Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 21-01-2014, 10:02   #5
Asenat
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację

Na maleńkim cmentarzu na wzgórzu pod Wichaczem, na którym okoliczni Karaimowie chowali swych zmarłych, grób Eliasza, przodka Ałtyn i pierwszego z rodu, co począł proch czynić, był jedynym, który opatrzono inskrypcją po polsku. Eliasz chciał, żeby wszyscy rozumieli, co się wydarzyło, i by każdy mógł sobie przypomnieć w potrzebie, bo pamięć ludzka zawodną jest ode zawsze.

Tynczłych toprahyna, pokój ich prochom, głosiły hebrajskie litery na grobie babki Ałtyn, jej ojca i macochy, ofiar wiosennego moru, który przetoczył się przez te ziemie trzy lata temu, wiele istnień zabierając ze sobą. Jarychłych dżanyna, światłość jej duszy, kazał napisać ojciec na starszej mogile, należącej do matki Tynci. Ale obelisk, pod którym spoczywały kości Eliasza, zwanego Elim, po polsku opisano, słowami ze Starego Testamentu.

Ogień wyszedł od Pana.


To rzekł, gdy za jego bohaterstwo chcieli go uszlachcić. Tak, on, Eliasz, przekradł się do kozackiego obozu, samojeden, w deszczową noc. Jednak był tylko narzędziem w rękach Boga, który za jego sprawą postanowił ukarać zdrajców Rzplitej. Ogień wyszedł od Pana, ogień od Pana w huku i snopach iskier strawił kozacki proch. Bóg zabrał też wówczas połowę twarzy Eliasza, ale pozwolił mu dopełnić zadania i przeżyć.

Eli nie przyjął zaszczytów, ale długi sznur jego potomków, z których Ałtyn była ostatnia, na stale związał się z ogniem i prochem.

Ogień przychodzi od Pana, szeptali na żarnami swego młyna i sitami do kiernowania. Znakiem spalonej do połowy twarzy swego przodka stemplowali beczki. By pamiętać, i by inni pamiętali, jaka była cena. Ich naród zawsze był dobry w pamiętaniu.

Ałtyn złożyła na grobie swej babci, po której odziedziczyła imię, kilka polnych kwiatów.
- Dziadek rzec ci kazał, że czekał trzy lata, aż przyjedziesz do niego z Krymu, a ty trzy lata czekałaś na niego w niebie. Niebawem do ciebie dołączy.

Nie płakała. Nie był to jeszcze czas na łzy. Dziadek Michaszko nie odejdzie, dopóki Ałtyn nie dopilnuje wypełnienia jego woli. Ta zaś z weselem się wiązała, nie z żałobą.

Dlatego też Ałtyn ruszyła w drogę, wóz jeden szczelnie wypakowszy najpiękniejszymi ze swych sukni, w tym i tureckimi materii grubo i bogato haftowanymi, w jakich lubowali się Karaimowie, a jakie babka Ałtyn jeszcze z Krymu w posagu przywiozła.
Kobieta ma być klejnotem swej rodziny, skrzącym się jak złoto skarbem. Ałtyn całą sobą uosabiała tę starą regułę.


Jarmark miał się zacząć jutro, ale już handlowano. Spóźniła się co najmniej o dzień jeden, jeśli nie o dwa. Nie miała wątpliwości, że Gregovius odpowiednio jej straty swoje wyliczy i potrąci. Zresztą, niech potrąca sobie na zdrowie, byle plecami nie odwrócił się, znajomość i interesa zrywając na zawsze. Prawda była taka, że Ałtyn o wiele bardziej potrzebowała szkockiego rusznikarza i jego przychylności niż Gregovius potrzebował Karaimów z Prochowego Młynka.

A jednak urazy chyba wielkiej nie chował, skoro synów swych wysłał i do domu swego zaprosił...

Ludzkie mrowie ją onieśmielało. Onieśmielali ją zamaszyści Szkoci i kramarz, co się rękawa jej uczepił, buteleczkę maleńką ze szkła ciemnego w ręce wpychał i zarzekał się zawodząco, że prawdziwie najprawdziwsza to larendogra, i że Ałtyn godna jest perfumy węgierskiej królowej. Dziewczyna uważała, że z buteleczki zajeżdża ostro nie perfumą, a kozacką gorzałką, a koło rozmarynu bebłota ta bez ochyby nawet nie stała. Wreszcie jeden z Apostołów przegonił nachalnego kupczyka i wyzwolił Ałtyn od rozważań, czy nie powinna kupić paskudztwa, co się jeno na wszy nadawało, aby Żydowin wreszcie jej odpuścił.

Zaplotła dłonie na podołku, wzrok spuściła w dół, i cichym głosem podziękowała za zaproszenie i troskę i towarzyszkę swą przedstawiła. Toczek i chustę białą poprawiła na wdzięcznej główce, by się włosy spod nich nie wymykały w niegodny panny karaimskiej sposób.

- Prowadźcie zatem, mili gospodarze.



Pośród czeladnikami kręcił się smukły młodzieniec o oczach tak czarnych i aksamitnych, jak musiało być niebo nad pustynią, na którą z Egiptu uciekli Izraelici. Ałtyn doglądała wyładunku beczek z prochem zamówionym, wśród których ten do muszkietów wiódł prym. Nawet chciała zagadnąć młodzieńca, poprosić, by słowo od niej zaniósł czcigodnemu hazzanowi Abkiewiczowi, że Ałtyn czeka pokornie na posłuchanie... Jednak Czterech Apostołów śledziło czujnie każdy jej krok i odpuściła. Nie byłoby to mile widziane, że czeladnikiem ojca ich wedle swej woli rozporządza. Nie, choć serce się rwało. Cyryl pójdzie do hazzana i rzeknie, co trzeba.

Czarnooki czeladnik beczkę pochwycił, ta ześlizgnęła się z jego ramienia.
- Ostrożnie! - wyrwało się Ałtyn mimowolnie, ale piękny młodzik już beczkę pewnie chwycił i od upadku ocalił.
- W mej kondycji, dobra panienko, człek szybko ostrożności się uczy.
Nie wiedziała, co rzec na to ma, i skinęła tylko głową, by podejść do najstarszego z Apostołów. Nie umknęła jej uwaga o znacznym gościu, którego mieszczanie podejmowali, i zdecydowała się kuć żelazo póki było gorące i nie zdjęto go jeszcze z kowadła.
- Dobry mój panie McGregor... Pomówić o sprawach ważnych dla rodziny twej z tobą muszę. Pierwej jednakże na prochy w magazynie jeszcze rzucić okiem bym chciała... Zali przyświecicie mi ode drzwi?

Pokiwał głową i lampę osłonięto przynieść chyżo kazał. Stał w drzwiach, gdy Ałtyn uniosła lekko zdobne suknie i weszła w mrok, w którym spały, poprzekładane workami z piaskiem beczki opieczętowane wizerunkiem spalonej do połowy twarzy. Przyklękła przy jednej i ramionami szczupłymi ją objęła, policzek różany przytknęła do wieka.

- Ogień wychodzi od Ciebie, Panie. Bądź łaskaw, by w dobrej sprawie użyty został. Nie dla gwałtu, rozboju i mordu, jeno do Rzplitej obrony, słabych i bezbronnych i sprawy słusznej.

***


- Jako dęby porośli syneczkowie moi - gruchała do Ałtyn pani McGregorowa, tęga kobieta o rumianej, serdecznej twarzy.
- Dobre ziarno na dobrej ziemi nie ma prawa złego plonu wydać - Ałtyn uśmiechnęła się zgodnie.
- Starsi juże do mądrości przyszli i rozważności... - ciągnęła mieszka, twarz Ałtyn badając spojrzeniem. Młoda Karaimka zamrugała. Przez moment - cóż za dziwna myśl - miała wrażenie, że dobra pani McGregor synów jej sprzedać próbuje.
- Jako żywo - Tyncia zdecydowała wziąć zachwalanie za dobrą monetę - Czy dobry pan Jan przyjdzie do nas rychło? Ważną mam sprawę do niego, co czekać nie może - Ałtyn położyła szczupłą rączkę na wieku jednej z dwóch skrzyń, które kazała czeladnikom do izby wnieść.

Wreszcie przyszedł. Najstarszy syn rusznikarski, najwyższy z Apostołów i zdaniem Ałtyn, najbardziej z nich czterech ponury i posępny. Zawsze trochę się go bała, nawet gdy Wichacz odwiedzała z dziadkiem Michaszką, choć Szkot nigdy i jednego złego słowa jej nie rzekł.

- Stokrotnie was przepraszam, mości Janie, i ojca twego, od którego nigdy nic prócz zacności i serdeczności nie zaznaliśmy - odezwała się cichutkim głosem, wzrok w sęk w drewnianej podłodze podle apostolskiego buta wbijając. - Wiem, że mieliśmy proch przed jarmarkiem dostarczyć, jednak dziadeczek mój zasłabował i płoche me serce niewieście kazało mi doma zostać, nim nie zacznie oddychać pewniej.
- Sprawę znamy - wbiła się w jej wywód żona rusznikarza - I już dla Micheasza u Mediolańczyka kordiał cudowny zamówiliśmy, co podle receptury samej Hildegardy z Bingen będzie poczynion.
W oczach Ałtyn na tę troskę niespodziewaną aż łzy się zaszkliły.
- Dziękuję, z serca całego. Dziadek wielce cenił przyjaźń waszą, i ja wielce ją cenię. Jednak baczyć muszę, by z naszej przyczyny, nawet niezawinionej, interesy ojca waszego dobrego uszczerbku nie zaznały. Tedy zebrałam ze sobą... - położyła dłoń na skrzyni i skinęła słudze, by wieko podwarzył.

Oczom wszystkim, w trocinach skryte, ukazały się walce różnej wielkości, kolorami rozmaitymi pociągnięte i lontami opatrzone.
- Feuerwerki - zaklaskała w dłonie pani McGregorowa. Ałtyn pokiwała główką.
- Piękne widowisko miastu dane sprawi, że wszyscy zapomną, że przez dzień jeden prochu kupić u was nie można było - Dziewczyna przetoczyła dłonią nad zawartością skrzyni. - Wszystko w najlepszym gatunku. Dalie, chryzantemy, palmy królowej Saby - wskazywała kolejne fajerwerki, wymieniając nazwy. - A to: skrzydła anielskie. Tak rzadka rzecz, że mieszczanie warszawscy dla samego króla na tylko jeden mogli sobie pozwolić. Ja cztery poczyniłam, swoim sposobem... - urwała i zaplotła ręce razem. - Grubiaństwem jest mówienie obdarowanemu, jako dar winien spożytkować, wszak sam on wie to najlepiej. Jeno z dbałości o was to czynię. Mówiłeś, dobry panie McGregor, że ojciec twój i mieszczanie zacni księcia Koreckiego podejmują ucztą. Zali nie byłoby zasadnym uwiadomić ojca twego, że wielkie widowisko możemy jeszcze wieczora tego uczynić? Mógłby zechcieć uhonorować tym wydarzeniem księcia i na uczcie ogłosić to wszem i wobec. To... w moim słabym mniemaniu niewieścim, wielce by mogło miano ojca twego, jego hojność i dla Rzplitej oddanie, poza granicami województwa naszego szeroko rozsławić.

 

Ostatnio edytowane przez Asenat : 21-01-2014 o 15:11.
Asenat jest offline