Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 24-11-2013, 15:56   #3
Azrael1022
 
Azrael1022's Avatar
 
Reputacja: 1 Azrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputację
Hue, 10 grudnia 1967 roku
Hue było miastem nadmorskim, co akurat odpowiadało wychowanemu w krainie wielkich jezior Macbride’owi. Jak każdy SEALs lubił wodę i przez całe życie mieszkał gdzieś w jej pobliżu. Bryza od Morza Południowochińskiego czyniła parne i gorące powietrze znośnym, co nie oznaczało bynajmniej, że było świeże czy rześkie. Rozwiewany mokry opar unoszący się nad uliczkami przesycony był silnie smrodem przypalonego oleju sezamowego, na którym tubylcy smażyli bodajże wszystkie swoje potrawy.
John wracał ze spaceru do bazy. Ostatnio znów wdał się w bójkę z marines w kantynie i dostał kolejne upomnienie od dowódcy. Niestety lub też stety – zależy jak na to spojrzeć, był osobą ruchliwą, lubiącą akcję i gdy się nudził niespożyte pokłady energii musiały znaleźć sobie jakieś konstruktywne lub destruktywne ujście. A że od najmłodszych lat mając do wyboru bić się, czy się nie bić wybierał to pierwsze, to wielokrotnie pakował się w kłopoty, przemocą reagując na wszelkie tarcia od dekad istniejące na linii armia-marynarka. Tym razem jednak uznał, że wizyta w mieście dobrze mu zrobi – możliwości zabicia czasu było wiele, od szukania jakiegoś zjadliwego miejscowego jedzenia, przez wizytę połączoną z obowiązkową partyjką pokera w barakach ARVN (których zwyczajowo nazywał Marvin Arvin), do podrywania miejscowych MBMP.

Podczas odprawy John siedział w niedbałej pozie i słuchał jak bardzo tym razem Christians In Action spieprzyli sprawę. Ze wstępnych informacji udzielonych przez paradującego po cywilu gryzipiórka, który wojnę zdaje się znał tylko z filmów, było jasne, że wywiad ma tak przydatne dane jak zwykle. Czyli prawie w ogóle, co dowodziło, że określenie Military Intelligence to po prostu jakiś kiepski dowcip. Dowództwu zależało na czasie, bo sprawa była pilna, więc za dwa dni mieli lecieć do She Kanh… tylko zapewne za 48 godzin to zwłoki HVT będą już się rozkładały, a po papierach nie będzie nawet śladu. Po co było tyle czekać? Mogli uderzyć błyskawicznie, zdobyć papiery i posłać jak najwięcej sajgonkożerców do piekła. MACV-SOG miała być z założenia jednostką szybko i efektywnie działającą. I tak by niewątpliwie było, gdyby nie chore pomysły dowodzących, które skutecznie ograniczały żołnierzom pole manewru. To nie był pierwszy raz, kiedy rozkazy osób z zewnątrz utrudniały, bądź wręcz niweczyły doskonale przeprowadzone misje. John zerknął do raportu. Nie było w nim żadnych konkretnych wiadomości ani o sile Vietcongu na interesującym ich obszarze ani o jego uzbrojeniu. I dobitnie było widać, że ktoś z armii przygotowywał raport – o rzece ani słowa – głębokość, nurt, przydatność do żeglugi, czy inne wartościowe dane były nieobecne. Macbride’owi więcej na ten temat powiedziała mapa. Sepon był lewym dopływem Banghiang, płynął na laotańskim terytorium, jedynie w pobliżu miejsca akcji rzeka tworzyła naturalną granicę między Wietnamem Południowym a Laosem. Na oko miała kilkadziesiąt do stu metrów szerokości, tyle przynajmniej można było wywnioskować ze skali. Żołnierz zapamiętał informacje z raportu, po czym spalił papiery.
Jedna rzecz nie dawała Johnowi spokoju – łódź. Skoro początek misji zakłada podróż pasem granicznym, to kto i jak dostarczy jednostkę pływającą? Wyłączając karkołomną, ponad stukilometrową jazdę łodzią po wrogim terytorium Laosu, PBRa czy STABa można było przetransportować na miejsce jedynie drogą powietrzną, jednak było to wysoce nieopłacalne – nie pokonają przecież rzeką długiego odcinka. Jeżeli jednak jakąś krypę ma na Seponie ktoś z Marvin Arvin, to wiąże się z tym pewne ryzyko – zazwyczaj żołnierze armii Południowego Wietnamu mieli krewnych w Vietcongu i często tajne informacje wywiadowcze przestawały być tajne w momencie rodzinnych spotkań. A im więcej osób wiedziało o przemieszczeniach amerykańskich żołnierzy, tym gorzej dla misji.

Gryzipiórek miał szczęście, że powierzał zadanie właśnie im, bo pragnąc efektów w takiej misji, musiał wysłać na nią najlepszych. Macbride zlustrował swoich kompanów – banda zawziętych sukinsynów – podsumował z zadowoleniem. Nie były to teamy, ale był pewien, że po jakimś czasie znajdzie z pozostałymi wspólny język i zbudują ową specyficzną więź, która powstaje między ludźmi, którzy razem zabijają. Dowódcą był wyglądający na bystrzaka kapitan d’Ouville, o zaciętym wyrazie twarzy i skoncentrowanym spojrzeniu. Sprawiał wrażenie kogoś, mającego spore doświadczenie bojowe. Był też małomówny Teksańczyk, o legendarnym wręcz szczęściu. Koleś miał takiego farta, że nikt nie siadał z nim do pokera, za to dobrze było go mieć ze sobą na patrolu. Lubiący słowne docinki spec od broni ciężkiej wyglądał na bydlaka nie do zatrzymania, a Redwater nie odbiegał wyglądem czy pewnością siebie od innych członków drużyny.

John wskoczył w „mundur”, który zwykle zabierał na patrole. Składały się nań spodnie, bluza i miękka czapka typu jungle, odzyskane z zapasów pozostawionych po Legii Cudzoziemskiej stacjonującej w Wietnamie jeszcze w czasach kolonialnych. Zamiast koszuli Macbride ubrał czarną „piżamę” w jakiej zwykle paradowali bojownicy Vietcongu. Nie wiedział skąd mieli w magazynach jego rozmiar, czy może zszyli ją z dwóch sztuk – było to bez znaczenia. Na koszuli dobrodziejstwa otrzymane od kolegów z Marvin Arvin się nie kończyły - na nogi wzuł trampki popularne wśród żołnierzy z obu armii Wietnamu. Ich podeszwa zostawiała charakterystyczny ślad, przypominający bieżnik opony. Następnie John założył parcianą uprząż taktyczną i kamizelkę oporządzeniową. Uważnie obejrzał niewielkie dziurki wycięte w dnie kieszeni. Były dobrze obszyte, ale od czasu do czasu warto było sprawdzić, czy żadna się nie rozerwała. Otwory były za małe, żeby wypadł z nich jakikolwiek drobny przedmiot, jednak wystarczająco duże, aby swobodnie wylewała się z nich woda i błoto, co niekiedy przydawało się podczas akcji w mokrym środowisku. Usatysfakcjonowany oględzinami sprzętu, zabrał świeżo wyczyszczony M16, amunicję, miny przeciwpiechotne Claymore, matę naciskową i resztę ekwipunku, po czym udał się na pas startowy. Na odchodnym pożegnał się jeszcze z jedzącymi wczesne śniadanie marines.
Cześć, geje! Powodzenia w pobieraniu nauk z fachu hydraulictwo odbytnicze! –zawołał. Chóralne „fuck you” wypłynęło z kantyny i rozproszyło się w porannej mgle otulającej amerykańską bazę wojskową w niegdysiejszej stolicy Wietnamu.

Baza Baza Khe Sanh, 12 grudnia 1967, około południa
Zakwaterowany w tym samym budynku tajny agent noszący się po cywilnemu wyjął jakiś papier i zaczął czytać, poświęcając elegancko nakreślonym literom całą uwagę. – List od żonki? – zagadał przyjaźnie Macbride. Odpowiedzią było potakujące skinienie głowy. –Ładna? – kontynuował. Cywil kolejny raz skinął głową, nawet zerknął na Macbride’a i zdobył się na zdawkowy uśmiech. – A dobrze daje? Dupiasta? Z mega balonami? Masz może zdjęcie? – szczerze zainteresował się John. Cywil nie usłyszał. Albo usłyszał, tylko udawał, że nie. W każdym razie, pies go trącał. – Ogłuchłeś, lalusiu? A chuj ci w dupę. Byle nie mój.

Noc z 12 na 13 grudnia 1967, okolice rzeki Sepon
Pilot UH-1 zredukował prędkość i obniżył lot w pierwszym z markowanych podejść do lądowania. Macbride zaczął zbierać swoje zabawki i szykować się do opuszczenia maszyny. Czuł adrenalinę zwykle towarzyszącą mu podczas początkowej fazy misji. Uwielbiał to uczucie. Śmigłowiec po raz trzeci wytracił prędkość i tym razem wylądował. Pilot pożegnał się zdawkowo i życzył żołnierzom powodzenia. John wyskoczył ze śmigłowca na ziemię i z miejsca zaczął zabezpieczać teren lądowania. Omiatał wzrokiem czarną ścianę dżungli wypatrując stroboskopowych rozbłysków towarzyszących seriom z AK-47. Strugi powietrza wprowadzane w ruch przez wirniki uderzały Macbride’a w plecy i rozrzucały na wszystkie strony uschnięte źdźbła wysokich traw. Śmigłowiec odleciał, aby przed powrotem do bazy zrobić kolejne markowane podejście do lądowania. Jeżeli w okolicy czaił się towarzysz Charlie, to nie będzie wiedział, gdzie żołnierze wyskoczyli ze śmigłowca. Gdy tylko ustały podmuchy wiatru tworzone przez łopaty UH-1, nieruchome, gorące i wilgotne powietrze otuliło Johna. Na czole momentalnie pojawiły mu się grube krople potu.
 

Ostatnio edytowane przez Azrael1022 : 05-12-2013 o 01:36.
Azrael1022 jest offline