Rozdział I : Przeżyj 17.11.2056
04:14
Świat był o tej godzinie wyjątkowo cichy. Travis rozejrzał się dookoła, zaciągając poszarpany kaptur na głowę. Większość żołnierzy już była na stanowiskach. Zamaskowani zajęli pozycje w kanałach i na dachach chylących się ku upadkowi wieżowców. Wziął głęboki oddech. Zimne poranne powietrze odganiało ogromne zmęczenie. Nie spał całą noc, kiedy przed północą dowiedział się, że zawieszenie broni zostało zerwane. Później słyszeli strzały dochodzące z południa. Kiedy cały oddział wyruszył to sprawdzić, było już za późno. Mu i jego chłopakom, nie zostało nić oprócz pochowania ciał okrutnie poszatkowane przez te potwory.
Widział już wiele i wiedział, że lepiej nad tym nie rozmyślać, żeby mózg nie zwariował. Jednakże nie mógł się pozbyć z głowy jednego obrazu, który wyrył mu się głęboko po wewnętrznej stronie czaszki. Niski człowieczek z włócznią o wiele od niego dłuższą, płaczący nad truchłem kobiety, chyba jego matki. Zabita miała twarz całą pociętą brzytwą, wykłute oczy, wyrwany język, ślady po gaszeniu papierosów na całym ciele.
Kto mógł być zdolny do takiego okrucieństwa? Gdy odpowiadał sobie w myślach na to pytanie, gdy przypominał sobie inne obrazy, jakie zastał w ruinach Nashville w ostatnich miesiącach to bał się jeszcze bardziej tych po swojej, jak i drugiej stronie barykady.
Bał się jeszcze bardziej siebie.
Szedł przez opuszczone ruiny. Wkraczał właśnie w strefę, którą miejscowi nazywali paleniskiem. Zaraz na początku, kiedy tu przybyli, to starali się zadomowić właśnie w tych okolicach. Z daleka od innych. Pewnego dnia w ich szeregach wybuchła kłótnia. O władze, o podział dóbr. Ci którzy musieli po niej odejść na pożegnanie podłożyli ogień przy osiedlu. Doszczętnie spłonęły cztery kwartały. Więc Travis i reszta udali się dalej, w głąb ruin. Tam, gdzie już ich nie chcieli.
Nie przeżyli by tamtej zimy, gdyby nie Przywódca. Połączył ich, rozbitków w jedną społeczność, mogącą przeżyć na tych niegościnnych ziemiach. Travis uśmiechnął się. Lubił myśleć, że wcześniej byli palcami u dłoni. Pojedynczymi i pozbawionymi sił. Gdy w końcu wszyscy zdecydowali się na współpracę, połączyli się w dłoń, która może zapewnić jedzenie i wybudować schronienie, a gdy zaistnieje potrzeba zacisnąć się w silną pięść.
Teraz nią byli. Byli pięścią, gotową do dalszej walki.
***
Kontynuował swój marsz. Od jakiegoś czasu, nie słyszał prawie nic oprócz własnych kroków i krakania olbrzymich kruków. Spojrzał na nie z odrazą. Skrzeczące śmierdziele wyglądały na przeżarte. Niektóre z nich miały jeszcze okrwawione dzioby, z których zwisały ochłapy mięsa.
Stał i przyglądał się im. Ruinom Nashville pełne trupów. Zaczernionym wrakom, kałużom krwi, jeszcze ciepłym łuskom. Im więcej widział, im więcej odpowiedzialności za to wszystko spoczywało na jego barkach, tym bardziej czuł się zmęczony. Śmiertelnie zmęczony. Podniósł z ziemi kamień i cisnął nim w stado. Nie trafił, a ptaki, nawet niespłoszone, popatrzyły na niego z kpiną. –
Takie jesteście grube, że nawet już spieprzać nie umiecie. – wysyczał dając upust upokorzeniu i bólowi niedawno zranionego ramienia. Skręcił w lewo i przebiegł skulony przez ulicę, która kiedyś była przelotówką między Pineville, a Amityville. Teraz zdawała się być wymarła. Nie uświadczyło się na niej nawet szczurów. Na jej środku w ulicy straszyła ogromna wyrwa. Nie było go tu kiedy się to wydarzyło, ale słyszał z opowieści. Kilkadziesiąt kilo materiałów wybuchowych i samobójczy atak, który pochłonął życie wielu z walczących. Poprawił pasek karabinu, zwisającego luźno z pleców. To już niedaleko.
Nagle dobiegł do niego odgłos kroków. Bezszelestnie wpełzł za zwalony mur i obserwował stamtąd ulicę. Jej środkiem powoli szło kilkanaście sylwetek. Nerwowo oświetlali latarkami pobliskie zabudowania. Travis spokojnie, wręcz flegmatycznie zdjął z ramienia swojego
Garanda. Oparł go na cegłach i wycelował w pierwszego. Wiedział, że nie powinien ich teraz prowokować, że ma ważniejsze zadanie na głowie. Muszka dzieliła na pół wykrzywioną twarz przeciwnika. Travis pogłaskał spust.
Wystrzał. Urwany krzyk. Tamten złapał się za twarz, krew trysnęła na popękaną ulicę. Strzelec biegł wyjąc z satysfakcji na całe gardło, jednocześnie żałując, że nie mógł patrzeć, jak dziwoląg upada, a jego towarzysze zdezorientowani rozstrzeliwują puste ruiny.
W ostatnich miesiącach tylko to przynosiło ulgę jego skołatanej głowie.
Zabijanie.
Narkotyk na jego głód.
***
06:19
Suterynę powoli rozświetlała zapalająca się żarówka. Grupa sylwetek ludzkich kłębiła pod ścianami. Niektórzy leżąc, próbowali złapać jeszcze trochę snu, kilku mężczyzn kłóciło się o coś ściszonymi głosami, ktoś siedział nad pogiętą mapą nanosząc ostatnie poprawki. Jedna z postaci podniosła się z klęczek, mocując z brudnym bandażem na poranionym ramieniu. Bieg przez ruiny poluzował opatrunek. –
By to diabli... – Klepnął lekko w ramię kobietę stojącą tyłem do niego. Dziewczyna zajęta była segregowaniem sprzętu w jej dużych rozmiarów torbie lekarskiej. –
Mary Jane.. – wysapał ranny. -
Mogłabyś mi pomóc z tym gównem? - Uśmiechnięta dziewczyna zerknęła na niego przez prawę ramię. –
Travis, przecież jesteś już dużym chłopcem. – Powiedziała po czym cicho się roześmiała. –
Jasne, że Ci pomogę wielkoludzie. – Dziewczyna odwróciła się do niego, wciąż się uśmiechając. Promienie sztucznego światła wyciągnęły jej twarz z mroku.
- Pięknie dziś wyglądasz. – Powiedział mutant z ulgą. Nie czuł się na siłach kolejny raz mocować się z opatrunkiem. Takie drobiazgi doprowadzały go dziś do szału. Dziewczyna uśmiechnęła się i puściła mu oczko. –
Czarujący, jak zwykle. – Szybkimi ruchami odwiązała stary bandaż, wyciągnęła z torby butelkę z dziwnym płynem i zalała nim ranę. Ciecz spieniła się, przykrywając świeży szew. Ranny syknął. –
Jaki Ty delikatny. – zachichotała sanitariuszka. Znów sięgnęła do swojej torby, wyciągając z niej czysty bandaż. Zgrabnie zawiązała go na ranie. –
Oszczędzaj to ramię. – Powiedziała wstając. Mutant uśmiechnął się do niej. –
Dzięki. – Powiedział. Kobieta stanęła na palcach dając mu szybkiego buziaka w policzek.
– Proszę.
Gwar przerwał stojący pod drzwiami mutek.
- Pooowstać! – Krzyknął podoficer. Wszyscy w pomieszczeniu, jak na komendę, wyprężyli się, czekając na swojego dowódcę. Wolnym krokiem po schodach zszedł On. Każdy krok stalowej zbroi niósł się dudniącym echem po dużej piwnicy. Mary Jane przełknęła ślinę z obawy. Dopiero niedawno, po śmierci swojego dowódcy została mianowana liderem zespołów medycznych. Tylko dlatego mogła tu być z innymi oficera i wysłuchać bezpośrednich rozkazów Proroka. Wcześniej widziała Go tylko dwa razy.
Zawsze tak samo ją przerażał i fascynował jednocześnie.
Tłum rozstępował się dopuszczając Go do środka pomieszczenia. Szedł patrząc mijanym podwładnym prosto w oczy. Kilka lat temu uderzał go ich smutek, ich strach. Teraz wzrok był silny, pełen dumy.
Dumny z bycia mutantem.
-
Żołnierze! – Powiedział mocnym głosem. Wielu z jego popleczników, podniosło swą głowę jeszcze wyżej. –
Przyjaciele! Bracia w niedoli! Zapewne słyszeliście już wieści. Dziś w nocy, pomiot ludzki zerwał zawieszenie broni! – Odmieńcy zebrani dookoła zaczęli ryczeć z gniewu. Kilka godzin temu, po północy mały oddział mutantów eskortował dużą grupę rannych w kierunku jednej z enklaw. Zostali brutalnie wymordowani, a ciała większości z nich powieszono na latarniach wzdłuż ulicy. Travis i jego oddział zdejmowali je przez kilka godzin... Wspomniał człowieka, którego zastrzelił kilkadziesiąt minut temu. Dostał już swój mały rewanż. –
Chcę byście się zastanowili! Porozmawiajcie z tymi, którzy tam byli – Prorok wskazał na Travisa. –
Przypomnijcie wszelkie zło, jakie doznaliście z ich ręki! Przypomnijcie i zapragnijcie, tak samo jak ja zemsty! Zemsty, którą im damy! – Przemawiający oparł swoją dłoń na czole i długo czekał, zanim umilkną buńczuczne okrzyki. W końcu kontynuował prawie szeptem. –
Bracia, wiedzcie jednak, że jesteśmy tu sami. – Mutanci spojrzeli na niego z zmieszaniem. Nie słyszeli tego jeszcze z Jego ust, ale każdy już dawno się domyślał. –
Zaprawdę! – Krzyknął. –
Zaprawdę, powiadam wam! Jesteśmy tu sami! Nikt nie udzieli nie dokona zemsty za nas! Nikt nie pomoże! Bo opuścił nas nasz stwórca! – Jakieś kilka tygodni temu, przestali otrzymywać jakiekolwiek wsparcie, dlatego też zgodzili się na zaproponowane przez ludzki pomiot zawieszenie broni. Tak jakby Stwórca zadecydował, że są skazani na porażkę. Nie byli. On to wiedział. Wzrok na raz mu zapłonął. –
A wciąż jesteśmy razem! Wciąż walczymy! – Mutanci znów ryknęli z radości. –
Nie potrzebujemy żadnej innej siły, niż naszej by zwyciężyć tą wojnę! – Prorok przerwał na chwilę obserwując oddane mu twarze. –
Mamy nowy cel i nie zapomnijcie o nim Wy, ani wasi żołnierze! Bo walczymy już nie o to, czy spędzimy zimę pod dachem, czy na pustkowiach! Nie! Nie tułamy się już dłużej po świecie, jak banda wyrzutków! Bo oto jest naszej miejsce! – Powiedział rozkładając szeroko dłonie. –
Walczymy o nie! O przywrócenie nam należnej pozycji! Koniec tułaczki! Koniec poddaństwa! Czy względem stwórcy, czy względem ludzi! – Mocno uderzył pięścią o stalowy napierśnik. -
Wierzę w was! Wierzę też w siebie! Wygramy tutaj! Zdobędziemy, to czym nie chcieli się z nami dzielić! I stąd zacznie się marsz w tytanowych zbrojach! Dam wam Nashville! Zdobędziemy w Federacje! Wyrwę dla was cały świat!
Ryk triumfu poniósł się echem przez ruiny miasta.
17.11.2056
06:52
Ray miał przesrane.
Cholera, ten interes naprawdę się kręcił. Nic niemożliwego. Po prostu korzystał ze swojego, że tak powie fachu, co miał w rękach. Podkradał łowcom amunicje. Zawsze w małych ilościach i zawsze popularne kalibry. Czasami brał też leki, albo jedzenie. Tylko drobnicę i popularną, żeby nie mogli się doliczyć. Dawało mu to wystarczająco gambli, by naprawdę nieźle żyć w karawanie. Załatwił sobie tym przeniesienie do lepszego komanda, nie harował przy bydle, nikt go nie okładał bez powodu, współwięzień też spoko i zwyczajnie lepiej dawało mu się radę.
– Trzymaj je w górze! - Ale pokusił się o coś więcej i teraz miał zwyczajnie przesrane.
- No Ray... – Zaczął jeden z łowców. –
Mieliśmy układ, dobry układ. Nie szalałeś, nie było sprawy. – Rzeczywiście, nie było. Strażnicy dostawali swoją działkę i pilnowali, żeby żaden z niewolników nie wykupił zbyt wiele amunicji na raz, czy zbyt mocnego kalibru. Co trzeba było to rekwirowali. Mistrzem całej sprawy była Chloe. Pozwalała na swojej zmianie wynieść Rayowi trochę małych .22 LR, brała za to swoją działkę i kazała donosić złodziejowi, komu sprzedał. Później szła do gościa i konfiskowała towar razem z inną kontrabandą. Płaciła nim później swoim niewolnikom, albo znów puszczała w obieg. Za posiłek, czy amunicję można było kupić od więźniów o wiele więcej, niż od wolnych ludzi. Złodziej spojrzał na strażnika i głośno przełknął ślinę. –
Bój się, bój. Dentysta wypatrzył całą sprawę i chcę winnego dla przykładu powiesić za jaja. – Pozostali przeszukiwali skrzynie z amunicją. –
Brakuje kilku magazynków. 5x56. - Rzucił jeden z nich. –
No niby nie wiele.. – Kontynuował ten, który trzymał go na muszce -
ale niesmak pozostał. – Roześmiali się wszyscy oprócz Raya. –
Dobra, kładź dłoń na ten pieniek. – Ray upadł na kolana. –
No, Ciężki stary, ja cię proszę! – prawie już płakał. –
Ja Ci wystawię jakiegoś frajera, Dentysta będzie miał zadowolony, a nasz układ cały. No, Ciężki, co ty na to, no? – Łowca uśmiechnął się tylko szpetnie wyciągając zza pasa pordzewiały, rzeźnicki tasak. –
Ray, to tylko mały palec. I tak miałeś trafić do kopalni, więc z ceny Ci nic nie ubędzie, a przynajmniej będą wiedzieć, co ty za jeden. No, dawaj tu. – Ray patrzył przerażony w jego stronę. –
Nie zmuszaj, żebym tam do Ciebie podsze... ***
Dwóch mężczyzn wpatrywało się w ogień. –
Nie wiem, co robić. – Zaczął jeden z nich. Jego ręcę zręcznie składały starego kałasznikowa. –
Weź kilka dłuższych patroli, daj się postrzelić... Kurwa, może nawet przepisz się do zwiadu. – Odpowiedział jego towarzysz popijając solidny łyk z manierki. Tamten spojrzał na niego, jak na wariata. Wziął od niego manierkę i również się napił. Zaraz okrutnie wykrzywił twarz. –
Co to? – Wydyszał. –
Bimber. Chyba. Nie wiem, znalazłem przy jednym trupie. – Zatroskany towarzysz pomachał głową ze zrozumieniem. –
Nie pójdę do zwiadowczego, choćby mi mieli jaja uciąć. – Trochę już wstawiony kompan roześmiał się. –
Chyba, przecież o to chodzi, co? Powiesz jej, nie mam czasu, kobieto! Ręka, noga, mózg na ścianie! Szybka akcja, zabijanie! – Kumpel uderzył go pięścią w ramię. –
Spierdalaj. Z tobą, nigdy nie da się pogadać. – Tamten rozmasowując ramię spojrzał na niego ze znudzeniem. –
O co Ci właściwie chodzi? Chcę mieć baba dzieciaka, zrób jej dzieciaka i więcej Cię nie obchodzi, debilu. – Towarzysz pokręcił głową. –
Powiedz, kretynie, kiedy ostatnio rozglądałeś się dookoła? Tu w tym syfie? Miałbym mieć gówniarza i co? Zostałby łowcom? – Kolejny łyk parzył w gardło. –
A co to zła robota? Człowieku! Z rynsztoka cie wyciągnęłem, a teraz? Masz w co się ubrać, co zjeść, amunicji dostajesz przydział, dupę wieziesz na wieżyczce. Źle Ci? – Kompan spojrzał na niego tym razem kpiąco. –
Idę się odlać. – Wstał i ruszył w ruiny. Pijany kontynuował. –
Mówię ci, idź do zwiadowczego. Jak baba zobaczy, żeś taki, który już jutro żyć nie będzie, to może się nie znudzi, ale nie będzie taka prędka do dzieciora. – Wpatrywał się w ognisko dopijając resztę alkoholu. Poleciał mocnym tempem. – Z
resztą, skąd Ty możesz wiedzieć, że w ogóle możesz mieć dzieciora? Teraz to mało, która w ciążę zachodzi. – Poczekał dłuższą chwilę, po czym spojrzał w stronę ruin. –
Te, gdzie Ty polazłeś? – Mocniej złapał za strzelbę. –
Hej, słyszy... 17.11.2056
06:53
Ezechiel łeżał na dachu dwupiętrowej hali przypatrując się pracującym niewolnikom. Doliczył się ich dwudziestki. Byli podzieleni na dwie grupy, jedna składająca się z mężczyzn ciężko harowała przy otwarciu przejazdu dla reszty konwoju. Druga, samych kobiet czyściła okolicę z gambli. Pilnowała ich siódemka łowców pod bronią. W większości przypadków wyglądających na strzelby. Przyciągnął do siebie karabin i wziął łyk wody. Oddział musiał być jakimś wysuniętym zwiadem, bądź zespołem robotniczym. Gdzieś z głębi ulicy dochodziły do niego odgłosy zapuszczanych silników wielu pojazdów i poranny gwar tłumu. Spojrzał jeszcze raz na strażników kilkaset metrów od niego. Gdyby nie bliskość całej karawany mógłby bez problemu po prostu ich wystrzelać, jeden po drugim. Pogrążył się w myślach, wyobrażając sobie starcie. Trafiłby dwóch, może nawet trzech, zanim udałoby się im go zlokalizować. Jeszcze jednego, gdyby łowcy próbowali wepchnąć niewolników do samochodu. Co najmniej jednego gdy próbowali by podejść do magazynu. Później zszedłby do środka po zarwanym stropie, którym się tu dostał. Pozostałych zastrzeliłby z rewolweru już na dole... Gdyby w kilkanaście sekund nie ściągnąłby sobie na głowę reszty karawany.
Wśród kobiet szukał drobnej sylwetki i kruczoczarnych włosów wnuczki. –
Cholera by to... – wyszeptał. Większość kobiet miała na sobie chusty, bądź kaptury zarzucone na głowę. Poranny przymrozek dawał się we znaki. W końcu, po kilku minutach czekania, jedna z nich wyprostowała się opierając o długi pręt. Odrzuciła do tyłu czerwony kaptur i rozejrzała się po okolicy. Ezechiel zmrużył oczy. Maria. To mogła być ona.
Powoli zaczął odczołgiwać się w zasłonięte miejsce, by zejść na dół, gdy nagle jego wzrok przykuło kilka ludzkich sylwetek skradających się w stronę pozycji łowców. Tamci niewątpliwie byli uzbrojeni. Dwóch z nich, niosących pokaźnych rozmiarów rurę odłączyła się od reszty. Postawili obiekt w małym domku z zawalonym dachem. Jeden z nich zdjął z siebie plecak i wyciągnął z niego dużych rozmiarów pocisk i szybkim ruchem włożył go do wycelowanej w powietrze rury. – Moździerz? – Zapytał sam siebie Deakin. Obie sylwetki, schowały się zza mur. Mały wybuch i pocisk zostawiając za sobą pióropusz dymu lecący w stronę karawany zupełnie rozwiał jego wątpliwości.
Jasna łuna rozświetliła blady świt.
17.11.2056
06:57
Pożar szalał dookoła pojazdów karawany. Zszywacz leżał pokotem w swoim vanie i z przerażeniem obserwował płonące stado krów, tratujące wszystko na swojej drodze. Ogłuszający ryk rannych zwierząt zagłuszał nawet strzelaninę i kolejne pociski moździerzowe spadające na ich pozycje. Spojrzał na swój brzuch. Krwawił obficie. Mały kaliber, ale mimo wszystko chyba wątroba, pomyślał ze smutkiem. Nic nie wskazuje, żeby miał się z tego wywinąć. Dostali go, dostali go na amen.
Ktoś biegł przez morze ognia prosto w jego stronę. Zszywacz ciężko podniósł się na łokciach i wycelował w tamtą stronę pistolet.
Maleństwo wybiegł zza załomu muru rozglądając się swoimi wąskimi ślepkami. Szukał ofiary, szukał zemsty. Kilka godzin temu ludzie zabili i okaleczyli jego królową. Jego matkę i żonę. Wszystko, co znał, rozumiał i kochał. A ludzie mu to odebrali.
Gorycz.
Przysiadł na ziemi podnosząc głowę do góry. Głęboko zaciągnął się powietrzem, przymykając przy tym oczy. Już docierała do niego słodka woń śmierci. Taka piękna, taka podniecająca. Jeden ze zwiadowców powiedział mu, że bardzo się śmiali, kiedy oni jej to zrobili. Nie wiedział dlaczego, ale czuł, że musi zadość uczynić, dlatego Maleństwo też głośno się śmiał. Opętańczo, napełniając serca wrogów strachem, przed takimi jak on. Tak podobnymi, a tak różnymi.
Wstał ściągając z pleców, długą, prawie dwumetrową włócznie. Pogładził skalpy wrogów, którymi ją przyozdobił. Rozumiał już, czym jest piękno. Prorok mu wytłumaczył, królowa pokazała. Teraz on sam będzie je tworzyć. Zawył przeciągle.
Dostrzegł uciekającą kobietę. Wyszczerzył swoje długie kły i biegiem ruszył zaraz za nią. Rozpędził się, mocnym susem przeskoczył nad wrakiem samochodu, jeszcze jeden skok i wbił się w jej plecy. Wbił pazury głęboko w jej oczodoły i mocnym szarpnięciem złamał jej kark.
Podniecenie.
Maleństwo wpatrywał się w życie uchodzące z jej drgającego w konwulsjach ciała. Wspaniały, doskonały widok. Królowa byłaby z niego dumna. Podniósł wzrok. Obok niego przebiegł mutant w skórzanej zbroi ostrzeliwując się z karabinu, wycelowanego w odpalającą silnik ciężarówkę. Nagle znieruchomiał, postawił jeszcze kilka kroków po czym upadł ciężko. Pocisk rozbił mu głowę. Krew trysnęła na twarz Maleństwa. Oblizał wargi zadowolony.
***
Lenny mocnym chwytem przytrzymał wijącą się bestię. –
Skurczyby.. –próbował dźgnąć go nożem z całej siły, ale tamten wciąż unikał jego ciosów. Mutant gryzł, kopał i uderzał byleby zrzucić z siebie ciężkiego najemnika. W końcu udało mu się wysunąć spod masywnego ciała i sięgnąć po ostry pręt, na którym nabite było kilka skalpów. Lenny zareagował natychmiastowo. Mocnym sierpowym z powrotem obalił bestię na ziemię i silnym uderzeniem wręcz przybił jego rękę do podłoża. Bestia zawyła z rozpaczy. –
Jeszcze z Tobą nie skończyłem – wysapał najemnik. Wyszarpał zza paska drugi sztylet i mocnym uderzeniem wbił mu go w ucho, po prawie całą rękojeść. Bestia znieruchomiała, po czym wierzgnęła jeszcze mocniej. Najemnik wyszarpał broń zaskoczony.
Bił dalej, jeszcze mocniej, zadawał ciosy po omacku, aż nie przerobił twarzy potwora na pokłuty i rozbity kawałek mięcha. Dopiero wtedy bestia przestała się ruszać. Drugi, przebiegający mutant oglądał całą scenę ciężko dysząc. Gdy Lenny wstał w końcu z klęczek, natarł na niego z przeciągłym piskiem.
***
-
Do wozów! Całe mięcho do wozów! – Krew zalewała twarz Dentysty. Jakiś odłamek przeorał mu czoło uderzając z impetem w jego głowę. W uszach mu dudniło, miał mroczki przed oczyma.
Nie myślał o śmierci. Jakoś nie było czasu.
-
Kaem! Ogień po tamtych budynkach! Wyco... – Zapauzował, żeby przymierzyć w wielkiego mutanta okładającego oburącz jednego z najemników kawałem wyrwanego ze ściany gruzu. Twarz tamtego wyglądała jak zgnieciony pomidor. Tylko po charakterystycznej zbroi można było poznać, że to Lenny. Denstysta wystrzelił trafiając mutka w klatkę piesiową. Tamten nawet na chwile nie przestał masakrować swojej ofiary. Dopiero drugi i trzeci strzał powalił go na ziemię. –
Wycofywać się! Wszyscy do wozów! – Łowca wskoczył do szoferki swojej ciężarówki. W środku czekał już jego również ranny kierowca. Przez wąski otwór strzelniczy prowadził ogień w stronę nadciągającej chmary. Kabina drżała od wystrzałów. Widząc swojego dowódcę krzyknął. –
Rudy na linii! Otoczyli ich! – Dentysta złapał za słuchawkę CB Radia. –
Melduj! – W odpowiedzi słyszał krzyki jakiegoś rannego, kilkanaście wystrzałów i ryk czegoś, jakby niedźwiedzia. W końcu przez kanonadę przebił się głos Rudego. -
... ze wszystkich stron... Trzech zabitych... Odcięci! – Dentysta spojrzał w stronę gdzie udał się zespół zwiadowczy. Dzieliło ich od niego kłębowisko mutantów walczących niedobitkami niewolników i ich panów. Dentysta starł krew z czoła. Zwiadowczy był stracony. Mocniej złapał za urządzenie i wziął głęboki wdech.
– Zwiadowczy, przebić się do Nashville, powtarzam. Przebić się do Nashville... – zapauzował. –
Powodzenia, Rudy. – Kierowca wypuścił ostatnią serię w kierunku wroga i upuścił automat na kolana. Wyuczonym ruchem przygazował mechanicznego potwora. Silnik zawył uspokajająco. Dentysta wystawił głowę z kabiny. Większość jego ludzi siedziała w swoich wozach. –
Dobra! Ruszaj! Zawracaj i jedziemy na wschód! Nie zatrzymuj się! – Znów złapał za CB radio i powtórzył swój rozkaz. Karawana ospale ruszyła. Tratując dogorywających i ostrzeliwując się przed kolejną falą napastników opuszczała ruiny.
Na razie.
***
Rudy z przerażeniem słuchał rozkazu Dentysty przekazanego mu przez Chloe. Zostawiają ich, zostawią, po prostu pozwolą zdechnąć, jak jakiemuś bezwartościowemu mięchu. Przeładował strzelbę i wycelował w korpus nadbiegającego mutanta. Wystrzelił. Siła uderzenia aż wyrwała pokrakę w powietrze.
Oczy Rudego płonęły gniewem. Nie da się tak po prostu zatrzaskać.
Ruszył wolnym krokiem do przodu. Pierwszy mutant, który skoczył na niego upadł na ziemię trzymając za kikut obciętej dłoni. –
Co on odpierdala? – Wyszeptał do siebie Vinn. Rudy kilkunastoma ciosami maczety dokończył brudną robotę. Drugi próbował go obalić, gdy wystrzał z strzelby rozerwał mu głowę. Trzeci podniósł do oka
karabin i wycelował w łowcę. Jeden z pocisków zahaczył o jego ramię. Mężczyzna upadł na zięmię z okrzykiem bólu. Mutant strzelał dalej, aż nie opróżnił magazynka. Jeszcze kilkanaście kul trafiło w jego kamizelkę kuloodporną. Chloe z krzykiem ruszyła biegiem po swojego dowódcę. Rudy, sapiąc ciężko wyszarpał z kabury pistolet i władował tamtemu kilka kul. Z pomocą Chloe ostrzeliwując się wrócił do swoich ludzi.
Jeżeli mają tu zginąć, to te skurwiele razem z nimi. –
Granat! – Wykrzyczał jeden z jego chłopaków. Obły kształt poszybował w stronę pozycji przeciwnika, zaraz po tym eksplodując. Poszarpane ciało wypadło zza barykady.
Jego ludzie utworzyli półkole dookoła półciężarówki, próbując dać osłonę, jak największej ilości niewolników. Większość z nich leżała już jednak martwa, a część próbowała dotrzeć do pojazdu. -
Żesz kurw... – Clyde upadł pod ciężarem potwora, który skoczył mu na plecy. Bestia starała się go chwycić za głowę i wbić jego gardło głęboko swoje kły. King wierzgnął próbując zrzucić z siebie napastnika, ten jednak nie ustępował, mocno wbijając pazury w jego twarz. Clyde krzyknął z bólu. Wtedy odwrócił się w jego stronę Nemrod. Mocno zamachnął się młotem miażdżąc twarz mutka i uszkadzając butle palników. Gaz, sycząc ulatniał się w zastraszającym tempie. Nauczyciel szybko pozbył się zbiorników zrzucając je z siebie. W końcu udało im się wbiec w krąg utworzony przez łowców. Jacob potrącił ramieniem nadzorcę, który kłócił się z Chloe. –
Daj mi kobieto amunicje! - Łowczyni spojrzała na niego z kpiną, ładując kolejny magazynek do swojego karabinu. –
Wypierdalaj! Pilnuj niewolników! – Nagle na wóz wskoczył skarłowaciały mutek. Mocnym uderzeniem
karambitu podciął gardło strzelcowi obsługującemu do tej pory karabin maszynowy zamontowany na jego dachu. Chloe widząc to wycelowała w niego i nacisnęła za spust. Karabin nie wystrzelił, zacięcie. Odmieniec przekrzywił swoją mordę i spojrzał na nią z satysfakcją. Jednym susem zeskoczył z samochodu w tłum niewolników. Maczeta tańczyła krwawo wśród przerażonych ciał. Nagle zamarła i upadła na ziemię. Z łba besti wystawał kilof wbity, aż po trzonek. W rękach trzymał go Ridley dysząc ciężko.
-
One Two! – Wydarł się Rudy starając przekrzyczeć strzelaninę. Młody chłopak odwrócił się w jego stronę nie przestając strzelać do szukającego kryjówki za niskim murkiem mutka. Krótka seria trafiła potwora w plecy. Wyharczał coś niezrozumiale po czym upadł na ziemię w kałuże własnej krwi. –
Dawaj na CKM! – Rozkazał Rudy. One Two przerwał ogień i zręcznie wskoczył na zaparkowaną nieopodal ciężarówkę. Po chwili przeciągła seria skosiła cztery nadbiegające potwory. Pociski dosłownie wypruły wnętrzności z jednego z nich. Ten chyba nie do końca świadomy rany dalej biegł, po chwili zaplątany we własne jelita, przewrócił się i zamarł w bezruchu. –
Niewolników! Chloe! – darł się Rudy. –
Niewolników dawaj do wozu! -Kobieta wycelowała lufę swojego karabinu w małą grupę. –
Do wozu, mięcho! – Krzyknęła.
***
Travis obserwował przez lunetę swojego karabinu zamieszanie w szeregach ludzi. Patrzył, jak podlegli mu żołnierze masakrują zaskoczonych łowców. Śmiał się, śmiał się z siebie, przemykającego przez ruiny i zastanawiających się po co to wszystko. Durnowate myśli.
Chciał udawać przed sobą, że jest inaczej, że życie i umieranie nie powinno tak wyglądać. Że jest coś więcej niż mordowanie, zgliszcza i śmierdząca padlina.
Gówno prawda.
Nic więcej nie istnieje. Rzeczywistość jest kompletna, a on żyje w najlepszym możliwym ze światów.