Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 12-12-2013, 00:30   #2
Lost
 
Lost's Avatar
 
Reputacja: 1 Lost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwu

19.07.2056

Dentysta siedział na kabinie ciężarówki przekształconej na mobilne więzienie.


Patrzył z góry na grupę 20 ochotników. Większość z nich nie miała jaj, wyszkolenia i wyposażenia, żeby odpieprzać robotę łowcy niewolników. Tylko mała część z nich dożyje do wieczora, a jeszcze mniejsza zostanie wcielona w szeregi handlarzy żywym towarem. Przybyli tu z różnych powodów. Najwięcej z biedy, w końcu ta robota przynosiła niezły gambel. Część chciała się sprawdzić, jako największe sukinkoty Zasranych Stanów Zjednoczonych. Ci mieli sprzęt i jaja. To właśnie oni najczęściej dożywali wieczora. Z resztą było różnie. Ale najczęściej byli po prostu pojebani. – Słuchajcie psy! – Wykrzyknął. Do tej pory rozbawione solidną porcją bimbru towarzystwo ucichło. – Dziś będziecie polować! Kilometr stąd, na wschód, leży Babylon, górnicze osiedle w ruinach. Jest tam ze osiemdziesiąt mieszkańcy. Słabi! Robaki do zgniecenia! – Ktoś z tłumu krzyknął, ktoś wystrzelił na wiwat. – Więc pójdziecie tam! Utniecie jaja każdemu, który się postawi! Wyruchacie babeczki i przyprowadzicie mi w chuj niewolników! Gamble są wasze! No! To wypierdalać! - Łowcy krzycząc i wiwatując ruszyli w stronę osiedla. Jeden z nich, kompletnie pijany chudzielec odłączył się od reszty, oparł się o jeden z wozów i zwymiotował. Dentysta popatrzył na niego z niesmakiem. Nie sądził, żeby chłopak miał wrócić z wyprawy. Ktoś do niego podbiegł i wciągnął z powrotem do grupy. Jeden z łówców wspiął się na ciężarówkę i siadł obok Dentysty. – Czego, kurwa? – Tamten uśmiechnął się do niego eksponując rząd połamanych zębów. – Stawiam 10 gambli, że miejscowi powieszą chudego za jajca. – Dentysta zeskoczył z pojazdu. – Nie wchodzę. – Łowcy niewolników zawsze stosowali tą samą taktykę w stosunku do nowych ludzi. Zbierali większą grupę ochotników, rozbijali obóz w sąsiędztwie jakiegoś mniejszego miasteczka, czekali na tyle długo, żeby tamci mogli się umocnić, dawali rekrutom trochę wódki na odwagę, a później słali ich do boju. Tylko najlepsi, ewentualnie ci z największym fartem przeżywali rzeź. Innych nie było po co przyjmować. Później główna grupa łowców wkraczała na gotowe, niszcząc resztki oporu, zgarniając łupy i niewolników. Dentysta uśmiechnął się pod nosem. Nie sądził, żeby tym razem miało być inaczej.

***

Szli zasypaną przez pustynny piasek drogą. Gdzieniegdzie mijali pordzewiałe samochody całkowicie wyczyszczone z części zamiennych. Nikt nawet nie zadał sobie trudu by usunąć je z jezdni. Z niektórych straszyły siedzące w środku zasuszone ciała. Pochód powoli zbliżał się do osiedla. W oddali w delikatnym półmroku letniego wieczoru, widać było już pojedyncze światła ognisk. Z każdym krokiem w ich stronę bojowe nastroje lżały, a głośne krzyki, zostały zastąpione przez ciche szepty. Jacob trzymał się czoła grupy. Chciałbyś na miejscu pierwszy. Miał nadzieje na kilka zajebistych łupów, trochę krwi i niezłą babeczkę. Plan wręcz doskonały. Nagle facet na czole grupy krzyknął. – Patrzcie, już kurwy spierdalają! – Dwieście, może trzysta metrów przed nimi, zza gruzów dawnej stacji benzynowej wyskoczył młody chłopak. Mały zajączek ruszył w stronę dalszych ruin klucząc między wrakami i skałami. Kilku nadgorliwców wypruło do przodu drąc się wniebogłosy i wywalając magazynki ze swoich automatów. Po kilkudziesięciu krokach większość z nich zatrzymały zacięcia, brak amunicji, za dużo wódki, czy zadyszka. Tylko jeden wciąż biegł do przodu.


Tyczkowaty Indianin mający na sobie tylko kilka zwierzęcych skór. Facet biegł nie wydając prawie żadnego dźwięku, trzymając w ręce swój oszczep i co jakiś czas potrząsając nim w powietrzu. Jego napięte mięśnie pobłyskiwały w ostatnich promieniach zachodzącego słońca. Ludzie stali i obserwowali widowisko dopingując go krzykami i od czasu do czasu wystrzałem. Dzieciak, co jakiś czas patrzył przez ramię i jeszcze przyspieszał. Jednak dystans między myśliwym i ofiarą powoli się zmniejszał. W końcu indianiec postawił kilka dłuższych susów i cisnął oszczepem przed siebie. Tłum zamarł. Drzewiec w kilka sekund pokonał odległość dzielącą do celu i z dużym impetem przeszył białą kurtkę dziecka.
Krzyk radości z dwudziestu paru gardeł rozerwał ciszę.
Indianiec wzniósł ręce w geście zwycięstwa. Gonitwa zakończona.
Kilka minut później Szajbus mijał miejsce kaźni chłopca. Trzech odrapańców siedziało w kucki czekając na swoją kolej. Jeden z nich próbował zawiązać na głowie osobliwy turban z koszulki chłopca. Indianin trzymając dogorywającego dzieciaka za włosy brutalnie go gwałcił. Niektórzy przechodzący obok łowcy poklepywali go po plecach, gratulując dobrej roboty.

***

- Niesły był, co gofciu? – Brudny szczur zagadał do Szajbusa. – Kto? – Odpowiedział Jacob.


W ciemnościach ledwo dostrzegał rysy jego ryja spod zwiniętych szmat, pod którymi się ukrywał. Dopiero gdy tamten odpalił papierosa, łowca mógł mu się przyjrzeć. Patrząc w mordę tamtego skrzywił się mimowolnie. Murzyn miał na twarzy, jakiś rodzaj medycznej, plastikowej maski. Pod spodem jego skóra wyglądała jak jedna jątrząca się rana. Coś między niezaleczonymi oparzeniami, a okropnym owrzodzeniem. Szajbus widział już mutanty ładniejsze od tego gościa. – Jeftem chory, ale nezaraźliwie. Ne bój sie. – Łatwo powiedzieć. – No mófie, że niesły był ten kolofy.. Indianin, no. – Szajbus przytaknął skiniem – no, niezły. Szybki. Bardzo szybki. – Tamten wyciągnął do niego dłoń obitą w grubą roboczą rękawicę. Tylko dla tego Jacob podał mu rękę. – Zły na mnie fołają. – Nie czekając na odpowiedź łowcy mutantów, tamten kontynuował. – Niesłą masz maczetę, gofciu. Pefnie dziś zrobisz z niej użytek. Ja też mam czym szlachtofać, wiesz gofciu? – Powiedział grzebiąc w plecaku i wyciągając z niego duży rzeźnicki tasak. - Amunicja mi poszłfa na tego dzieciora ale Bobby da radę. – Dopiero teraz Szajbus zauważył, że na rączce broni, ktoś krzywo wyrył imię Bobby. – I jak już ściągnięmy tyf strażnikóf, to Ci pokażę, jak Bobby wywija. – Facet wyglądał jakby mówił sam do siebie. – A najlepiej tof będzie, jak se przygrucham, jakąś małą dziefczynkę. Taka bez cyfków, fiesz? Ładna, mała, bedzie moją córeczkfą. I żoną, he he – zachichotał. - Se nią będę opiekofał, kupię se ją za pierfsze łupy i ją zabiore od niefolników. Będę ją miał dla fiebie i z nikim się nią nie podzięlę. Z nikim sły... – Nagle potężny cios spadł na niego z tyłu. Czarny obalił się na ziemię, piszcząc jak świnia. Przysadzisty meks stał nad nim z podniesionymi pięściami. Kilka kopniaków uciszyło chrumkanie. Hegemon spojrzał się wyzywająco na Szajbusa. – A ty kurwa nie słyszysz, jakie kurewstwa wygaduje ten kutasiarz jebany? Co?! A może cie kręcą takie akcje, co?! Co?! Może was wszystkich kręcą?! – Większość jednak mijała ich bez słowa, od czasu do czasu tylko zerkając ciekawie. – To co kręci Cię to, skurwlu? – Meks znów zwrócił się do Szajbusa. Ten powoli obnażył ostrze maczety.
I wtedy padł kolejnej tej nocy strzał.
- Zasadzka!

***

- Dwóch biegnie na drugą! Tam! Przy Fordzie! Przenieść ogień na drugą! - Sierżant Powell, weteran z Posterunku dowodził pierwszą i ostatnią linią obrony Babylonu. Osiedlił się tu kilkanaście lat temu, szukając odpoczynku od obrazów nawiedzających go co noc. Poznał swoją małą, ożenił się, spłodził dwie córki. I nie miał zamiaru znów uciekać. Dotychczas obrońcy zdjęli 4 łowców, a resztę przygwoździli w ruinach. Trzech jego ludzi wyszło im na flankę i co jakiś czas ostrzeliwali odsłonięte pozycje myśliwych.
Tamci mieli przewagę liczebną, sytuacja taktyczna była ciężka ale wydawało się, że dadzą sobie radę.
Na Froncie zawsze dawali.

***

Szajbus trzymał głowę nisko. Jedna z pierwszych serii, która dosięgła ich kolumny rozerwała stojącego obok niego meksa prawie w pół. Murzyn dalej kwicząc odczołgał się na bok, uciskając swój gruby bebech. Facet też dostał. Jacob miał dużo szczęścia. Klęczał już za osłoną w rękach trzymając Spasa. Jeden z pocisków drasnął go tylko. Mimo ostrzału, pchani głupotą i alkoholem łowcy wciąż brnęli do przodu. Ulica drgała wręcz pod ołowiem. Tamci mieli ciężki karabin maszynowy i seria po serii wstrzeliwali się w pozycje atakujących.
- Pieprzyć to. – Wysyczał Szajbus. Sprintem ruszył w bok, oddalając się od głównej ulicy. Jeżeli ktokolwiek z nich miał to przeżyć, to musieli ściągnąć obsługę karabinu. A taki karabin to przy okazji zajebisty gambel. W głowie dudniły mu słowa Dentysty. Wszystkie łupy wasze. A Szajbus coraz bardziej chciał ten karabin.

***

Sierżantowi Powellowi brakowało ludzi. W mieście, gdy tylko zwiadowcy wypatrzyli łowców niewolników zapanowała panika. Prawie wszystkie rodziny uciekły chyłkiem w przeciągu ostatnich kilku dni. Został on i jego dwie córki. 16 letnia Amanta, która właśnie ładowała kolejną taśmę do RKMu oraz 11 letnia Elli, która na parterze pilnowała z jego starym M1911 wejścia do budynku. I oni zapewne ewakuowali by się już dawno, gdyby nie choroba Powella. Stary od roku nie mógł chodzić, jeździł na wózku, bądź był noszony przez przyszywanego syna. Rodzina nie miała samochodu. Musieli sprzedać swojego starego pickupa dwa lata temu, kiedy zbiory nie dopisały. Dziewczynki nie chciały też zostawić grobu niedawno zmarłej matki. Za spust broni pociągał młody Scott. Dzielny chłopak, sierota zbyt szybko zostawiony sam przez rodziców, gdy ojciec zginął w wypadku na roli, a matka popełniła samobójstwo rok później, trawiona przez depresję. Scott miał wtedy 9 lat. Powell przyjął go do domu i wychował jak swojego. Teraz chłopak miał 20 lat i ojczym był z niego prawdziwie dumny. Z flanki handlarzy niewolników zaszła Trudy, stary Winters i jakiś łowca nagród, który niespodziewanie przyjął tą robotę. W samym miasteczku kryło się kilka osób. Reszta już dawno była daleko stąd.

***

Szajbus wyszczerzył kły. Stał dokładnie przy drzwiach prowadzących do budynku, z którego trwał ostrzał. Wychylił się zza rogu. Lufą erkaemu znajdowała się zaraz nad nim, na drugim piętrzę. Sprawa byłaby załatwiona, gdyby nie poskąpił tydzień temu na laskę dynamitu, jaką chciał mu opchnąć wędrowny handlarz. W tej sytuacji będzie musiał dostać się do środka i załatwić sprawę na bliski dystans. Podkradł się do głównych drzwi. Nie wyglądały na solidne. Typowa spartaczona, powojenna robota. Pociągnął za klamkę. Wydawały się zamknięte. – Kurw.. – zmielił pod nosem przekleństwo. Poczekał na kolejną głośną serię karabinu. Gdy tylko rozbrzmiała natarł całym ciałem na drzwi. Zamek mocno się wygiął. Druga seria. Zamek trzymał już tylko na słowo honoru. Trzecia seria. Szajbus wleciał do środka z całą futryną. Wstał i otrzepał się z pyłu. Długa seria ciągła się w najlepsze, tamci chyba nic nie usłyszeli. Podniósł z ziemi strzelbę i rozejrzał się.
Zamarł. Lufa pistoletu wycelowana prosto w niego.
Strzał.
Kula utkwiła w drewnie tuż obok jego głowy.


Mała dziewczynka patrzyła na niego przerażona, ściskając pistolet w garści. – O-odejdź.. – Powiedziała trzęsącym się głosem. – Odejdź. – Drugie piętro wciąż strzelało.
Na górze mogłoby i być z tuzin uzbrojonych po zęby obrońców. Ale tutaj, na parterze byli w innej rzeczywistości. Elli i Jacob. Dziewczynka i potwór spod łóżka.


01.08.2056

Ridley siedział na ławie zbitej z kilku desek i klocków drewna, bawiąc się zapalniczką. Duszny przedpokój w miarę zachowanego budynku przesiąknięty był zapachem zgnilizny i tytoniowego dymu. Łowca spojrzał na ścianę. Wisiało tam zdjęcie jakiegoś ważniaka i dawna flaga Zasranych Stanów Zjednoczonych. Ten cały burmistrz, na którego czekał Ridley musiał być niezłym popieprzeńcem, jeżeli lubił bawić się w takie ceregiele. Rzuciłby tą niby robotę w cholerę i wypieprzył głównymi drzwiami, ale, co sam z trudem przyznawał przed sobą, potrzebował trochę gambli i odpoczynku w ramionach jednej z miejscowych dziwek. Chwilę przyglądał się dzieciakom bawiącym się w pobliżu. Ta okolica nie jest w sumie taka zła. A on miał już prawie czterdziestkę na karku. Uśmiechnął się pod nosem. Gdyby nie to, że ostatnie lata, jakie mu zostały chciał przepić i przeruchać, to może nawet przez chwilę przyszłaby mu myśl, żeby osiedlić się w takim miasteczku.
Z zamyślenia wyrwał go skrzypienie zawiasów i piskliwy damski głos, należący do ładnej, młodej dziewczyny zapraszającej go do kolejnego pomieszczenia. – Zapraszam Panie Mars do gabinetu burmistrza. – Gabinetu burmistrza? I jeszcze kobietka robiąca za sekretarkę? Daje słowo. Ten gość albo musiał mocno jechać na Tornadzie albo był naprawdę ostro pokręcony, gdzie jedno nie wykluczało drugiego. Marks wstał z ławy i wolnym krokiem wszedł do „gabinetu” posyłając po drodze blondynce najbardziej lubieżny uśmiech, na jaki mógł się zebrać. Ta spojrzała na niego z niesmakiem i wyszła z pokoju, zamykając drzwi.
W głębi gabinetu stało stare, drewniane, uginające się od ciężaru pożółkłych papierzysk biurko. Na jego froncie skierowanym w stronę łowcy misternie wyrzeźbiony był napis: For the Federation I will give my life. Wszędzie porozwieszane były przedwojenne plakaty z napisami „głosuj na burmistrza”, zaśniedziałe medale i łuszczące się obrazy. Szczególne wrażenie robiła wyleniała głowa, jakiegoś dużego zwierzęcia wisząca zaraz nad fotelem, w którym siedział mały człowieczek. Nie patrzył on na Łowcę, bawiąc się za to sygnetem, który dosłownie wisiał na jego małym palcu. – Zaiste, Panie Mars, pańska reputacja wyprzedziła pana już bardzo dawno... Ma pan coś do powiedzenia na temat incydentu w Pine Creak? – Ridley głośno przełknął ślinę. Liter tamtejszej gorzały, dwie przyćpane małolaty na raz, trzy trupy godzinę później, tyle, że tylko jeden jego, knajpa puszczona z dymem, strzelanina z tamtejszą milicją. – Ja... – Zaczął szukając odpowiednich słów. Burmistrz przerwał mu ruchem dłoni.
Łowca mutantów już ledwo dzierżył tego fagasa. – Szeryfie! – Powiedział podniesionym głosem burmistrz. Dłoń łowcy powędrowała pod płaszcz w poszukiwaniu noża, jedynej broni którą udało mu się przemycić do urzędu miasta. To środka wpadł potężny mężczyzna trzymając w ręce obrzyma. Rzucił mordercze spojrzenie Ridleyowi, który poderwał się na równe nogi. – Panie Mars, proszę usiąść i się nie obawiać... Chcę bym Pan doskonale zrozumiał pewną kwestię. Pine Creak nie jest w strefie moich wpływów. Póki nie będzie to leżeć w moim bezpośrednim interesie, to nie jestem zainteresowany losem ludzi, którzy tam mieszkają. Jednakże chciałbym, żeby Pan wiedział o jednej rzeczy. Moje miasto nie będzie tolerowało podobnych zachowań. – Wstał, obszedł biuro i mocno uścisnął dłoń łowcy. Tamten nawet na chwilę nie spuścił z oczu szeryfa, jednak trochę się odprężył. Nie mają zamiaru go powiesić, a to już dobry początek. – Co nie znaczy, że nie jesteśmy w stanie panu zapewnić rozrywki – uśmiechnął się szelmowsko wskazując brodą na przechodzącą sekretarkę. – Do rzeczy. Istnieje pewna niedogodność, którą chcielibyśmy by Pan dla nas usunął – kontynuował. – Szeryf O’Nill przedstawi Panu szczegóły. - Szeryf skinął głową w potwierdzeniu. – Chodź, chłopie. Pogadamy w barze, przy czymś zimnym. – Ridley uśmiechnął się na samą myśl czegoś zimnego, czyli drugiego dzisiaj pół litra bimbru, jakie ma w siebie zamiar wlać w ten piękny dzień.
Pół godziny później siedzieli już w miejscowym barze. Szeryf sączył szkocką, kiedy Ridley przechylił trzecią szklankę bimbru. – No to podsumujmy kilka mutków, zanim przyjedzie do was węgiel i dwóch ochotników. Barman! Dawaj facet jeszcze jedną! – Krzyknął Łowca pokazując barmanowi pustą szklankę. Szeryf spojrzał na to krzywo, ale nic nie powiedział. – I do tego 100 gambli zaliczki i 5 kolejnych za każdy odcięty łeb, który przyniosę? Powiedz mi gdzie jest haczyk? Te maszkary nie mają łbów, czy co? – Szeryf roześmiał się, trochę za bardzo, jak na ten słaby żarcik. – Mają, mają. Mówiłem Ci już przypominają psy takie i... – Mars spojrzał na niego znudzony. – I zagryzają wasze stado, a od czasu do czasu jakiegoś człowieka. Nie chcecie, żeby trafiło akurat na jakiegoś posłańca z Austin Village, zanim przyklepiecie ten ważny interes, a czasem widać je na drodze pomiędzy osiedlami... Wiem, wiem, mówiłeś mi. – Barman postawił kolejną szklanicę przed mężczyzną. – Powiedz, szeryfie. Ilu łówców próbowało przedemną rozpieprzyć tych mutasów? – Szeryf spojrzał na swoje buty, zastanawiając się nad swoją odpowiedzią. Jednym haustem dopił swoją szkocką, zamówił następną i dopiero się odezwał. – 120 gambli zaliczki, 50 kredytu w barze, 10 gambli za każdy łeb, czterech ochotników i cztery kanistry paliwa. – Mars spojrzał na niego drapiąc się po brodzie. – No, to nie mam już żadnych pytań.

***


- Ty skurwielu, skurwielu jebany! – Ostry ból w pogryzionym przedramieniu. Co najmniej 50 kilowa bestia wgryzła się w jego rękę, obalając go. Szarpnął nią, tylko wzmacniając uścisk psa. Drugą ręką wymacał kształt rękojeść maczety i dwoma mocnymi ciosami prawie pozbawił bestii głowy. Zrzucił z siebie truchło i ruszył dalej biegiem przed siebie.
Potykał się, przewracał, podnosił, strzelał za siebie. A one i tak nie ustępowały mu nawet na krok. Były zaraz za nim, nie widział ich, ale słyszał warknięcia i skowyty. Miał przesrane. Kolejny z nich pędząc pod osłoną drzew, o które rozbijały się kule z karabinu Ridleya skoczył na niego, uczepiając się plecaka. Łowca jednym ruchem rozpiął jego ramiona zrzucając z siebie ładunek. Odwrócił się i wycelował w mutka.
I wtedy je zobaczył. Kilkanaście święcących się w ciemnościach ślepi, patrzących wprost na niego.
Ruszył biegiem.
Kilkaset metrów dalej wynurzył się na niezalesionej polanie. Okolica wyglądała na całkowicie martwą. Tak, jakby las nie miał dostępu do tutejszego terenu. Miejsce miało jakieś 20 metrów kwadratowych, zakończonych z jednej strony puszczą, z której właśnie wybiegł Ridley, a z drugiej stromą rozpadliną. Łowca ciężko łapiąc powietrze wycelował w stronę ściany lasu. Widział je tam. Stado agresywnych mutków krążyło między drzewami, jednakże żaden z nich nie ważył się wyjść z chroniącego je lasu. Tylko co jakiś czas warknęło, bądź zaszczekało w stronę Ridleya. Myśliwy oderwał w końcu od nich wzrok i rozejrzał się dokoła. – Kurwa... – Wyszeptał. A sądził, że dziś nie może być już gorzej.
Polana zawalona była szczątkami. Obgryzione kości, ochłapy rozkładającego się mięsa, porozrywana noga ubrana w starą nogawkę dżinsów i porządnego wojskowego buta. Miał przesrane, na całej linii.
Jeden z goniących go psów powoli wszedł na polanę warcząc. Pozostałe dalej trzymały się linii drzew. Przewodnik stada obrócił łeb i gwałtownie zaskowytał. Pozostałe mutki usłuchały. Strzygąc uszami poszły w ślady samca alfa. Uważając na każdy krok, parły powoli w stronę myśliwego. Ten podniósł karabin i strzelił do największego. Pies zacharczał złowrogo i padł bez życia na trawę.
Inne nie zatrzymały się nawet na chwilę.
Myśliwy wystrzelił kolejny raz, kolejny i kolejny. Trzy mutki padły na ziemię. Stado wciąż skradało się w jego stronę. Nagle potężny ryk rozdarł polanę. Z nory, której Ridley do tej pory nie dostrzegał, waląc przednimi łapami o grunt wylazła największa bestia, jaką łowca widział w całej swojej karierze.


Potwór miał jakieś dwa metry w kłębie, na oko liczył dużo ponad dwieście kilo. Wydawał się pozbawiony, w niektórych miejscach skóry, jakby był ofiarą promieniowania. Jednakże eksponowało to jego napięte mięśnie, których siła budziła zasłużony respekt.
To zwierze było panem tych terenów, to jego bały się nawet zmutowane wilki.
A Ridley wlazł mu na podwórko.
Myśliwy spojrzał za siebie, na skarpę. Gdyby tylko miał kilka minut i sprzęt wspinaczkowy być może udałoby mu się tamtędy zejść. A nie miał, ani jednego, ani drugiego.
Bestia i stado wilków zaczynały już swój śmiertelny taniec. Stał patrząc oczarowany.


12.08.2056

Poobijany krążownik szos powoli wtoczył się na parking przed zapomniany bar, gdzieś w stanie Teksas. Staruszek siedzący na werandzie splunął w popołudniowy pył obserwując spod słomkowego kapelusza dwóch mężczyzn siedzących w środku. Tamci nie odzywali się do siebie, tylko patrzyli zamyśleni w przestrzeń. – Co to cholera, pedały? No jego kurwa mać... – Wyszeptał sam do siebie, znów strzykając śliną przez zęby. Dalton zmrużył oczy starając się przyjrzeć nowym gościom. Wstał, otrzepał brudny kombinezon i podszedł do metalowej skrzynki przewierconej na stałe do podłogi. Otworzył ją i wyciągnął grawerowaną strzelbę. Spojrzał z niechęcią na przybyszów i znów usiadł na swoim poprzednim miejscu tym razem z bronią opartą o kolano.
- I to jest ta teksańska gościnność, o której mi opowiadałeś? – Rzucił rozbawiony szlachcic obserwując zza kierownicy, jak starzec przygląda się im hardo, trzymając w pogotowiu dubeltówkę. – Nie ma tu miejsca dla czarnuchów, mutantów. Nie ma tu miejsca dla nikogo spoza Teksasu... No i oczywiście nie ma dla takich łajz, jak Ty. – Odparował Teksańczyk. Oboje wybuchnęli gromkim śmiechem. Obywatel Federacji spojrzał na towarzysza. – Prawie dwadzieścia lat. Długo Ezechiel, nawet na Ciebie.. hmm, to co? Do zobaczenia? – Pasażer o wyglądzie kowboja mocno uderzył go w ramię. – Jeżeli miałeś zamiar popłakać mi się w ramię albo się poprzytulać, to mogłeś mi powiedzieć od razu. Nie musielibyśmy jechać taki kawał drogi. – Tamten się roześmiał. – Deakin, mój przyjacielu, Ty to jednak zawsze byłeś i zostałeś durny. – Mężczyźni mocno uścisnęli sobie dłoń. – I jeszcze jedno – przerwał pożegnanie Ray, słyszalnie cichszym głosem. - Przykro mi z powodu twojego brata. Żałuje, że nie mogłem go poznać. – Ezechiel smutno skinął głową, wysiadł z samochodu, wyciągnął z bagażnika swoją torbę podróżną, machnął jeszcze raz na pożegnanie swojemu towarzyszowi i wolnym krokiem udał się do knajpy.
Szlachcic odprowadził go wzrokiem, kręcąc głową z mieszaniną politowania i rozbawienia. Ta dwójka za stara była na dawne waśnie. Słyszał, co ten robił jako młody chłopak, ale też doskonale pamiętał, jak on sam się zachowywał. Ale teraz, po 60 nie miało to dla nich już większego znaczenia. Chcieli po prostu dożyć swoich dni szczęśliwie na własnych gospodarstwach, tak jak to zrobił brat Ezechiela.
Spojrzał na zegarek przypięty do kierownicy. Wskazywał czwartą, ale to niekoniecznie w tych czasach cokolwiek znaczyło. Otworzył schowek, z którego wyciągnął naładowany pistolet. Przyjrzał mu się pobieżnie i położył go na siedzeniu pasażera. Odpalił samochód. Czekała go jeszcze długa droga powrotna.
- Czego tu chcesz?! – Zawołał starzec do zbliżającego się Ezechiela. – No, mówże! – Kowboj powstrzymał się od wybuchnięcia śmiechem na widok prężącego się dziadka. – Kopnąć Cię, w dupę Dalton?! – Rzucił i szczerze się roześmiał. – Co Ty mnie tu...? Ez? Ezi! Stary pryku, co ty tu robisz?! – Dalton podpierając się strzelbą wstał, wychodząc z wyciągniętą ręką na powitanie dawno nie widzianego znajomego. – Ile to już lat synu? – zapytał potrząsając energicznie dłonią ranczera. –A ja wiem, staruchu? Ponad dwadzieścia już będzie... Długo wracałem do domu – Dalton już wprowadzał go do środku podupadłego salonu, do którego drzwiczki zaskrzypiały niemiłosiernie. Jedno ze skrzydeł, nadłamane wyglądało, jakby zaraz miało odpaść. – Jednego młodzika tu przez nie jego łbem wypieprzyłem.. z pół roku temu, a teraz nie naprawiam, bo po co. No siadaj, załadujemy na koszt firmy! – Roześmiał się, wchodząc za kontuar i nalewając im po kolejce whisky. – Chłopaki! Ezechiel wrócił! – Grupa siedząca w rogu baru podniosła kufle do góry i przywitała się zdawkowo. Po pierwszej kolejce, barman natychmiast nalał następną. – Pewnie do brata przyjechałeś... Słyszałem, jego córka mi mówiła. Dobry facet. Szkoda go. – Powiedział smutno. Ezechiel jednym haustem przechylił szklankę. Dalton od razu nalał mu następnego. – Pochowali go na wzgórzu przy jego farmie. Piękne miejsce mówię Ci – kontynuował. – To co, może wypijemy trochę i jutro tam pojedziesz? – Zapytał Dalton. Ezechiel spojrzał w dno szklanki. – Wolałbym dzisiaj. Wrócę do Ciebie jutro, wtedy pogadamy. – Dawni znajomi pogadali jeszcze kilkanaście minut, kiedy Ezechiel wstał i założył rattanowy kapelusz, zaczynając się już żegnać. Dalton na wychodne wcisnął mu jeszcze butelkę podłej szkockiej. Obaj wyszli na werandę zajazdu, kiedy zobaczyli pędzącego w ich stronę jeźdzca. Na zasapanym wierzchowcu siedział młody chłopak. – Pali się! Pożar na farmie! U Deakinów się pali!

***


Kilku jeźdzców, jeden po drugim pojawili się na wzgórzu sąsiądującym z farmą Deakinów. Słup czarnego dymu widać już było kilometr od zajazdu. Stara szopa całkowicie zajęta była przez płomienie. Dach budynku mieszkalnego również stanął w ogniu. Nigdzie dookoła nie widział ludzi. – Zjadę na dół, zobaczę co z moją wnuczką! Wy jedźcie po więcej osób i beczkowóz! – Krzyknął Ezechiel i popędził w stronę zabudowań.

***

Wierzysz Ty w przeznaczenie? Ja też nie. Zdarzało mi się o nim gadać, jakżem jakąś fajną dziecinkę ciągnął do stodoły. Jak głupia to robiła maślane oczy i sama mnie prawie na siano rzucała. A w Boga? W Boga ja wierze, ale nie takiego, co go pastor przedstawia. Taki nie dla mnie. Wierzę w swojego, ale długo opowiadać, no. Jest jedno, co ja naprawdę widzę i nie raz mi się sprawdziło. Tu na mnie mówią, żem głupek, ale oni nie rozumieją tak jak ja. Wracając. Ja to w zbiegi okoliczności wierzę. Z tymi dziewczynkami, na przykład. Cały Teksas objechałem na swoim wierzchowcu, a wcześniej świat sprzed wojny widziałem i robiłem przy bydle u każdego właściciela ziemskiego, który ma więcej niż dwieście krów, a mam już ponad 70 lat na karku, się odcisków i bólu w krzyżu dorobiłem, więc widzisz, z nie jednego kotła żarłem i nie jedną dzidzie złapałem za włosy. A tylko jedna, z nich jedna, powiedziała mi zaraz po, że będzie mieć ze mną dzieci i, że syna. I co? I sprawdziło się! Bachorów to po farmach chodzi po mnie ze setka, same córeczki, a syna, syna mam tylko z nią i to tylko jednego!
Zbiegi okoliczności, mówię Ci, stary Dalton Ci mówi, zbiegi okoliczności to wszystko!
 
__________________
Spacer Polami Nienawiści Drogą ku nadziei.

Ostatnio edytowane przez Lost : 12-12-2013 o 08:07.
Lost jest offline