Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 27-11-2013, 00:22   #5
merill
 
merill's Avatar
 
Reputacja: 1 merill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputację
Hue, 10 Grudnia 1967 roku

Redwater usiadł z tyłu, za plecami pozostałych członków jego nowej ekipy. Przyglądał się spoconemu obliczu prowadzącego odprawę cywila, co chwilę wycierał bladą skórę chusteczką. Przypuszczał, że ten człowiek jest w Namie, albo od niedawna, albo rzadko opuszczał klimatyzowane pomieszczenia. Zapewne był z CIA, albo innej gałęzi wywiadowczej machiny. To wszystko powodowało, że ogarniały go złe przeczucia. Które tylko wzmogły się, kiedy wspomniał o potencjalnym przecieku. Powszechnie było wiadomo, że polityczne rozgrywki i ignorancja w kręgach tych służb sięgała granic absurdu. Miał nadzieję, że tym razem tak nie będzie.

Był w Wietnamie pierwszy raz już w pięćdziesiątym dziewiątym, jako członek oddziału Alfa, Zielonych Beretów. Szkolili górskie plemiona Montagnardów, przychylne Południu, w jaki sposób bronić się przed dupkami z Vietcongu. Naprawdę podobała mu się ta praca, pomagali ludziom, którzy tej pomocy potrzebowali. Niestety, zmieniła się koncepcja i wielu z nich zostało ofiarami zemsty VC. Poświęcono ich... kto wie, czy w tej chwili ktoś nie zadecydował, że tym razem zostaną poświęceni właśnie oni?

Odbył kilka tur w zielonym piekle i nie nauczył się mu ufać choćby na chwilę. Zupełnie inaczej było w Europie w czterdziestym piątym, choć tę część służby zapamiętał jako szczeniacką przygodę. Zupełnie inaczej było w Korei, tam przynajmniej wiadomo było, gdzie był wróg. Był zwykle tam gdzie powinien - po drugiej stronie lufy. Wietnam? Tu nigdy nie można było być niczego pewnym. Ci, którzy o tym zapominali, zostawali gdzieś w dżungli, a Wielki Duch nawet o nich zapominał.

Łowiąc uchem informacje wywiadowcze przyglądał się reszcie oddziału. Nie spodziewał się, że będą to jacyś nieopierzeni rekruci. W operacjach specjalnych nie przyjmowano żółtodziobów. Nie pomylił się. Ich dowódca, mimo, że stosunkowo młody, wyglądał na zdeterminowanego, a to czasem ważniejsze od doświadczenia, podstawą było zachowanie zimnej krwi. Tej chyba mu nie brakowało, bo na wieść o tym, że powierzono mu dowodzenie, nie mrugnął nawet okiem.

Reszta ekipy też wyglądała na solidną. Jak na profesjonalistów przystało, szybko każdy określił swoją specjalizację i rolę zespole. Potem parę godzin odpoczynku i szykowania sprzętu.

12 Grudnia 1967, Khe Sanh

Samolot transportowy trząsł niemiłosiernie, ale takie już były jego uroki. Jonathan wykorzystał ten czas na odpoczynek, rozwalając się na prowizorycznej pryczy, rozmyślał o rodzinie, którą po raz kolejny zostawił w domu na co najmniej kilka, może kilkanaście miesięcy.

Joan miała mu co raz częściej za złe, że nie porzuca służby, w końcu mógłby odejść. Czuł, że stają się sobie coraz bardziej obcy. Dzieciaki, też ledwie go poznawały, kiedy wracał na kilkutygodniowe, czy kilkumiesięczne urlopy. Kiedy urodził się pierwszy z chłopców - Matthew, właśnie wyjeżdżał z Zielonym Beretami, jak wrócił mały miał półtora roku. Kiedy urodziła się Samantha, nie popełnił drugi raz tego samego błędu, zrobił sobie dłuższą przerwę. Jednak był żołnierzem, wybrał życie zawodowego, bo zapewniało stabilizację i w miarę przyzwoite życie, a tego chciał dla swojej rodziny. A może po prostu się oszukiwał? Może lubił takie życie? Przed wyjazdem usłyszał od Joan: - Nie wiem, czy tu jeszcze będziemy kiedy wrócisz... Nie mówiła tego ze złością, raczej ze smutkiem czy zrezygnowaniem.

Ta myśl cały czas zaprzątała mu głowę. Co raz bardziej obiecywał sobie, że to będzie ostatni jego przydał bojowy, że może czas siąść za biurkiem? Starał się o tym nie myśleć, bo to jątrzyło jego duszę. Dlatego teraz odczuwał zadowolenie, że wyruszą na misję. Kiedy wykonywał swoje zadania, nic innego nie zaprzątało mu głowy, odzyskiwał spokój... choć wiedział, że jeśli uda mu się odbyć tę turę cały i zdrowy, to po powrocie będzie musiał stoczyć najtrudniejszą walkę w swoim życiu. Walkę ze samym sobą.

Zerwał się z pryczy, zaczął przeglądać jeszcze raz spakowany sprzęt, to odegnało ponure myśli.

Sprawdził karabin, dość rzadki model H&R T223, który początkowo miały na testach Foki, ale o jemu dostał się jeden egzemplarz. Był więcej niż świetnym strzelcem, a ten karabin, co przyznawał ze smutkiem bił na głowę "szesnastkę". Więcej trybów ognia, większy magazynek, trwalsze wykonanie i lepsza szybkostrzelność. Dobrał do niego lunetę Leatherwooda i solidny tłumik. Może nie była to idealna broń dla strzelca wyborowego, bo używany wcześniej M14 miał lepszą donośność i silniejszy nabój, ale miał też swoje wady.

Sprawdził amunicję w magazynkach od Colta 1911 i przejrzał umocowanie oprzyrządowania na szelkach. Te ostatnie trochę przerobił, by zasobniki na amunicję były po bokach i na plecach, łatwiej wtedy przychodziło mu czołganie się. Zabrał ze sobą zakrzywioną maczetę, nazywaną kukri, którą dostał kiedyś w prezencie od dowódcy Montagnardów, których szkolił kilka lat temu. Była to prosta broń, ale dla niego coś w rodzaju talizmanu, podobnie jak dwa niedźwiedzie szpony, pomalowane na czerwono, wiszące na rzemyku u piersi. Nie był przesądny, rodzice wychowali go w chrześcijańskiej wierze, ale ojciec zadbał by znał tradycję swojego ludu, stąd talizman, który od niego dostał.

Resztę najpotrzebniejszych drobiazgów spakował do plecaka, razem z racjami i wodą.

Dżungla

Piloci śmigłowca chyba chcieli bardzo szybko spadać z miejsca lądowania. Nie dziwił im się bo przy wysadzaniu desantu, byli łatwym łupem dla Congów. Na szczęście, wszystko przebiegło sprawnie. Kiedy dostali się do linii drzew, D'Ouville szybko wydał rozkazy. Choć Redwater nawet ich nie potrzebował. Wiedział jaka będzie jego rola, prowadzić, sprawdzać, ostrzegać. Szpica... dla wielu koszmar, dla niego człowieka wychowanego w lasach północnej Minnesoty chleb powszedni. Skinął oficerowi głową i ruszył wyznaczoną trasą a jego wyczulone zmysły zaczęły pracować pełną parę.
 
__________________
Czekamy ciebie, ty odwieczny wrogu, morderco krwawy tłumu naszych braci, Czekamy ciebie, nie żeby zapłacić, lecz chlebem witać na rodzinnym progu. Żebyś ty wiedział nienawistny zbawco, jakiej ci śmierci życzymy w podzięce i jak bezsilnie zaciskamy ręce pomocy prosząc, podstępny oprawco. GG:11844451
merill jest offline