej wysyłał po północy.
Nie zdążył też się spytać agenta, gdyż ten pożegnał się szybko i przerwał połączenie. Była wszak czwarta w nocy. Nie czas na długie pogaduszki.
Nagle spojrzenie Jeremy’ego spoczęło na białej kopercie podpisanej jego i imieniem oraz nazwiskiem, a leżącej na jego pościeli.
Podniósł ją i otworzył. W środku był krótki liścik.

Maski opadły. Łowy się rozpoczęły. Dopełnił się czas rytuału.

Dziwne, pozbawione sensu zdania. Z koperty oprócz liściku wypadła pojedyncza karta tarota.


Wieża.

Teodor Wuornoos


Konwent literatury science fiction i sensacyjnej w Phoenix w stanie Arizona.
Konwenty takie jak ten wpisywały się w coroczną rutynę Teodora. W końcu reklama jest dźwignią handlu… nawet jeśli jest się poczytnym autorem kryminałów jak on sam.


Wszystkie konwenty były takie same. Siedzenie za stołem i podpisywanie kolejnych książek. Przy okazji wysłuchiwanie uwag, komplementów i zachwytów. W zależności od tego, kto akurat z czym podchodził...Zawsze znajdą się tacy co napisaliby książkę lepiej od autora.
Należało ich wysłuchać i uprzejmie odpowiedzieć, dać dedykację i obsłużyć kolejnego klienta, których długa kolejka wydawała się nie kończyć. Ale tak kolejka była też miarą sukcesu Teodora.

O 13:00… przerwa na obiad. Chwila wytchnienia do 18:00.
Teodor usiadł przy stoliku, zajętym już przez dwóch pisarzy science fiction. Joseph William Haldeman oraz Glen David Brin. Dla zabicia czasu i nudy przy posiłku, obaj mężczyźni dysputowali o naturze rzeczywistości. Temat równie dobry jak każdy inny.
-Rzeczywistość jest fizyczna… ale czy na pewno?- pytał retorycznie Joseph.- To wszak my oceniamy jej fizyczność. Ciężar przedmiotów ich twardość, miękkość, kolor. To my czynimy jej fizyczność.
-Wchodzisz w te spory o to, czy sam akt obserwacji wpływa na wynik eksperymentu?
-stwierdził Glen.
-Nie, nie, nie… pomyśl o czymś innym. O samym mózgu, wiesz że on sam z siebie nie czuje bólu? Mózg jedną wielką niewrażliwą galaretą. Wszelkie informacje dostaje w postaci impulsów nerwowych od zmysłów. Otaczająca cię rzeczywistość wcale nie musi wyglądać jak to odbierasz. Może być… całkowicie odmienna.-odparł Haldeman nieco podekscytowanym głosem.
-Idziesz w kierunku Dicka?- zapytał zaciekawiony Brin.
-Może… wyobraź sobie urządzenia wpływające na impulsy nerwowe w mózgu wpływające na percepcję.- odparł Haldeman.
-Wiesz, że to dość ograny schemat.- stwierdził Brin podsumowując sprawę.- Musiałbyś go jakoś odświeżyć…
I rozmowa zeszła na techniczne sprawy takich urządzeń, w tym na HAARP i jego możliwe zastosowania. Dość nudne sprawy dla Wuornoosa,

Przerwa obiadowa minęła, czas było wrócić do podpisywania książek. Kolejka już się ustawiła i… jakaś jego książka leżała na stoliku. Wyjątkowa, bo pierwsza książka i pierwsze jej wydanie… jeszcze z tą trzeciorzędną okładką. „Krew tańsza niż woda” . Dawno jej nie widział.
Książka miała zakładkę zrobioną z koperty i podpisaną Teodor Wuornoos, zamiast jego literackiego pseudonimu.

W środku koperty był krótki list z kilkoma szalonymi zdaniami.

Maski opadły. Łowy się rozpoczęły. Dopełnił się czas rytuału.

I karta taota.


Księżyc.
-To nie moje…- rzekł fan stojący przed stolikiem i ściskający w dłoniach trzymaną przez siebie najnowszą powieść Teodora. -Leżała tu nim przyszedłem.
Na jednej ze stron książki pomiędzy którymi tkwiła koperta podkreślono jedno zdanie. Jedną z wypowiedzi bohatera książki.
W głębi ducha, wszyscy na tej wojnie jesteśmy skurwielami.


Sophie Grey


Album…
Siedzący naprzeciw niej Grigorij Szawłow był jej agentem. Choć bardziej pasowało określenie sekretarz. Zbierał zamówienia dla niej, wybierał najciekawsze i najbardziej prestiżowe...i zawsze najdroższe.
Grigorij był łysiejącym grubaskiem z śpiewnym rosyjskim, albo ukraińskim akcentem. Potomkiem emigrantów w pierwszym pokoleniu. Nowobogackim.
Co było widać po markowych ubraniach i pozbawionym gustu zamiłowaniu do złotej męskiej biżuterii.
Album fotograficzny na zamówienie Wspólnoty anglikańskiej. Album obejmujący zdjęcia różnych kościołów i kościółków protestanckich.
Propozycja Grigorija była kuszą dla Sophie. Pełna niezależność w wyborze miejsc i budynków do sfotografowania, o ile ów wybór wpasuje się w tematykę albumu. Dwa lata na jego przygotowanie i pokrycie wydatków związanych z jego przygotowaniem. Oczywiście w granicach rozsądku. No i spora sumka na koniec. Mimo wyznawanego prawosławia również Grigorij pałał szczerym entuzjazmem do tego projektu i próbował przekonać Sophie… choć nie szło mu to łatwo.
A ona sama nie wiedziała, czemu się wzdryga na myśl o tym projekcie.
-Przy okazji… znalazłem to za wycieraczką twojego samochodu.- rzekł Grigorij i podał białą kopertę podpisaną jej imieniem i nazwiskiem. W środku był był krótki liścik z kilkoma szalonymi zdaniami.

Maski opadły. Łowy się rozpoczęły. Dopełnił się czas rytuału.

I karta tarota.



Świat.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 31-01-2014 o 13:26. Powód: poprawki
abishai jest offline