Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 28-12-2013, 15:52   #9
Lost
 
Lost's Avatar
 
Reputacja: 1 Lost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwu

19.07.2056


Kirk miał kiedyś pomysł. Całkiem niezły mu się wydawał. Ale od początku. Najpierw był farmerem w okolicach Missisippi, ale ciągłe powodzie zabierały mu plony. A Kirk, mimo iż cierpliwy, to nie był głupi. Mimo, iż jego rodzina dawała sobie wcześniej jakoś radę, to teraz nie dało się z tego godnie żyć. Sprzedał więc ziemie. Pieniądze zainwestował w taki mały interes. Handlował różnym szpejem, ale to nie bardzo w końcu wyszło. Stracił prawie wszystko oprócz swojego starego Crossa. Pomyślał więc, że będzie kurierem, ale to też średnio mu szło. Za mało zleceń, za dużo kilometrów. Zjeździł pół stanów na swoim motocyklu ale kiedy maszyna rozkraczyła mu się na środku pustyni postanowił, że to ostatnia przesyłka jaką wiezie. Wielu w tym momencie rzuciłoby robotę od razu, ale Kirk należał do słownych gości. Na piechotę doniósł paczkę i dopiero wtedy powiedział sobie, że to pierdoli.
Próbował później jako przepatrywacz, ale gambel ledwo starczał mu na jedzenie i leki. Pracował więc jako górnik w Appalachach. Nawet długo, bo z 7 lat. Zrezygnował, jak wybuch metanu zabił jego dobrego kumpla i 48 innych. Bał się później wjechać do szybu. Przeniósł się na budowę linii kolejowej pomiędzy stanami. Kilka miesięcy tam robił, aż w końcu trafił do Nowego Yorku. Nie układało mu się na początku życie. Najpierw trafił do zakładu rzeźnickiego, ale to nie była praca dla niego. Dużo wieczorami od tych widoków pił i awanturował się w marnych spelunach. Raz jakiś facet przetłumaczył mu sprawę tulipanem. Od tego czasu nosi tą paskudną bliznę na pysku.
Po tej nocy, rankiem poszedł do masarni i rzucił robotę. Miał ponad trzydzieści lat, jakieś dwadzieścia gambli w kieszeni, nie opłaconą czynszówkę i chyba robił już prawie wszystko, a nic mu nie wychodziło. Wtedy zobaczył plakat. Starszego gościa, jakiegoś niby wujka, który wskazywał na niego i hasło, żeby wstąpił do oddziałów obronnych NY.
W zasadzie, co miał do stracenia. Strzelać umiał, ojciec go nauczył, jak za młodu razem polowali. Kilka razy musiał pomachać pistoletem, jak robił za kuriera. Nic wielkiego ale zawsze. Armia dawała dach nad głową, ekwipunek i dobre pieniądze za służbę. Wstał więc, poszedł do koszar i wsiąknął. 10 lat odsłużył w siłach NY, dochapał się nawet stopnia kaprala,wyżej nie chciał, odpowiedzialność za duża. Dużo się tam nauczył, strzelił pierwszy raz do człowieka, odłożył trochę gambli na naprawdę dobry sprzęt.
Będąc po czterdziestce, był już starym wiarusem z kolejnym głupim pomysłem w głowie. W okolicach koszar stało dużo pustostanów, a żołnierze, jak wychodzili na stałki, to musieli trochę miasta przejechać, żeby się napić. Wprawdzie kilku handlarzy zaglądało pod samą bramę z bimbrem, ale bez pozwoleń często lądowali w ciupie. Budynki stały puste, ze „względów bezpieczeństwa”, jak twierdził jego dowódca.
Ale Kirk jako świeżo upieczony emeryt był dla wojska całkowicie bezpieczny. Więc kupił najbliższy pustostan i kilka weksli na alkohol. I cóż, jak to zwykle bywało w jego życiu, źle policzył i zabrakło mu pieniędzy na dalszy rozruch. Ale znów pomógł mu przypadek. Siedział w barze, kiedy podsłuchał rozmowę dwóch gości stolik obok. Byli łowcami nagród i opijali ostatni kontrakt, który dostali od jednego z wydziałów Urzędu Miasta. Gdy rzucili sumę, jaką zarobili za ten jeden kontrakt, Kirk prawie upuścił swoje piwo.
Nie mógł spać tej nocy. Znał się na robocie, przez 10 lat nawet zbyt dobrze. Potrzebował więcej pieniędzy, a gamble wydawały się łatwe. Z natury nie był agresywnym gościem, ale ci, którymi miał się zajmować nie powinni chodzić po tym świecie.
Nad ranem poszedł najpierw na targ i za weksle kupił sprzęt i broń, a dalej do Urzędu dowiedzieć się o aktualnych listach gończych.
Kurwa mać, jak Kirk bardzo się za to później nienawidził.
Oderwany kawał betonu z impetem uderzył go w hełm. Kirk, aż przysiadł przerywając ogień. Miał mroczki przed oczyma, a głosy dochodziły do niego, jakby z głębokiej jaskini. Ktoś potrząsał go za ramię, krzycząc. - .. wyszły na wierzch! Ona tu umrze! Spójrz, żesz na nią, cholera cię jasna! – Starzec, który przedstawił się, jako Winters, wskazywał na leżącą w rogu dziewczynę. Tamta wciąż trzymając w jednej ręce karabin, cichutko jęcząc starała się drugą wepchnąć poszarpane organy do rozerwanego brzucha. Widział już takie coś podczas swojej służby. Pocisk ze starszej wersji AK z krzyżem naciętym za pomocą pilnika na naboju. Zrobisz to źle to urwię Ci palcę, zrobisz to dobrze, to wybebeszy tego po drugiej stronie lufy.
Kirk wierzgnął i przyciągnął starucha do siebie. – Strzelaj, kurwa! – Wykrzyczał mu prosto w twarz. Stary spojrzał na niego przerażony. – Po co? – Wyszeptał. – Po co? Mają nas... – Kirk odepchnął go od siebie łapiąc oburącz za swój karabin, wychylił się zza winkla i oddał strzał. Jakiś indianiec upadł na ziemię z przestrzeloną ręką.
Kirk usiadł na ziemi. Właśnie wystrzelił ostatni nabój. Spojrzał na dziadka ten pokręcił przecząco głową, wskazując na puste ładownicę. Trudy już nie oddychała. Ostatni magazynek wystrzelała kilka minut temu. Rzeczywiście ich mieli. Kolejna robota, którą Kirk zwyczajnie spieprzył. Pozostało im tylko siedzieć i czekać, bo i uciekać nie było za bardzo gdzie.
Kilka długich minut wypełnionych smutną ciszą później Kirk postanowił wyjrzeć przez wyrwę w ścianie. Na ulicy leżało kilkanaście ciał. Drzwi do budynku, w którym bronił się sierżant Powell i jego córki i ten młody chłopak były szeroko otwarte. Na zewnątrz nikt się nie poruszał. Leżało tam kilkanaście porozrywanych ciał. Widział coś takiego podczas swojej służby. Zawsze obserwując ten widok czuł rozgoryczenie ściskającego go w gardle.
Kirk wstał, przewiesił swój karabin przez ramię i wyciągnął rewolwer. Spojrzał na Wintersa. Mężczyzna nie poruszał się, tępo wpatrując się ścianę. Wydawało się, jakby wszystko było mu całkiem obojętne. – Idziesz? – Zapytał Kirk. Starzec nie patrząc nawet na łowcę nagród odpowiedział. – Niby dokąd? – Cóż miał racje. Niby dokąd miał teraz iść?
Nagle dobiegł ich jakiś hałas z zewnątrz. Kirk odruchowo przylgnął do ściany. Starzec nawet nie drgnął. Kirk powoli wyjrzał przez okno. Jeden z handlarzy niewolników, trzymając się za zakrwawiony brzuch wyszedł z budynku, ciągnąc za sobą młodszą córkę Powella.
Kirk zacisnął zęby. Nie pozwoli, nie pozwoli skurczybykowi.
Choćby miała być to pierwsza rzecz, którą zrobi w życiu naprawdę dobrze.

***

Kilkanaście minut później uciekał ile sił w nogach w kierunku ruin. Gdyby nie zadyszka i łowcy w okolicy śmiałby się na całe gardło. Nie mógł uwierzyć we własne szczęście i w głupotę bandytów. Zostawili dziecko same i wrócili z powrotem do budynku. Słyszał z niego jakieś krzyki i szarpaninę. Wygląda na to, że hieny już walczą o padlinę. Kiedy dotarł na miejsce Elli już zdążyła doczołgać się w kierunku ruin.
Tego samego wieczora, kiedy siedzieli w ruinach starego autobusu ogrzewając się przy małym ognisku dziewczynka opowiedziała mu wszystko. Opowiedziała mu wszystko. O Łowcy, który zamordował jej siostrę, który próbował ją zadusić, o tym, że prawdopodobnie zabił też jej ojcia i przyszywanego brata, że chciał sprzedać do burdelu.
Pewnego dnia dziewczyna go dopadnie. Być może nie będzie wtedy Kirka obok niej, ale żołnierz był tego pewien. Widział to w oczach tej małej. Ten łowca niewolników zaczął swoje życie na kredyt.
I Elli będzie tam pewnego dnia by odebrać dług.

***

Szajbus mocnym kopniakiem otworzył drzwi. Mocno uciskał ranę na brzuchu, jednakże pomiędzy jego palcami wciąż ciekła z niej krew. – Kurwa.. - wydyszał. Padł na schody prowadzące do budynku opierając na kolanach zdobyczny karabin maszynowy i kilka innych karabinów. Rzucił wzrokiem w miejsce, gdzie wcześniej leżała Elli.
Na jego twarzy malowało się zaskoczenie. Dziewczyny nigdzie nie było. Z trudem wstał mieląc przekleństwa, zostawiając łupy na progu zdobytego garnizonu. Przeszedł kilka kroków, kiedy zdał sobie sprawę, że i tak jest za późno na poszukiwania. Drogą, obszukując ciała niedoszłych łowców szedł zwiad prawdziwych handlarzy. Na jego czele podążał Dentysta trzymając w rękach strzelbę.


Wyglądał na bardzo wkurwionego. – Gdzie są niewolnicy?! – wydarł się podchodząc do Jacoba. – Stawiali opór. – Odpowiedział butnie Szajbus. – Stawiali opór... Słyszeliście chłopaki?! Wystrzelali całe mięcho, bo stawiało zajebany opór! – Znów spojrzał na łowcę. – A co kurwa myślałeś?! Że wyjdą z łapkami podniesionymi do góry, zgłaszając się na niewolnika?! – Obszedł szajbusa rozglądając się dookoła. Nagle mocny cios kolby obalił najemnika na kolana. Natychmiast pozostali łowcy podnieśli swoje karabiny celując w Szajbusa – Gdzie są pozostali?! – Dentysta wydarł się mu wprost do ucha. – Dookoła – powiedział Jacob pokazując dłonią leżące dookoła nich poskręcane trupy. – Ja pierdole! Chłopaki! - Jego podwładni przyglądali mu się nie pewni. - Tego jeszcze nie było! Ilu ich wysłaliśmy?! Rudy?


Młody żołnierz opierający się o pickupa bezczelnie uśmiechnął się patrząc w oczy Szajbusowi. To właśnie ten chłopak zrekrutował Nemroda razem z pokaźną grupą innych ochotników. – Z dwudziestu paru. – Dentysta zdejmował właśnie strzelbę i maczetę z ramienia Jacoba. Tą i resztę jego co bardziej niebezpiecznego, czy wartościowego ekwipunku rzucił na pokaźną stertę, na którą inny handlarze niewolników znosili znaleziony sprzęt. – A ilu mieli przeciwko sobie? – Rudy już nie ukrywał swojego rozbawienia. – Jak ich tu obserwowaliśmy to jakiś sześciu. Wliczając w to kobiety i dzieci.. A i jeden z nich.. Jeden z nich jeździł na kurewskim wózku! – Łowcy parsknęli ze śmiechu. – Dentysta uklęknął na przeciwko Jacoba. Czyjeś mocne pięści i kopniaki rozpłaszczyły go na ziemi. Kolano jednego z oprawców wylądowało na jego karku, mocno wciskając jego twarz w pył. Facet złapał go za rękę wykręcając mu ją i zakładając kajdanki.
Kolejny raz miał przesranę.
- Widzisz. Nie mogę pozwolić sobie, żeby w moich szeregach był gość, który ledwo co poradził sobie z dziećmi i facetem na wózku. – Szajbus wierzgnął – Moja wina, że tamte gówna dały się wystrzelać? Moja?! – Dentysta spojrzał na niego z politowaniem. - Oczywiście, że nie twoja. – Rudy przerwał wywód dowódcy, trzymając w rękach radiostacje. – Czwarta drużyna zajęła Babylon. Bez strat, mają siedemnaście sztuk mięcha. – Dentysta ciągnął zadowolony. – Słyszysz, jednak można... Ale wracając. Nie twoja wina, ale widzisz, jak to mówią biznes to biznes, a ja muszę zarabiać. A ty jesteś niezłym gamblem. – Szajbus wodził oczyma po uwijających się łowcach szukając jakiegoś punktu zaczepienia. – Ale RKM... Broń.. zdobyłem dla was broń! – Wierzgnął ale czyjeś kolano jeszcze mocniej wbiło go w ziemię. Dentysta spojrzał na niego beznamiętnie.
- Nie handluje bronią.

09.08.2056

Mały Billi ciągnął strzelca za ramię. – No ploszę Pana! Ja chcę popatrzeć! Ploszę! – Mężczyzna spojrzał na niego uśmiechając się. Dzieciak, mimo kategorycznego zakazu od jego matki po raz kolejny wspiął się na dawną wieżę ciśnień. Pomyśleć, że jeszcze rok temu chłopak uciekał, jak tylko go widział. Bał się jego pustego oczodołu i zdeformowanej czaszki – pamiątki po czasach, kiedy pracował jako ochroniarz rozwrzeszczanego gówniarza jednego z bossów mafijnego światka Nowego Vegas. Uśmiechnął się na wspomnienie dawnych czasów. Nie znosił swojego klienta, ale uwielbiał gamble dziwki, kokainę. A i zapomniałby o czystej kokainie wciąganej z pośladków luksusowych dziwek. Teraz miał już pod trzydziestkę, ale nie czuł się stary, czy wyniszczony. Wymyślił sobie nowe imię – Vargas, osiedlił się tu, w Federacji i po krótkim pokazie strzelectwa, dostał robotę jako jeden z zastępców szeryfa. Całymi dniami przesiadywał na wieży ciśnień, obserwując przez lunetę okolicę i od czasu do czasu paląc coś mocniejszego. Wiedział, że przyjdzie kiedyś taki dzień, że spakuje manatki i ruszy przed siebie. Ale jeszcze nie teraz. – Ja chcę go zobaczyć! – Dzieciak niecierpliwił się. Vargas spojrzał na niego zrezygnowany. –To weź chłopaków i leć w stronę lasu – Dzieciak bez słowa rzucił się w kierunku drabinki i w kilka sekund był na dole. Gdyby widziała go matka, to nie mógłby usiąść na tyłku przez kilka dni.

***

Grupa umorusanych dzieciaków wybiegła łowcy z naprzeciwka. Jeden z nich, najroślejszy prowadzący całą grupę wykrzyknął. - Wrócił! - Po czym znieruchomiał i z piskiem przerażenia pobiegł wraz z pozostałymi z powrotem w kierunku zabudowań. Minęły zaniepokojonego szeryfa. O’nill zdjął z ramienia obrzyma i powoli ruszył drogą prowadzącą z miasteczka w stronę lasu. Mijając wierzę ciśnień spojrzał do góry. Vargas siedział na swoim stanowisku. – Wszystko w porządku! Łowca mutków wrócił! – Krzyknął zastępca. O’nill już trochę bardziej odprężony kontynuował wolnym krokiem. Po kilkunastu krokach znieruchomiał. – O żesz jego... – Zza linii drzew wynurzył się Ridley. Jego poszarpana twarz cała była we krwi. Ubranie nosiło ślady licznych ugryzień. Na szyi zawieszony miał karabin. W lewej ręce trzymał maczetę, na którą miał nabity łeb największego wilka jakiego O’nill w życiu widział. W drugiej ręce niósł naręcze odciętych ogonów. Nikogo innego nie było razem z nim.


Wzrok mężczyzny wydawał patrzeć się pusto, pozbawiony emocji.
Bez słowa minął szeryfa, kierując się wprost do urzędu miasta. O’nilla owionął swąd taniego alkoholu. Ridley znalazł butelkę przy ciele jednego z ochotników. Szeryf pokręcił głową z dezaprobatą i ruszył za nim, niepostrzeżenie kierując lufę strzelby w plecy przybysza. Niektórzy mieszkańcy przystawali by obejrzeć ten osobliwy pochód. Część mężczyzn patrząc na łeb zwierza kręciła głową z szacunkiem, bądź niedowierzaniem. Kobiety spuszczały wzrok z obrzydzeniem. Dzieciaki ośmielone biegły za nimi, co jakiś czas łapiąc łowcę za poszarganą kurtkę. W końcu przekroczyli próg przedwojennego budynku. Na ich widok muskularny ochroniarzy burmistrza zerwał się z ławki, na której siedział i zatrzymał ich gestem ręki, drugą kładąc na kaburze pistoletu maszynowego. – Z drogi, kurwa - wysyczał łowca piorunując go wzrokiem. Tamten nie zrażony żuł tytoń patrząc na niego wyzywająco. – Broń – rzucił. Ridley bez słowa rzucił mu pod nogi strzelbę i karabin. - Maczetę też – wskazał głową trofeum. Ridley ściągnął z niej głowę bestii w taki sposób, że krew ochlapała tamtemu buty. Ochroniarz niezrażony zaczął go przeszukiwać, zdecydowanie bardziej dokładniej niż ostatnim razem. Z łatwością znalazł nóż, który Ridleyowi udało się ukryć poprzednim razem. – Nieładnie – powiedział uśmiechając się zjadliwie, chowając jego broń za pasek. – Teraz możesz wejść. – Ridley ruszył wzduż korytarza, dwaj mężczyźni byli za nim o krok. Łowca kopniakiem otworzył drzwi gabinetu. Za biurkiem siedział burmistrz wyraźnie go oczekując. Na krześle pod ścianą siedział jakiś mężczyzna z nogą w gipsie. Obok niego stały dwie przedwojenne kule. Nigdzie nie było widać sekretarki. Ridley z całej siły cisnął głową wilka o biurko burmistrza. Złoty napis For the Federation I will give my life pokrył się gęstą juchą. Nieznajomy prawie podskoczył na krześle, by po chwili złapać za gips sycząc z bólu. Szeryf mocno szarpnął Marsa za ramię. Ten odwrócił się rzucając mu pod nogi ogony. – Co to kurwa miało być? – wysyczał Mars, obserwując pozostałych. Burmistrz niewzruszony obcinał cygaro. – Panie Mars, proponowałbym Panu poskromić emocje. Rozumiem, że nie zabił Pan niedźwiedzia? – Ridley poczerwieniał ze złości. – Wiedzieliście, kurwa o tym gównie?! Wiedzieliście i mi do chuja nic nie powiedzieliście?! – Burmistrz otworzył szufladę swojego biurka w poszukiwaniu zapalniczki. – Oczywiście, że wiedzieliśmy. – W końcu wyciągnął grawerowane Zippo i odpalił cygaro. Zaciągnął się głęboko, chrząknął i wypuścił dym. – Proszę wybaczyć moje maniery. Poczęstuje się Pan? – Ridley patrzył mu prosto w oczy, dysząc z gniewu. Jedyne co powstrzymywało go przez rozszarpaniem tej kreatury, to lufa obrzyma wbijająca się mu pod żebra. Burmistrz kontynuował. – Rozumiem, że nie – zapauzował, by znów się zaciągnąć. – Nie rozumiem Pana nerwów. Trzy dni demolował Pan bar pijąc z większością tutejszych górników na koszt mojego miasta. Zaproponowałem Panu honorarium daleko przekraczające Pana kompetencje i wymagania finansowe – jego głos zdradzał rosnący w nim gniew. - Przydzieliłem Panu uzbrojonych ludzi, którzy zniknęli bez wieści. – Mały człowiek wstał uderzając pięścią w stół – I teraz przychodzisz tu, obrażając mnie wnosząc to tu truchło i jeszcze się mnie pytasz, czy kurwa wiedziałem o tym gównie?! – Burmistrz z powrotem usiadł na swoim fotelu, biorąc głęboki oddech. – Oczywiście, że wiedziałem – ton jego głosu powoli wracał do oślizgle wyrachowanej normy. - Ale ani Pan, ani żaden inny łowca nie przyjąłby tego zadania wiedząc, co go czeka. – Ridley miał dość tego miejsca. Chciał wziąć swoje gamble, upić się i wypieprzyć stąd jeszcze na kacu. Spojrzał burmistrzowi prosto w oczy cedząc słowa. – Dajesz 500 gambli, powiedzmy zatankowany terenowy samochód wypełniony amunicją, skórami i waszym bimbrem. Wybiłem całe stado tych skurczybyków. Niedźwiedź jest poważnie ranny, przez jeszcze wiele dni nie będzie sprawiał problemów. Za powiedzmy.. następne 50 gambli pokaże wam na mapie miejsce, w którym ma legowisko. – Uśmiechnął się zajadle. – Płacicie i jutro mnie nie ma. – Burmistrz roześmiał się. – Doceniam Pana zasługi dla Małej Kalifornii, ale mam dla Pana o wiele lepszą propozycje. Co Pan powie na swoje życie? – Nagle znieruchomiał, kiedy poczuł, jak lufa pistoletu maszynowego opiera się o jego potylice. – Poznaje Pan tego dżentelmena? – Powiedział burmistrz wskazując ruchem głowy na siedzącego przy ścianie mężczyznę o kulach. Ridley mógłby przysiąc, że pierwszy raz widzi tą mordę. – Cóż.. chyba nie. To Pan Matt Douglas, dówódca milicji w Pine Creak. – Ridley już sobie przypominał. Będąc pijany jak bela, zapakował temu gościowi serię w stopę. Zaraz przed tym jak mu podpalił knajpę jego kuzyna. Pine Creak – impreza jego życia. – Mówiłem Panu, że nic Panu nie grozi z mojej strony, póki Pine Creak nie będzie w strefie moich wpływów. Sytuacja trochę się jednak zmieniła przez ten tydzień, kiedy Pan pił i polował na mutanty. Ja razem z tamtejszym nawiązaliśmy bardzo korzystną dla obu stron umowę handlową. Jednakże kiedy szeryf tego pięknego miasteczka dowiedział się, że Pana zatrudniamy postawił warunek, że wydam pana na szafot. – Ridley rzucił mu przepełnione nienawiścią spojrzenie. – Ty skurwielu... – Burmistrz spojrzał na niego niewzruszony. – Jednakże do tej pory nie wiedząc dlaczego to zrobiłem, ustaliłem z naszym szanownym gościem, że jeżeli wykona Pan zadanie wymierzę sprawiedliwość własną miarą i wynagrodzę im koszty, które musieli przez Pana osobę ponieść. – Burmistrz wskazał na odcięty łeb bestii. – Cóż, wprawdzie nie zabił Pan niedźwiedzia, ale nie można było od kogoś takiego jak Pan oczekiwać zbytniej inicjatywy, nie mam racji? Szeryfie? – Zwrócił się do O’neilla podając mu leżący na biurku mapnik. – Zostanie Pan sprzedany łowcom niewolników, którzy pojawią się w mieście za 2 dni. Gamble, które zostaną za Pana i pozostałych więźniów zaoferowane, pokryją straty, jakie poniosło Pine Creak. A co do Pana oferty. Jeżeli chcę Pan dożyć w naszej celi do przyjazdu handlarzy, bardzo Pana proszę o wskazanie na mapy miejsca, w którym znajduje się legowisko. - Szeryf podsunął Ridleyowi mapę. - Nie rób nic głupiego. - Wyszeptał zatroskany. Myśliwy cedząc przekleństwa wskazał palcem kwadrat który obejmował polanę. – Panie Mars – kontynuował uśmiechnięty burmistrz. – Interesy z Panem to prawdziwa przyjemność.


12.08.2056

Ezechiel starł rękawem pot z czoła. Mimo, iż prowizorycznie opatrzone oparzenia piekły, a nogi powoli odmawiały posłuszeństwa, jeszcze trochę przyspieszył. Oddychał głęboko i co jakiś czas mielił pod nosem przekleństwo, gdy następował na bolesny pęcherz na lewej stopie. Od pięciu godzin maszerował w stronę najbliższego posterunku Armii Obronnej Teksasu. – Kurwa jego pierdolona mać! – Wykrzyczał. Kipiał z gniewu. Teksańczycy w tych rejonach stali się rozlaźli i leniwi. Kiedyś, za jego czasów tworzyli samodzielną milicje, na kształt przedwojennych Rangersów. Jej posterunki widać było na drogach w pobliżu osiedli i co kilka kilometrów pomiędzy nimi. Teraz tylko co jakiś czas mijał opuszczone budynki przy szosie, a obok nich pojedyncze, porwane worki z piaskiem i puste tektury po amunicji. Na niektórych powiewała flaga Teksasu – brudna i poszarpana.


Scentralizowana władza stanu Teksas i znaczne oddalenie rodzinnej miejscowości od granic i miejsc konfliktów doprowadziła do pełnego rozprężenia ludności. Miejscowi, aż nazbyt widocznie zaufali szarym mundurom zamiast własnym rewolwerom. Powoli zapomnieli, jak to jest bronić się przed ciągłym zagrożeniem. Czyhającym na nich pod postacią wędrownego gangu, sfory dzikich zwierząt, niepewnego sąsiada, czy meksów i czarnuchów. Teraz, jedyne co zaprzątało ich myśli to żarcie i zarabianie na nim gambli.
Póki nie stali się mięchem dla jakieś bandy szukającej łatwych łupów.
Ezechiel dostrzegł coś poruszającego się na horyzoncie. W końcu. W jego stronę zbliżała się chmura pyłu, zwiastująca szybkie spotkanie z cywilizacją. Deakin obejrzał się. Słup dymu znad jego farmy, stąd wprawdzie odległy z każdą chwilą się powiększał.
Pospiesznie skrył się w rowie. Nie po to czołgał się kilkaset metrów w gównie i maszerował przez pięć godzin, żeby dać się zastrzelić byle komu jak jakiś nowicjusz. Po kilku minutach odetchnął z ulgą. W jego stronę zmierzał opancerzony pick-up w barwach Teksasu. Na pacę siedziało trzech żołnierzy w szarych mundurach. Ezechiel szybko pobiegł w ich stronę. Jeden z wstał wstał i mocnym uderzeniem pięści w szoferkę rozkazał kierowcy się zatrzymać.

***

- Więc ilu ich było? – Młody sierżant patrzył z niedowierzaniem na umorusanego Ezechiela. Mężczyzna wyglądał jakby przeszedł przez wszystkie kręgi piekieł. Jego ubranie było poszarpane i całe umorusane w błocie i fekaliach. Twarz cała w sadzy. Brwi i część włosów popalone. Jedynie jego zdeterminowane spojrzenie i .44 u boku dodawała mu powagi. – Z trzydziestu, uzbrojonych. Wzięli całe osiedle za zakładników – samochód szybko pokonywał odległość do dawnej farmy Deakinów. Dowódca złapał za słuchawkę radiotelefonu i połączył się z bazą. – Łubin, zgłasza się Patrol 41-1, odbiór. – Po chwili szumów dało się usłyszeć wyraźne słowa. – Melduj, Patrol 41. – Dowódca przetarł twarz ręką, wziął głęboki oddech i zaczął nadawać. – Łubin, mamy tu gościa, który twierdzi, że był na miejscu pożaru! Mówi, że w rejonie patrolu może znajdować się około trzydziestu tango! Wzięli jeńców. Zmierzamy w stronę ich ostatniej pozycji. Odbiór, Łubin! – Radiostacja zatrzeszczała. – Patrol 41 przyjęliśmy. W razie kontaktu wzrokowego wycofujcie się i meldujcie. Przyjęliście? – Sierżant zabębnił pięścią w dach szoferki. –Przyjęliśmy, Łubin. Bez odbioru! – Krzyknął do kierowcy. – Słyszałeś, Charlie? Dawaj! Dawaj! – Ktoś poklepał przyjacielsko Ezekiela po ramieniu. – Pamięta mnie, pan?! – Wykrzyczał do niego siedzący obok żołnierz. Mężczyzna miał na oko z 30 lat. Był mocno opalonym blondynem. Nogami mocno ściskał brudną, białą torbę z charakterystycznym czerwonym krzyżem namalowanym farbą w sprayu. Deakin zastanowił się chwilę, ale uśmiechnięta twarz tamtego nie mówiła mu nic. – Jestem Tommy, Tommy Gibson! Prawocowałem kiedyś na Pana farmie! – Deakin przytaknął. Rzeczywiście, kojarzył, że kiedyś 10 letni chłopak o tym nazwisku pomagał u nich. Jednakże facet, z którym rozmawiał kompletnie nie przypominał tego roztrzepanego smyka. – Trochę się zmieniłem, musi Pan przyznać. – Roześmiał się. Deakin tylko się skrzywił. Jego rodzinna farma spłonęła, nie ma pojęcia, co wydarzyło się z jego znajomymi... A ten palant siedzi tu i się śmieje. Medyk niewzruszony wskazał palcem oparzenia. – Proszę zdjąć kurtkę, to Pana opatrzę! – Powiedział otwierając torbę i wyciągając z niej kilka wojskowych opatrunków i jakiś spray. Deakin posłusznie się rozebrał. – Dałbym Panu morfiny, ale... – Zaczął sanitariusz. Deakin przecząco pokręcił głową, uciszając młodzieńca. I tak musiał być teraz przytomny.
Auto podskoczyło na wyboju. Powinni być za kilkadziesiąt minut na miejscu.

***

- Czysto! – Dobiegł go krzyk. – Tu też! – Zameldował kolejny żołnierz. – Całość czysta! – Deakin wolnym krokiem przemierzał spalone ranczo. Historia jego rodziny, kilkunastu pokoleń wstecz żyjących na tej ziemii spłonęła w dniu, w którym chciał pożegnać się ze swoim bratem.
Na farmie leżało kilka ciał. Większość z nich to mężczyźni, których miał nigdy nie poznać, ochotnicy, gaszący pożar. Jeden z nich wyglądał jednak jak typowy obszarpaniec, na pewno nie mieszkaniec tych ziem. Nigdzie widział też swojej torby. Deakin uklęknął nad ciałem napastnika. Pocisk złamał mu żuchwę i wyszedł potylicą.Mężczyzna przez naruszoną szczękę wyglądał karykaturalnie, jakby się śmiał. Przy tym jego oczy rozwarte były z przerażenia. Inni obecni tu rozwlekli jego ekwipunek, nie pozostawiając nic wartościowego.
Ktoś nieźle faceta urządził.
Stąpając po dawnym podwórzu, przeczesując nogą popioły, usłyszał cichy jęk. Z obnażoną bronią szybko podbiegł do studni, skąd jak sądził dochodził. Oparty o nią siedział stary Dalton. Rany postrzałowe kolan i brzucha krwawiły obficie. Obok niego leżała bratanica Ezechiela. Dalton płakał głaskając ją po głowie. Kobieta nie żyła. Ktoś przebił jej gardło. Deakin upadł na kolana obok starego przyjaciela i zaczął tamować krwawienie jego ran płótnem spódnicy bratowej. – Zarżneli... – Wydusił łamiącym się głosem tamten. – Zarżneli ją skurwysyny, jak świnie, bo nie mogła wstać... Na moich oczach mi ją, moją kochaną zarżneli... – Deakin na chwilę znieruchomiał, otworając szeroko oczy ze zdumienia, jednakże nic nie powiedział. Bratowa nie była wdową nawet od miesiąca. Dalej opatrując ranę starego przyjaciela zapytał. – Dalton, gdzie jest reszta? – Mężczyzna spojrzał na niego zrezygnowany. – Ale jednego żem z tych kurew odstrzelił.. prosto w łeb mu zapakowałem. – Chyba majaczył. – Zabrali... – Po chwili kontynuował już z większym sensem. - Zabrali wszystkich i twoją wnuczkę też zabrali i popędzili na zachód. To nie były meksy... Łowcy niewolników. - Stanął nad nimi medyk. Spojrzał przelotnie na rany Daltona i pokręcił tylko przecząco głową. – Ezi – odezwał się cichnącym głosem starzec. – Musisz żesz dopaść skurwieli. Nie zostawić tego. Pozabijaj ich, pozabijaj, co do jednego. – Wyciągnął do Deakina rękę wręczając mu stary klucz na grubym rzemieniu. – Masz, do mojej stajni. Weź konia, dobry, teksańczyk i mój sztucer. Na zachód poszli... – Deakin uścisnął dłoń przyjacielowi, po czym spojrzał na niego i powoli zamknął oczy.
Wkrótce jego świszczący oddech ustał.
Ezechiel wstał i podszedł do dowódcy. – Niech Pan idzie do domu. – Powiedzał sierżant. Deakin rozejrzał się po spalonych ruinach. Słowa żołnierza napełniły go goryczą – Nasze wojska podejmą pościg. – Ezechiel spojrzał na niego niechętnie i bez słowa obrócił się na pięcie. Być może i podejmą, ale pewnie do granicy stanu, bo tylko tyle obchodzi ten zasrany rząd. Tamci mieli jakieś 5 godzin przewagi i pewnie nie poruszali się pieszo. Deakin nie oszukiwał się. Jeśli nie on ich dopadnie, to nikt tego nie zrobi.
Bez słowa, nie odwracając się za siebie, w zupełnej ciszy wolnym krokiem ruszył w stronę wzgórz. Po kilkunastu minutach dotarł na miejsce. Pod rozłożystym dębem w wydeptanej trawie stała prosta kamienna tablica.



***

Od prawie trzech miesięcy był w drodze. Mało spał, mało jadł. Jak pies gończy na tropie swojej ofiary. Zaraz za nimi. Prawie tak blisko, że czuł ich zapach. Mijał spalone osady, rozwłóczone ciała, cmentarzyska, które kilka dni temu były tętniącymi życiem skupiskami ludzi. Roztrzęsione kobiety wskazywały mu drogę. Ślady wielu opon w błocie dawały mu nadzieje. Łuny na horyzoncie i echa dalekich wystrzałów przepełniały determinacją.
Nigdy jednak nie widział samych łowców.
Aż do dnia, w którym wkroczył do rozległych ruin oznaczonych na starym, drogowym znaku, jako Nashville.


17.11.2056

- Wstawać, mięcho! – Mocny kopniak Chloe wyrwał Clyda ze snu o wolności. Im ostrzej było w nocy, tym bardziej zgrywała się przed łowcami nad ranem. Rudy w tym samym czasie potrząsał Ridleyem. – W górę, kurwa! – Krzyczał mu prosto w twarz. Śmierdział wódką, tak wspaniale, że Mars prawie by się rozmarzył. Mocny policzek zdecydowanie popsuł atmosfere. Randall potrząsnął Joshuą. – Wstawaj, facet. – Powiedział wkurwiony. Kilka sekund temu łowcy urządzili mu podobną pobudkę.
Po chwili wszyscy stali już przed namiotem. Czerwony świt wstawał nad ruinami Nashville. Miasto rozbite było przez toczącą się tu wojnę – Kolejno odlicz! – Krzyknął nadzorca. Zbliżali się do tego miejsca od kilku dni. Łowcy zachowywali się nerwowo. Wzmocniono straż, a niewolników popakowano do ładowni i na wozy i powoli, wręcz ślimaczym tempem przemierzali teren. Wszędzie dookoła widać było ślady toczącej się wojny. Stada kruków obsiadające rozkładające się ciała, leje po wybuchach, wypalone do zgliszczy pojazdy. Wczoraj jeden z wozów wjechał na minę. Zginęło kilka więźniów, kilku porzucono na śmierć.


I smród. Wszechobecny smród śmierci.
W końcu ostatni wykrzyczał dziesięć. - Naprzód marsz! – Zakomenderował Randall. Równy krok niewolników i pięciu eskortujących ich łowców rozniósł się echem po opuszczonym cmentarzysku. – Gdzie idziemy? – Zapytał cichy głos z tłumu. Chloe odwróciła się patrząc ze złością na mięcho. – Kilka wraków stoi na drodze. – Zaczęła cicho. Widocznie nawet ją przerażało to miejsce. Odchrząknęła i kontynuowała już głośniej. – Blokują przejazd. Usuniecie je. - Przez grupę przeszedł pomruk zadowolenia. Ciężka praca fizyczna, jednakże ciężko było coś spierdolić i się na razić, a przy tym mogli liczyć na dobry posiłek i luzu przez następny dzień. – Zamknąć się tam! – Zawołał idący na czele Rudy.
Po kilkunastu minutach doszli na miejsce. Rzeczywiście droga zastawiona była gruzem i wrakiem autobusu. Wszędzie dookoła na ziemi leżały łuski różnych kalibrów. Miejsce chyba było barykadą, broniącą dostępu do dalszych części ruin. Walały się tu ograbione ze wszystkiego, nawet ubrań pokaleczone ciała. Nie wszystkie należały do ludzi. Clyde spojrzał na okręconego dookoła słupa mężczyznę. Po rozkładzie ocenił, że tamten leżał tu jakiś tydzień. Zabił go strzał w kręgosłup. - Okrutna śmierć. – Powiedział do Nemroda. Łowca mutantów skrzywił się myśląc o Amantcie. – Noo... – Powiedział po chwili, już obserwując tyłek jednej z niewolnic, która wraz z kilkoma towarzyszkami w kucki zbierała łuski i inne porzucone przez obrońców przedmioty. Randall uśmiechnął się, kiedy w jednej z kobiet rozpoznał Marię. – Stać! – Krzyknął Rudy. – Nadzorca! - wskazał na Randalla. – Rozdać posiłek grupie! Powiedział wskazując mu stojącą obok garkuchnie. Palenisko obok, którego stało kilku łowców wyglądało bardzo zachęcająco. – Reszta zgłosić się po narzędzia! Macie 15 minut na żarcie! Później, zajmijcie się czyszczeniem trasy! Mamy stąd ruszyć się przed południem! – Rudy odwrócił się i pociągnął duży łyk z manierki. Mocny alkohol wykrzywił mu twarz. Ruszył w stronę garkuchni. Potknął się po drodze wyrzucając z siebie ostrą wiązankę. Spojrzał w dół. Okropna morda mutanta leżała mu pod stopami.
Kurwa, oby interes z Nashville był tego warty.
 
__________________
Spacer Polami Nienawiści Drogą ku nadziei.

Ostatnio edytowane przez Lost : 31-12-2013 o 12:46.
Lost jest offline