Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 12-11-2013, 21:54   #8
Viviaen
 
Viviaen's Avatar
 
Reputacja: 1 Viviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie coś
Życie jest piękne...


Emma ostrożnie odłożyła szeroki pędzel na tackę i krytycznie przyjrzała się swemu dziełu. Zmarszczyła brwi i wystawiła język, oglądając obraz pod różnymi kątami. W końcu wybrała inny pędzel, jeszcze szerszy niż poprzedni, poprawiła berecik z antenką - żartobliwy prezent od Antonio, i umoczywszy końcówkę pędzla w rzadkiej, srebrnej farbie, z rozmachem godnym Zorro i równie groźną miną, namalowała na kolorowym tle iskrzący się zygzak.
Wpatrzyła się w niego i zastygła, zamyślona, nie zauważając nawet, że resztka farby spływa z pędzla na jej dłoń.

W kalejdoskopie barw pokrywającym niemal całą dostępną powierzchnię, widziała całe swoje życie. Beztroskie, szczęśliwe… przeplatające się barwne plamy to jej wie rna publiczność. Od kiedy odkryto w niej talent, nigdy nie grała ani nie śpiewała wyłącznie dla siebie. Nawet, gdy wydawało jej się, że ćwiczy w samotności, zwykle okazywało się, że ktoś przysłuchuje się jej próbom. Bardzo szybko odkryła, że podoba jej się to i motywuje… Jako dziecko zawsze irytowała się, gdy popełniała błędy. Z biegiem lat jednak nauczyła się, że popełnianie błędów jest niezbędne w procesie uczenia się. Nauczyła się panować nad swoim zachowaniem, by nawet najlżejszym grymasem nie zdradzić czegoś, czego słuchacze z pewnością nie zauważą… dlatego głupie miny robiła do siebie wyłącznie w samotności lub w towarzystwie najbliższych przyjaciół, rozśmieszając ich nimi do łez.

Jak zawsze, wśród feerii barw pojawił się monochromatyczny fragment, odzwierciedlający jej pasję… biało-czarna klawiatura tym razem wyrastała w prawego dolnego rogu obrazu na kształt nieregularnego wachlarza, miękko wtapiającego się w barwne tło. Zupełnie tak, jak jej muzyka wsiąkająca w ludzkie dusze.
Bo to potrafiła od zawsze, skupić na sobie uwagę słuchaczy i grać na ich emocjach, jak na swoim instrumencie. Kiedy chciała, wzruszała ich lub bawiła do łez. Absorbowała ich uwagę bezwarunkowo… nie sposób było porównać tego uczucia z czymkolwiek innym. Bo jak opisać komuś, kto nigdy tego nie doświadczył, jak to jest, gdy w blasku fleszy wchodzi się na scenę i zajmuje miejsce przy instrumencie lub mikrofonie? W tych pierwszych chwilach widownia była jedynie skąpanym w mroku oceanem oczekiwania. Ona, oddzielona od niej kurtyną światła - jak tym migoczącym woalem srebrnej farby, nie rozróżniała poszczególnych twarzy. Czuła jednak wyraźnie za każdym razem, że publiczność wstrzymuje oddech. Już od pierwszego kroku, obwieszczonego cichutkim stukiem obcasa, opadał na salę całun ciszy. Ciszy brzemiennej elektryzującym zmysły napięciem… które utrzyma się od teraz aż do zakończenia koncertu. Kiedy wybrzmi ostatnia nuta ostatniego utworu, nie poruszy się jeszcze przez kilka uderzeń serca, z przymkniętymi powiekami delektując się tą chwilą. W końcu otworzy oczy i spojrzy na swą widownię, niemal niezauważalnym skinieniem głowy dając znak do stopniowego wyrównania oświetlenia. Wtedy rozlegnie się burza oklasków… działająca na nią jak narkotyk… a ona z zamyślonym uśmiechem ukłoni się i wyjdzie, by po chwili wrócić jeszcze raz... i jeszcze…


Odstąpiła od sztalugi i roześmiała się głośno. Było już z pewnością sporo po północy, a ona znów bawiła się w najlepsze w malarkę, zamiast wyjść na miasto, czy choćby zejść na dół, posłuchać, jak sobie radzi wypromowana przez nią dziewczyna.
Ale bawiła się tu tak dobrze…

Jej wzrok padł wreszcie na dziewiczo białą powierzchnię pozostawioną w drugim dolnym rogu. Gdzieś głęboko w jej duszy odezwał się zapomniany ból, uśmiech zniknął z twarzy a Emma ze złością zakryła obraz, tak jak wszystkie poprzednie, i odstawiła pod ścianę, by dołączył do jego kurzących się powoli poprzedników. Dopiero teraz zauważyła zaschniętą już farbę na ręce i energicznie zabrała się czyszczenie siebie i pędzli.
Od tak dawna nie widziała rodziców… nigdy też nie wytworzyła się między nimi a Emmą szczególna więź. Z biegiem lat, mimo mieszkania pod jednym dachem, widywali się coraz rzadziej. Wspólne obiady, po których dziewczyna biegła na kolejne zajęcia a oni na popołudniowe zmiany, nie wystarczały. Pomocy w lekcjach nigdy nie potrzebowała, a jeśli miała jakiś problem, szła z nim do Madelaine. Tak jakoś… wyszło. Kiedy wyjechała, by spełniać swe marzenia, próbowała dzwonić, potem pisać… aż w końcu zrozumiała, że tak naprawdę nie zna swoich rodziców. Wiedziała, że są z niej dumni i wdzięczni, że przesyła im pieniądze, by nie musieli już pracować tak ciężko. Oboje mieli już swoje lata, należał im się odpoczynek.
Emma kochała oboje, a jednak nie potrafiła nimi zapełnić pustki na swoich obrazach. To było… dziwne. I frustrujące. Zwłaszcza, że ani razu ich nie odwiedziła…

Niespodziewane wibracje telefonu w kieszeni fartucha sprawiły, że niemal podskoczyła. Wytarła ręce i zerknęła na wyświetlacz. Anton. Niespecjalnie ją zdziwiło, że dzwonił o tej porze. Doskonale wiedział, że zwykle nie śpi do późna i odsypia w dzień… była “stworzeniem nocy”, co jej regularnie wypominał w żartach.
- Hej, Anton…
- Cześć, nocna maro. Widzę światełko na poddaszu… znów malujesz po nocy?
- Światełko...? - Emma zgasiła światło i podeszła do otwartego okna dachowego, by wyjrzeć na zewnątrz - Gdzie jesteś?
- Po drugiej stronie ulicy… - Anton pomachał jej wesoło, na co otrzymał równie radosną odpowiedź - ...nie masz ochoty na spacer? Jest bardzo ciepło, a ja mam ze sobą… - sięgnął do przewieszonej przez ramię torby i triumfalnym gestem wyciągnął z niej butelkę jej ulubionego wina - ...Frederic Chopin, jeszcze 10 minut temu grzecznie chłodzący się w mojej lodówce.
- Zaczynam podejrzewać, że tak zupełnie przypadkiem to Ty się tu nie znalazłeś… - zaczęła, ale nie pozwolił jej skończyć - Z każdą minutą robi się coraz cieplejsze… - nawet stąd widziała, że butelka jest już solidnie spocona - Dobra, zrzucę z siebie tylko fartuch… - Taaaaaaak…? - ...założę coś bardziej odpowiedniego i już schodzę. - udała, że nie dosłyszała w jego głosie nutki nadziei. Anton był jej przyjacielem i pilnowała, by tak zostało. Nie przeszkadzało im to jednak doskonale się bawić w swoim towarzystwie i spotykać za każdym razem, gdy przyjeżdżał do Nowego Orleanu. Zanim się rozłączyła, usłyszała jeszcze “tylko zabierz ze sobą berecik”, co skwitowała uśmiechem i zniknęła przyjacielowi z oczu, by zejść piętro niżej, do swojego przytulnego mieszkanka.

Chwilę później wybiegała przez bramę, ubrana w jasne obcisłe jeansy, miodowy sweterek z łódkowym dekoltem, który odsłaniał jej jedno ramię i czarne sandałki na obcasie. Czarny berecik trzymała w rękach i wręczyła mężczyźnie, by sam mógł go jej założyć. Zrobił to jedną ręką, drugą już wyciągając nieodłączny aparat fotograficzny.
- Zostań tak… teraz spójrz tam… uśmiechnij się lekko… doskonale… - jak zawsze zatracił się zupełnie, ustawiając stopień i czas naświetlenia, ostrość, fotografując ją to z dołu, au face i z profilu...
- Mój Chopin się grzeje… - wymamrotała, starając się nie poruszać ustami, by nie zepsuć żadnego ujęcia.
- Och, wybacz… ale sama wiesz, że jesteś fotogeniczna…
- Wiem, wiem. Później też nie zabraknie okazji, zostaw kilka klatek…
- Zawsze zostawiam jedną…
- Nie zrobisz mi aktu, Anton. Wybij to sobie z głowy. - roześmiała się, jak zawsze, gdy o tym wspominał i żartobliwie pogroziła mu palcem.
- Jesteś podła. Nie chcesz mi pokazać ani swoich obrazów, ani swoich…
- Anton…
- ...bliźniąt gazeli. O ogrodzie nie wspominając. - dokończył gładko i szarmancko podał jej ramię - W takim razie ja pokażę Ci swój… kolacja… a może śniadanie...? i kieliszki już czekają. I drugi Chopin w lodówce, ten zrobił się już zupełnie ciepły…


Życie jest piękne…


Czasami miała wrażenie, że to nie ona śpiewa. Że jest tylko naczyniem, przez które przepływa muzyka, którą nie sposób podporządkować sobie, nie sposób kontrolować. Na płycie, którą teraz nagrywała, znalazło się dzięki temu sporo improwizacji…. Emma momentami zdawała się nie zauważać, że utwór dobiegł końca i śpiewała dalej… a doskonali muzycy z jej zespołu bez mrugnięcia okiem dopasowywali się do jej wokalu.
Postanowiła, że gdy tylko wyda tę płytę, osobiście zawiezie ją rodzicom. Jedna z jej piosenek nosiła tytuł “Memories of Silver Ring” i była w całości po francusku. Dopiero przy nagrywaniu tego kawałka zdała sobie sprawę, że w głębi serca tęskni za swoim rodzinnym miasteczkiem. Było takie… pretensjonalne, takie… nudne. A jednak zakiełkowała w jej duszy jakaś taka tęsknota, dzięki której w oczach producenta zaszkliły się łzy, gdy śpiewała o spełnianiu marzeń i ciepłym altem dziękowała tym, którzy jej to umożliwili.
Ten utwór nagrywali jako ostatni na dziś. Kiedy technik pokazał im, że ma już wszystko, bez słowa rozeszli się, każde w swoją stronę.
Emma ruszyła do domu piechotą. Była istnym kłębkiem emocji, a spacer zawsze pomagał jej się wyciszyć. Kiedy tylko mogła, unikała poruszania się samochodem. A że do studia nagrań miała zaledwie pół godziny drogi… wybór był oczywisty. Teraz jednakże postanowiła wydłużyć spacer i zahaczyć o maleńką knajpkę, gdzie wpadała czasami na lampkę wina lub pączka. Teraz miała ochotę na jedno i drugie. Louis, jowialny, siwowłosy grubasek, jak zawsze przywitał ją ciepłym uśmiechem i poufałym objęciem ramion, gdy prowadził ją do stolika. Jedno spojrzenie w jej oczy powiedziało mu więcej, niż tysiąc słów, więc nie tracąc czasu na pytania osobiście przyniósł jej kwadratowe ciastka i kawę


a do tego kieliszek różowego wina, które robił sam - było orzeźwiające i nie za słodkie… przepyszne, choć nikt nie wiedział, z czego tak naprawdę jest zrobione.
Pogłaskał ją pocieszająco po włosach i pozostawił jedynie w towarzystwie deseru, który zniknął niemal tak szybko, jak się pojawił. Kiedy dopiła ostatni łyk wina, skinęła z wdzięcznością Louisowi, który odpowiedział jej uśmiechem i wyszła, zostawiając na stoliku banknot i zaproszenie na kolejny koncert.


Życie jest piękne…


Rozejrzała się po przestronnej garderobie i zgodnie z uświęconą tradycją milionów kobiet na całym świecie, z niezachwianą pewnością doszła do wniosku, że nie ma co na siebie włożyć. Kolekcjonowanie ubrań było jej małym uzależnieniem. Na koncertach musiała przecież prezentować się odpowiednio. Rzadko kiedy jednak zakładała tę samą suknię dwa razy. A przynajmniej suknię w żaden sposób nie zmienioną. Często zapraszała do siebie Jennę, krawcową-czarodziejkę, która za pomocą igły i nici tworzyła istne dzieła sztuki. Każdy strój potrafiła w kilka chwil przerobić nie do poznania, uzyskując nieodmiennie zachwycający efekt. Dzięku temu Emma miała jeszcze miejsce w szafach… choć uwielbiała też od czasu do czasu wybrać się na spacer, by odwiedzić urocze, maleńkie sklepiki, które miały w swojej ofercie stroje niekonwencjonalne, takie, których na próżno możnaby szukać w galeriach.
Emma Durand nie znosiła galerii handlowych i jeśli tylko mogła, omijała je szerokim łukiem.

Po chwili namysły roześmiała się sama do siebie i wyruszyła na miasto, wrzucając po drodze telefon do torebki i łapiąc czarny berecik z antenką. Do żadnego sklepu jednak nie dotarła… Nogi poniosły ją w zupełnie inną stronę, zdradziecko prowadząc nad Missisipi. Miała jeszcze ładnych kilka godzin do koncertu, więc przysiadła na betonowym murku na nabrzeżu i wpatrzyła się w odblaski słońca na wodzie. Przez myśli leniwie snuły jej się słowa i melodie, które być może wykorzysta jeszcze przy pierwszej płycie, a może zostawi je sobie jako materiał na drugą? A może zaśpiewa coś nowego dziś wieczorem? Obecne tournée było wstępem do promocji “The Ring of Silver”, a ona uwielbiała zaskakiwać swoją publiczność. Może zagra coś solo?
Przymknęła oczy i zaczęła stukać palcami o uda, jak zawsze, gdy dawała się pochłonąć muzyce, a nie miała pod ręką instrumentu. Cichutkie mormorando poniosło się po rzece, gdy do muzyki słyszalnej tylko dla niej samej, dodała wokal, cierpliwie czekając, aż słowa same wskoczą na swoje miejsca. Nie od razu zauważyła, że do jej głosu dopasowuje się drugi głos, będący z nią w idealnej harmonii. W końcu jednak tajemniczy głos zastosował dość nieoczekiwane rozwiązanie kadencji, co zmusiło Emmę do otwarcia oczu.
- Zastanawiałem się, kiedy się zorientujesz. - Mike, saksofonista z jej zespołu, wpatrywał się w nią rozbawionym spojrzeniem. Swój saksofon miał ze sobą, najwyraźniej zmierzał już na próbę… czyżby było aż tak późno?
- Zrobiłeś to specjalnie, prawda? - dziewczyna roześmiała się ciepło i spojrzała na słońce - Znów straciłam poczucie czasu… ile... - pytanie przerwał alarm ustawiony w komórce, który zawsze ustawiała na godzinę przed próbą. W sam raz tyle, by wrócić do siebie, zjeść coś, zapakować się w samochód i dotrzeć na miejsce - ...och, godzina. Skąd wiedziałeś, że tu będę?
- Często tu przychodzisz, miałem spore szanse. - uśmiechnął się w odpowiedzi - Chodź, podrzucę Cię.
Nonszalancko pomógł jej zejść i poprowadził do swojego Harley’a. Zanim usiadła, berecik schowała do torebki, którą przewiesiła przez ramię i wreszcie zajęła miejsce za mężczyzną, który troskliwie przypinał na piersi futerał z saksofonem. Gdy silnik zaskoczył, przytuliła się do pleców Mike’a i mocno objęła go w pasie. Parę minut później po raz drugi tego dnia stanęła naprzeciw swoich ubrań, krytycznie marszcząc brwi. Na zakupy nie było już czasu, musiała wybrać coś z tego, co tu ma... lub zdać się na Molly, która zawsze przygotowywała jej zapasową suknię, choć Emma nigdy jeszcze nie miała okazji jej włożyć. W końcu wzruszyła ramionami, wybrała dwie suknie, których nie nosiła - wydawałoby się, od wieków i zapakowała do pokrowca. Zerknęła na zegarek - miała jeszcze całe trzy kwadranse, więc zdąży jeszcze przed wyjściem zrobić sobie tosty z dżemem…

***

Kiedy zajechała pod Blue Nile swoim Fordem escape, z wnętrza knajpy już słychać było dźwięki muzyki. Wibrujące pod podeszwami butów basowe nuty bezbłędnie poprowadziły ją do kameralnej sali, w której jej zespół powoli zaczynał się stroić. Pomachała im wesoło na powitanie i podążyła do mikroskopijnej garderoby, którą wskazała jej czekająca już na nią Molly.
- Macie pół godziny na próbę, ja potrzebuję przynajmniej kwadransa, żeby zrobić Cię na bóstwo… - pulchna dziewczyna odebrała od Emmy pokrowiec ze strojami i zabrała się za rozładanie na stoliku przy lustrze kosmetyków i pędzli do makijażu.
- Musimy się tylko…
- ...zorientować w akustyce. - Molly weszła jej w słowo i roześmiała się - Pół godziny, potem należysz do mnie. Pamiętaj…
- Spokojnie, przecież jestem ostatnia...
- Ale musisz wyglądać odpowiednio już od początku.
- Daj mi 40 minut… - Emma uciekła za drzwi, o które uderzyło lekko coś, co brzmiało jak pudełeczko cieni do powiek. A może puder?
Dziewczyna uśmiechnęła się do siebie. Jej wizażystka już nie raz udowodniła, że jest warta swojej ceny. Potrafiła zrobić idealny makijaż dosłownie w kilka sekund, upięcie fantazyjego koka zajmowało jej co najwyżej drugie tyle. Potem dopięcie sukni, kilka kropel perfum, i obowiązkowy klaps na szczęście… całość mogła potrwać co najwyżej 5 minut.
Tym razem jednak próba potrwała obiecane pół godziny i po kolejnych piętnastu Emma wyglądała tak, że nawet Molly pokiwała z uznaniem głową. Rzadko była zadowolona z efektów swojej pracy, a jednak dziś nadszedł ten wieczór…
- Niestety, nie mogę zostać na Twoim występie… - wizażystka pakowała się szybko i z wprawą. Pozostawiła przy lustrze jedynie pomadkę, żeby Emma mogła sobie poprawić makijaż tuż przed wyjściem na scenę... i już jej nie było. Zwykle miała oko na garderobę, ale dziś miała pewne “sprawy rodzinne”… cóż, bywa.

***

Koncert był nadzwyczaj udany. Mike zrobił jej nielichą niespodziankę, gdy zamiast zaplanowanego na bis kawałka, niespodziewanie zaczął grać melodię podsłuchaną nad rzeką, a Thomas, ich pianista, ustąpił jej miejsca przy fortepianie. Bob również okazał się być częścią spisku, doskonale wyważonymi basowymi nutami kładąc fundamenty pod migotliwe pasaże fortepianu i melancholijne dźwięki saksofonu. Improwizacja nie trwała długo, a jednak poniosła wszystkich niczym sama Missisipi, zamykając w swojej toni zarówno słuchaczy, jak i wykonawców.


Bukiet wziędłych róż zaskoczył ją, ale też zaintrygował. Sugerował jakąś niespodziankę. Po otwarciu koperty okazało się jednak, że niespodzianka nie należy do szczególnie przyjemnych. Niepokojące słowa napisane na karteczce sprawiły, że po plecach przeszedł jej dreszcz. Karta tarota była dziwnie pasującym dodatkiem do równie dziwnego bukietu i tych słów… jednak bardziej przerażająca była twarz, którą zobaczyła - a może tylko jej się to wydawało? - w lustrze.
Nie, nie wydawało jej się. ONA tam była. Dziwnie znajoma, a jednak Emma nie mogła sobie przypomnieć, kto to… Sama z siebie nieszczególnie straszna, a jednak przerażająca. Z pewnością musiała ją już gdzieś widzieć… ale gdzie?
Nagle wszystkie otaczające ją kwiaty straciły swój urok, uniesienie towarzyszące jej po koncercie uleciało gdzieś bezpowrotnie. Po dłuższej chwili przyłapała się na tym, że gapi się na trzymaną w ręku kartę, usiłując zrozumieć jej znaczenie, choć o tarocie nie miała najbledszego pojęcia.

Dziwną wiadomość i kartę wrzuciła z powrotem do koperty, a kopertę do kieszeni pokrowca na ubrania, po czym zupełnie o nich zapomniała… porwana sprzed drzwi własnego mieszkanka przez Antona, wróciła do siebie dopiero nad ranem i od razu położyła się spać.
O wszystkim przypomniało jej się, gdy na wpół jeszcze śpiąca spojrzała w lustro zawieszone nad umywalką. Momentalnie się rozbudziła, zarzuciła na siebie jedwabny szlafrok i popędziła do samochodu po porzucone rzeczy. Wystarczyło kilka minut spędzonych w internecie, by dowiedzieć się, z jaką kartą tarota ma do czynienia. Cesarzowa, inaczej zwana Władczynią. Urodziwa, zmysłowa, podziwiana, szanowana… Emma wzruszyła ramionami. Karta na swój sposób do niej pasowała. Ale o co chodziło z maskami, łowami i rytuałem?
Kim była ta kobieta?


Życie jest piękne…
Ale czy na pewno?
 
__________________
Jeśli zabałaganione biurko jest znakiem zabałaganionego umysłu, znakiem czego jest puste biurko?
Albert Einstein
Viviaen jest offline