Jost aż nie wierzył własnym oczom. "Jego" mutant padł, a pozostali, miast wystrzelać przeciwników, pobiegli do lasu.
Były pasterz, dziękując w duchu Rhei za pokierowanie pociskiem, wpatrywał się w las, wypatrując pozostałych członków mutanciej bandy. Ale wyglądało na to, że faktycznie uciekli.
Jost wyszedł zza osłony karety i ostrożnie, rozglądając się na prawo i lewo, podszedł do leżącego mutanta. Ten, jak się okazało, nie padł martwym trupem, ale żył jeszcze.
Jost, profilaktycznie, odsunął poza zasięg mutancich dłoni kuszę i rozbroił do końca mutanta pozbawiając go pojemnika z bełtami.
- Ilu was tu jest, w tym lesie? - spytał leżącego.
Mutant jednak nie odpowiedział, wpatrując się tylko w Josta wzrokiem pełnym strachu i nienawiści.
Być może przypieczony na wolnym ogniu mutant byłby bardziej skłonny do dzielenia się informacjami, ale Jostowi nie w głowie były takie metody perswazji. Szybko podniósł kuszę (choć stara, ale parę groszy można było za nią dostać) i ruszył w stronę kawalkady. A nuż okaże się, że od frontu pojawi się kolejna grupa napastników? Lepiej wtedy by było być wśród swoich. |