Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 08-12-2013, 23:28   #9
merill
 
merill's Avatar
 
Reputacja: 1 merill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputację
Indianin wyszedł z wody w miejscu gdzie przewrócony pień zasłaniał przyczajonym w ciemnościach obserwatorom, zauważenie go. Nie był najlepszym pływakiem ale jakoś udało mu się niepostrzeżenie przepłynąć rzekę, prąd był dość spokojny w miejscu które przypadło mu do przeprawy. O komandosa z Marynarki się nie bał, nie na darmo nazywali ich Fokami. Kiedy wyszedł na ląd, wciągnął w płuca wilgotne i duszne powietrze dżungli. Zawsze tak robił, kiedy musiał się przekradać w nocy, dzięki temu mógł wszystkimi zmysłami poczuć otaczający go teren. Oczy powoli przyzwyczajały się do otoczenia, a doskonały słuch wyłapywał wszelkie odgłosy nocnego życia w tym zielonym piekle.

Ruszył powoli oddalając się na kilkanaście metrów od rzeki, jeśli obserwatorzy mieli jakąś obstawę, zapewne ulokowała się dalszej odległości od wody, po to by pilnować tyłów i jednocześnie nie przeszkadzać w prowadzonych działaniach zwiadowczych. Ostrożnie badał stopami teren przed sobą, uważając by nagłym szelestem nie spłoszyć wroga. Był w swoim żywiole, nawet jego ciało w jakimś stopniu przystosowało się do parszywych warunków panujących w Wietnamie, nie pocił się tak mocno jak inni żołnierze i robactwo też jakby mu mniej doskwierało. A może po prostu nauczył się to ignorować, w pewnym sensie musiał, bo na dalekim zwiadzie, niejednokrotnie leżał bez ruchu w sporządzonej przez siebie kryjówce, czekając na cel. Wszelkie pełzające, fruwające i gryzące paskudztwo, miało wtedy używanie. Na szczęście hart i silną wolę odziedziczył po chwalebnych przodkach.

Szedł z bronią przy ramieniu, przekradając się przez gęste zarośla, wg jego obliczeń, zbliżał się powoli do wrogiej pozycji. Zwolnił i jeszcze zwiększył ostrożność, Macbride pewnie jeszcze też nie dotarł na pozycję, co nieco wiedział o procedurach takiego pływania, kilka razy miał okazję wojować przy Teamach, trochę się dzielili wiedzą. „I nie tylko” – pomyślał poklepując karabin T223, który nie był standardowym wyposażeniem wojsk lądowych.

Wreszcie zauważył cel, w zasadzie dwa cele. Kilkunastoletni wietnamscy chłopcy, przez solidną lornetkę obserwowali ich łódź. Byli tak zaaferowani celem obserwacji, że nie zwracali w ogóle uwagi na to co się dzieje za ich plecami. Przeszukał wzrokiem jeszcze chaszcze wokół stanowiska zwiadowców, spodziewając się gdzieś zaczajonej ukrytej eskorty, ale nie zaobserwował więcej wrogów. Nie miał zamiaru zabijać szczeniaków, choć z tej pozycji gdyby strzelał, to nawet nie zorientowali by się kiedy dosięgną łby ich ołowiany posłaniec śmierci. W zasadzie było by to bezbolesne… „Na pewno mniej niż wizyta u batalionowego dentysty” – nie wiedząc czemu, ta myśl go rozbawiła.

Wyskoczył z szybkością atakującego dzikiego kota, dwa, trzy szybkie susy i już był przy chłopcach, kolba karabinu spadła na skroń najbliższego z nich i wtedy zabłysło światło…

*****

Z nieba lał się żar, nie ogień czy płomień... z niebios spadała ściana ognia, niczym monsunowy deszcz… nie było przed nim ucieczki… trawił wszystko drewno… kamień… ciało…


*****

Dzieciak stał i patrzył na niego… zwykły żółty szczeniak… tylko te oczy… tak duże jakby zaraz miały wypaść z oczodołów i wystrzelić… był blisko widział każdą przekrwioną żyłkę przecinającą białka tych oczu… każdą plamkę i ciemność źrenicy…

*****

Lufę wysłużonego Nagana trzymał tuż przy skroni Redwatera… wykrzykiwał i wrzeszczał po wietnamsku… okrutny grymas złości pomieszanej z dziką rozkoszą torturowania więźnia gościł na twarzy oficera Vietcongu…

*****

Zamrugał kilkakrotnie powiekami, żeby pozbyć się wirujących mu w oczach mroczków, spowodowanych nagłym błyskiem światła. Wciągnął w nozdrza powietrze, ale co dziwne nie poczuł charakterystycznego zapachu po wybuchy granatu błyskowego. Nie potrafił wytłumaczyć sobie tej kłującej w oczy eksplozji światła. Pod stopami miał zwiotczałe ciało jednego ze zwiadowców, przyłożył palce do szyi i poczuł tętno – mieli jeńca.

Z wody, niczym duch wynurzył się Macbride i zabrał się za krępowanie więźnia. Redwater starając się wyrzucić z głowy obrazy, które jeszcze chwilę temu nawiedziły jego umysł rozpoczął przeszukiwanie okolicy, za sugestią marynarza. W tym akurat był niezły, pochylił się i badał palcami mokry grunt dżungli, miał szczęście, że w bliskości rzeki, ziemia była odsłonięta, spływająca do koryta woda z opadów, zmywała opadające liście. W takim podłożu łatwiej tropić… ruszył śladem bosych stóp drugiego obserwatora… trop kierował się ku zaroślom, po trzech, czterech metrach urywał się… jakby osobnik rozpłynął się w powietrzu. Wyciągnął kukri i ostrożnie wbijał w ziemię wokół, szukając jakiegoś ukrytego wejścia do podziemnego tunelu, ale nie znalazł nic w najbliższej okolicy, również u góry, gałęzie czy pnącza były zbyt wysoko by chłystek, mógł się po nich wspiąć i uciec. To wszystko było kurewsko dziwne…

Podnieśli skrępowanego i zakneblowanego chłopaka z ziemi i wrócili na łódź.
 
__________________
Czekamy ciebie, ty odwieczny wrogu, morderco krwawy tłumu naszych braci, Czekamy ciebie, nie żeby zapłacić, lecz chlebem witać na rodzinnym progu. Żebyś ty wiedział nienawistny zbawco, jakiej ci śmierci życzymy w podzięce i jak bezsilnie zaciskamy ręce pomocy prosząc, podstępny oprawco. GG:11844451
merill jest offline