Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 20-12-2013, 11:20   #1
Cooperator
 
Cooperator's Avatar
 
Reputacja: 1 Cooperator ma z czego być dumnyCooperator ma z czego być dumnyCooperator ma z czego być dumnyCooperator ma z czego być dumnyCooperator ma z czego być dumnyCooperator ma z czego być dumnyCooperator ma z czego być dumnyCooperator ma z czego być dumnyCooperator ma z czego być dumnyCooperator ma z czego być dumnyCooperator ma z czego być dumny
[Byle do świtu/The Walking Dead]Sezon I

S01E01


8. lipca 2013. Warszawa

Zdzisław Klepacz, Mateusz Kodowski, Ryszard Malinowski, Jacek Milik, Tomislav Milošević

Dochodziło południe. Kolejka do beczkowozów ciągnęła się od Filtrowej na Zieleniec Wielkopolski . Żar lejący się z nieba nie wystraszył – jak jeszcze nie tak dawno – setek ludzi, snujących się bez celu po parku, szukających choć trochę cienia, dyskutujących zawzięcie, nasłuchujących nowych plotek, kłócących się o treści podawanych komunikatów. Zresztą, po co mieliby siedzieć w domach? Bez prądu nie włączy się klimatyzacji, już dawno nie nadawano w radiu niczego poza nagranymi instrukcjami w jaki sposób postępować w czasie „epidemii”, a w czterech ścianach dużo łatwiej ludzie poddawali się panice.

Początkowo beczkowozy wystawiano na głównych ulicach Śródmieścia, części Ochoty i Woli, które składały się na strefę zamkniętą, chronioną jeszcze przez mundurowe służby. Do ewakuacji ich do parków przymusiła narastająca fala upałów – zbyt wielu ludzi mdlało na rozgrzanych ulicach, w słabej jakości miękkim asfalcie na niektórych osiedlach można było nawet zostawić buty – nie mówiąc już o znanej wśród pielgrzymów „asfaltówce”, boląco-swędzącej wysypce będącej objawem alergii na ulatniające się z parującego asfaltu różne paskudne związki.

Zieleniec Wielkopolski stanowił w zasadzie południową granicę strefy zamkniętej. Pospiesznie ufortyfikowana ulica Wawelska była zdecydowanie najsłabszym punktem obrony – dalej na wschód Trasa Łazienkowska wrzynała się przez skarpę wiślaną, a na zachodzie i północy granicę poprowadzono wzdłuż torów kolejowych od Dworca Zachodniego do Gdańskiego. Z tego względu oprócz (zbyt licznych) okolicznych mieszkańców kręcili się (zbyt nieliczni) żołnierze, policjanci i strażnicy miejscy, którzy z bronią w ręku chronili południowego przyczółka. Huki wystrzałów rozbrzmiewały z różną częstotliwością przez całą dobę. Teraz 21. dnia oficjalnej walki z „epidemią”, mieszkańcy osłuchali się z nimi w wystarczającym stopniu.

Stojąc przy opróżnianym w błyskawicznym tempie beczkowozie przeciągał się leniwie Zdzisław Klepacz, sześćdziesięcioletni, zażywny jegomość, którego ego mile łechtał szacunek, jakim wreszcie darzyli go ludzie. Będąc w lepszych czasach kierownikiem w firmie transportowej i zawodowym kierowcą, otrzymał niezwykle istotne zadanie zarządzania dowozem wody na Ochocie. Często teraz przychodzili do niego urzędnicy dzielnicy i Ratusza, a nawet kilkakrotnie rozmawiał z panią prezydent Warszawy. Tak ważne zadanie łączyło się z przywilejami – otrzymywał dużo większe przydziały żywnościowe, miał też lepszy dostęp do drogiego alkoholu, którym też często „odwdzięczali się” nowi i starzy sąsiedzi. Pańskim okiem spoglądał na zgromadzoną ciżbę, która z wiadrami, butelkami, słoikami, baniakami i wszystkim innym w czym można było przechować wodę, niecierpliwie wyczekiwała swojej kolejki. Wieści o tym, że nawet w Parku Ujazdowskim, gdzie zaopatrywali się posłowie i urzędnicy strefy zamkniętej, zaczęło brakować wody, nieomalże spowodowały wybuch zamieszek. Tutaj, o ile było wiadomo „panu Zdzisławowi” (jak do niego z szacunkiem zwracał się prezes największej opozycyjnej partii nie dalej jak kilka dni wcześniej) wody miało nie zabraknąć, przynajmniej dzisiaj.

Tuż za beczkowozem, za biało-czerwonymi taśmami, znajdowała się strefa dla obsługi. Obok rozłożonego wojskowego namiotu, na rozkładanych, plastikowych krzesłach, wyniesionych zapewne z opuszczonego Wydziału Chemii po straconej stronie ulicy Wawelskiej, siedziało sześć osób z ekipy budowlanej, dbającej o stan i – w krótkich momentach wytchnienia – rozbudowę fortyfikacji granicy południowej. Praca czasami szła na dwie, czasami na trzy zmiany – w zależności od potrzeby i traconych ludzi. „Zarażeni” czasami podchodzili bliżej, zwłaszcza nocą miarowy łomot maszyn budowlanych niósł daleko i przyciągał ich jak magnes. Czasami, pomimo ognia zaporowego i szybkiej ewakuacji ktoś został ugryziony. Zanim padł szpital na Banacha, przenoszono ich tam, teraz obawiano się jednak wybuchu „epidemii” wewnątrz strefy – stworzono więc dla nich osobne punkty opatrunkowe gdzieś w okolicach Zachodniego.

Budowlaniec w nowej rzeczywistości to był pan. W przeciwieństwie do wciskaczy kredytów, doradców handlowych, pracowników biurowych i licznej rzeszy inteligencji miał on fach, który mógł na cokolwiek się przydać. Od razu przewagę uzyskali ci, którzy choćby kiedyś mieli coś wspólnego z budowlanką. Do nich należał i Ryszard Malinowski, któremu hodowany za biurkiem konserwatora zabytków brzuszek znikał niepostrzeżenie w czasie długich dni pracy. Skończone technikum budowlane i przebyta służba wojskowa zaskarbiły mu sympatię raczej prostych kolegów w pracy. Czasem na ulicach spotykał wałęsających się bez przydziału „wykształciuchów”, których brak odpowiedniego zajęcia wpędzał w coraz większą depresję – co by nie mówić, mieli zdecydowanie zbyt wiele czasu, aby rozmyślać nad tym, co się stało…

Serb Tomislav Milošević również nie był otoczony takim szacunkiem, jak wtedy na początku „epidemii”. Nawet jego sukcesy jako boksera w ojczyźnie nie przyniosły mu – wymiernie – takiej pozycji. Nie bał się pracy, nie bał się starcia, a to, że sobie radził dużo lepiej niż patrzący na niego z góry absolwenci różnych uczelni, podbudowywało poczucie własnej wartości.

Do każdej ekipy przydzielany był również jeden strzelec, który miał dbać o bezpośrednie bezpieczeństwo – owszem, patrole stale obserwowały niepewną granicę, ale czasami dochodziło do starcia w najmniej spodziewanej chwili. W tej grupie, szóstej zmianie, strzelcem był młody kapral Mateusz Kodowski, który, choć chwilowo zluzowany, co jakiś czas zerkał za siebie w kierunku barykad ulicy Wawelskiej, skąd dochodziły sporadyczne strzały.

Również i Jacek Milik dostał przydział na budowie, a moment w którym otwierał zimne piwo, które skądś skombinował zawsze cwany Andrzej, gość mniej więcej około czterdziestki, który odpowiadał za łączność (w każdej ekipie przydawano takiego, który miał wypatrywać „zarażonych” i nawet zapuszczać się w głąb dzielnic poza strefą) należał do najlepszego od kilku ostatnich dni. Andrzej i jego córka, siedemnastoletnia Agata, byli nieocenioną pomocą – zawsze znali najnowsze plotki i decyzje, podsłuchiwali na pasmach tajne raporty rządowe i potrafili nawet na bieżąco powiedzieć, jak na przykład trzymają się inne miasta, gdzie na wzór stolicy także odgradzano strefy zamknięte.

-Zakończyli budowę nowego obozu w Kampinosie – ogłosił Andrzej po tym, jak otworzył kolejne piwo zębami.-Pewnie za parę dni zaczną się przebijać tam z tymi, co tutaj tylko przeszkadzają. Kobiety, dzieci, gównarzeria po europeistykach i innych kulturoznawstwach. Łatwiej ma być im tam, a nam tu. Tam las, więcej cienia, w rzeczkach i jeziorkach zdatna woda do picia... A nie ta tablica Mendelejewa wymieszana z szambem, jak w Wiśle. Poza tym, niewielu tam pacjentów podobno. Wczoraj gadałem ze strażakiem z kapeenu[1], z tych wież obserwacyjnych widać, że raczej do Warszawy ściągają niż z niej wychodzą. Tylko warto byłoby uprzątnąć siódemkę. Zablokowana jest zupełnie, ludzie z dzieciakami i z rzeczami opuszczają samochody i ganiają poboczem. Dla pacjentów to niezła gratka, tyle żarcia…

-Gdzieś jest lepiej niż tutaj? – spytała niebrzydka młoda dziewczyna, jedna z zatrudnionych przy wydawaniu wody. Codziennie przynajmniej parę takich osób zbierało się wokół Andrzeja, by zadawać pytania i nawiązać kontakt ze światem. Andrzej i Agata stali się dla nich namiastką telewizji, radia i Facebooka. Andrzej nie miał nic przeciwko, póki pytały go młode, ładne dziewczyny.

-Nic w promieniu do którego mam dostęp. Jesteśmy w najbezpieczniejszym miejscu na tym kawale Mazowsza! Ale Rydzyk uciekł w Bieszczady i apelował do moherów, by tam uciekały. To dobry kierunek. Góry. Dużo czystej wody, dużo jagódek, pacjenci raczej tam nie włażą… Wolałbym to potwierdzić, ale ni cholery nie mogę się dostać do jakichś rozsądnych masztów. Tych w strefie lepiej bronią niż Pałacu Prezydenckiego, a te poza strefą są… No, poza strefą. Moja żona z dzieciarnią jest teraz w Bieszczadach, pojechała na działkę nad Soliną. Za dzieciaka łaziłem po górach i zawsze chciałem mieć tam kawał gruntu. Myślę, że tą inwestycją uratowałem im życie – wydawał się być głęboko przekonany. Zadumany wyciągnął talię kart i zaczął je bezmyślnie tasować.

Tom Grabowski, Janisław Żukowski, Kuba Rybnicki

Senator Sławomir Karwas wpuścił do swojego pokoju w hotelu Bristol trzech mężczyzn. Na jego opanowanej twarzy wytrawnego dyplomaty PRLu, III, IV i V RP tkwił wystudiowany „uśmiech numer 5”, który nie miał w sobie nic z naturalności. Nienagannie ubrany, pięćdziesięcioletni szczupły mężczyzna w zasadzie – po skrywanej ucieczce rządu na Zachód – kontrolował sprawy na miejscu. Za okupacji zwano by go zapewne Delegatem na Kraj, choć równie możliwe, że by tej funkcji nie przyjął. Jego światem były sejmowe bufety, hotelowe pokoje, ekskluzywne burdele i szemrane interesy półświatka – takiego też sternika dostała Polska dotknięta przez „epidemię”. Oficjalnie żaden z trzech mężczyzn goszczących u senatora nie należał do jakiegoś znaczniejszego gremium – nie oznaczało to jednak, by za rekomendacją potężnego parlamentarzysty nie mogli wejść w skład licznych komisji, które wiązały się z najlepszymi płacami i przydziałami. Roboty w oblężonym mieście było aż nadto, a Karwas trzymał rękę na pulsie.

Biznesmen Janisław Żukowski, który mógłby grać margrabiego Aleksandra Wielopolskiego bez charakteryzacji, potężny, nalany i o posturze imponujących rozmiarów odyńca bezbłędnie rozpoznawał w Karwasie pokrewny własnemu życiorys. Dla nich obu, należących do bezideowej nomenklatury lat 80tych, każdy kryzys wychodził raczej na dobre, a skoro nie zmyła ich pierestrojka, przytulili się do Okrągłego Stołu i nie dali się ani nocnej zmianie, ani Macierewiczowi w rządzie Kaczyńskiego, to nawet „epidemię” traktowali jak możliwość zarobku. Żukowski wspominał wczorajszy wieczór, kiedy Karwas z zazdrością mówił o lewych szczepionkach, które wcisnęły niemieckie koncerny farmaceutyczne WHO[2] i kilku rządom w czasie wzrostu zachorowań na świńską grypę kilka lat wcześniej. Zastanawiał się wtedy między jednym kieliszkiem a drugim, czy by epidemię można było podciągnąć pod wściekliznę i rozdawać ludziom szczepionki.

Inaczej postrzegał gospodarza Tom Grabowski. Jako młody, wykształcony w Stanach fachowiec od spraw finansowych, został ściągnięty rządowym helikopterem z Wrocławia do Warszawy na wniosek Karwasa. Gdy jeszcze działały centralne instytucje, protekcja senatora otworzyła mu drogę na stołeczne salony. Przegapił moment, kiedy większość parlamentarzystów razem z premierem i prezydentem wystartowała rządowym samolotem z Okęcia, ale dzięki temu paradoksalnie jego wpływy wzrosły. Nie było to pierwsze nieformalne spotkanie w którym brał udział.

Pierwszy raz natomiast był zdecydowanie zdenerwowany Jakub Rybnicki, również przed trzydziestką. Z wykształcenia chyba logistyk, gwiazda SGHu, został wyłowiony przez senatora w wyniku konferencji na temat utrzymania strefy zamkniętej. Przedstawił najbardziej bezwzględne metody administrowania miastem, to prawdopodobnie za jego sprawą Komisja ds. Granic zdecydowała się opuścić Żoliborz, skracając linię obrony do linii kolejowej na wysokości Dworca Gdańskiego. Ewakuacja zamieniła się w masową panikę, co wydatnie przyczyniło się do wzrostu liczby „zarażonych”. Karwasowi chyba to się podobało – lubił stosować moralny szantaż wobec swoich współpracowników.

-Panowie, oczywiście napijecie się ze mną, zapraszam – rozpoczął niemal rytualnym tonem senator. Przestrzegał wszystkich zasad sowieckiego dworu epoki Breżniewa, pewnie z estymy dla starych, dobrych czasów.-Na szczastie – wzniósł pierwszy toast.

Po chwili kurtuazyjnej rozmowy, przeszedł do meritum:

-Chociaż bardzo cenię sobie panów towarzystwo i chciałbym spędzać z panami jak najwięcej czasu, zebrałem panów tutaj, abyście wysłuchali raportu pana Kuby Rybnickiego, który na moją prośbę ocenił naszą obecną sytuację ludnością. Panie Kubo, prosimy.

Rybnicki odchrząknął, dopił szybko do końca wódkę i zaczął. Nigdy nie stosował żadnych notatek, pamięć miał po prostu fenomenalną:

-Przed wybuchem epidemii ludność obecnej strefy ochronnej liczyła sobie 248 154 osoby. W chwili obecnej szacuje się te liczbę na jakieś 450-500 tysięcy osób. Nie wiemy, jak sobie radzą mieszkańcy dzielnic poza strefą, najdalej wypuszczane zwiady potwierdziły walki na terenie osiedli zamkniętych Wilanowa, budujący obóz w Puszczy Kampinoskiej stwierdzili, że również niektóre osiedla Bielan wyglądają na nieporzucone przez zdrowych mieszkańców. Natknięto się ostatnio na pompy biorące wodę z kanałku na Kępie Potockiej do jednego z wysokościowców na Gwiaździstej. Najbardziej optymistyczne szacunki liczby zdrowych mówią o jakichś 60-70 tys. osób. Resztę mieszkańców, czyli ponad milion, należy uważać za potencjalnie zarażonych…

Wizja miliona „zarażonych” w Warszawie nie zrobiła jakiegoś większego wrażenia na zgromadzonych – mieszkając w bezpiecznej strefie nie mieli z nimi za bardzo do czynienia. Jak towarzysz Stalin słusznie stwierdził: jedna śmierć to tragedia, milion to tylko statystyka.

-…nie wliczając oczywiście tych wszystkich ciągnących do Warszawy obywateli, którzy albo szukają tu schronienia, albo próbują przedrzeć się dalej. Położenie komunikacyjne stolicy jest na tyle strategiczne, a nieukończenie obwodnicy na tyle obciążające, że tak naprawdę ciężko oszacować liczbę zarażonych i zdrowych, którzy zbliżają się do Warszawy z każdego możliwego kierunku.

Karwas się wtrącił:
-Na miejscu mamy też inne problemy…

-Owszem. Największym jest kończąca się amunicja i kończące się rezerwy węgla i gazu, którymi moglibyśmy zasilać elektrownię na Siekierkach. Jest oddalona znacząco od granic strefy, a jedyna możliwość, aby zdobyć jakieś rezerwy, to zdobycie ich na terenie elektrociepłowni na Żeraniu.

-Mamy jakiekolwiek informacje o tym, co się dzieje po tamtej stronie Wisły?

-Nie mamy, panie senatorze. Nawet jak zdobędziemy te rezerwy, ciężko byłoby je przewieźć. Mamy do dyspozycji jakiś tabor, jeśli chodzi o węgiel, ale wyznaczenie większości granic na liniach kolejowych oznacza, że przewiezienie ich działoby się na oczach zarażonych. Poza tym, linie kolejowe są tak poprowadzone, że należałoby jechać przez Piaseczno i Konstancin. To długa i niebezpieczna wyprawa. Łatwiej byłoby oczywiście przewieźć wszystko Wisłą, ale nie mamy tylu jednostek pływających.

-Potwierdzono, że zarażonych ściąga hałas?

-Niestety. Mają bardzo zaburzoną koordynację ruchową i daleko posunięte obniżenie intelektu, ale świadkowie potwierdzają, że nawet długo po usłyszeniu dźwięku zarażeni na ślepo podążają w kierunku jego źródła. Przewiezienie węgla koleją ściągnęłoby na Siekierki wszystkich zarażonych w granicach słyszalności.

Karwas zamyślił się, trzymając w ręku dużą butelkę whisky.

-I co panowie na to? Mamy zbyt wielu ludzi, zbyt mało amunicji i niedługo zostanie nam zupełnie odcięty prąd. Co panowie proponujecie w takiej sytuacji?

Zanim zapadła grobowa cisza, Karwas odezwał się jeszcze:
-Potem omówimy kwestię ewakuację zbędnej ludności strefy. Priorytety ewakuacji i tego typu zagadnienia.

Michał Schmidt, Lena Sarnecka

Matka wyszła po wodę. Jeśliby zmusił się do wyjrzenia przez okno, wychodzące na al. Niepodległości, pewnie by zobaczył ją w ogonku przy ogrodzeniu Politechniki. Skwar dawał się we znaki, a przymusowa bezczynność wprawiała wręcz w depresję. Leżał więc tylko, pozwalając muchom bzyczeć nad uchem, co jakiś czas sięgając po ciepławą, pozbawioną smaku wodę. Gdzieś z góry mieszkania niósł przytłumiony smród rozkładającego się jedzenia, widocznie któryś z sąsiadów zapomniał, że miał coś w zamrażalniku, kiedy odcięto na dobre prąd. Przez otwarte okno dochodził go zgiełk ze strony szkoły na Nowowiejskiej – odkąd ruch stanął zupełnie w Warszawie, dźwięk niósł naprawdę daleko…

Za to Lena była blisko. Mieszkała na Woli, w tej części, która nie załapała się w granice strefy. Gnieździli się zatem w jednym pokoju w czwórkę – on, ona i matka… Nie, w zasadzie to teraz w trójkę. Kuba był teraz wielki pan, doradca rządu, i rzadko bywał w domu. Podobno miał dostać przydział gdzieś na Ujazdowskich, by być pod ręką. Relacje między Kubą a Michałem ostatnio się pogorszyły i w bardzo krzywdzącym stwierdzeniu Leny, że Michał po prostu mu zazdrości, może było trochę prawdy. Ale kiedy pieniądz tracił i tylko na szabrowaniu opuszczonych mieszkań w innych dzielnicach można było lepiej zarobić, spora część ludności pozostawała zupełnie bezczynna – czasem wymyślano jakieś bzdurne prace społeczne, by ludzi czymś zająć, ale przy obecnym, blisko 40stopniowym upale i te ustały.
-Michał… – ospale podniósł głowę z tapczanu. Stała w progu, spocona i wyjątkowo skąpo ubrana. Patrzyła na niego z zaniepokojeniem.-Martwię się o Kubę. Kiedy wyliczał te swoje raporty dla rządu, wyglądał na załamanego. Nie chciał mi powiedzieć, o co chodzi…

Michałowi powiedział. Nie ma prądu, nie ma amunicji, jest za dużo ludzi. Rząd uciekł. Nawet milion mieszkańców Warszawy może być zarażonych, a jeszcze wszyscy na drogach… Niedługo będzie ewakuacja większości cywilów do specjalnej strefy ochronnej w Puszczy Kampinoskiej. Czy tysiące przedrą się przez miliony zarażonych? Czy las lepiej ochroni ludzi niż stolica? Może spróbować przedrzeć się na prowincję, na własną rękę?


[1]KPN – Kampinoski Park Narodowy
[2]WHO – World Health Organisation, Światowa Organizacja Zdrowia

Czas na odpisanie do 23 XII
 

Ostatnio edytowane przez Cooperator : 20-12-2013 o 11:39.
Cooperator jest offline