Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 30-01-2014, 11:58   #8
Asenat
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Ponury zazwyczaj najstarszy Apostoł poweselał wyraźnie na widok Tynciowych zabawek, co dziewczynę ucieszyła stukrotnie. Już, już pewna była, że go na swoją stronę przekabaciła! Lecz nagle – cóż to?! – zmiana jakowaś zaszła w Gregoviusowym pierworodnym, i nie była to wcale a wcale zmiana na lepsze... Zdało się Ałtyn, że duch nieco zbyt osłabł w Janie McGregorze, bo ten coś chrząkać dziwnie począł, własnym oddechem zatykać się i za kołnierz szarpać. Uznała, że być tak nie może! Raz, że Szkot ważne w jej mniemaniu zadanie dostał, a dwa, że za nic nie chciała, by ten się przy niej frasował lub – nie daj Boże! - pomyślał, że mu Ałtyn wstręty jakoweś czyni.

Tedy nachyliła się do pani McGregorowej i niby do jej uszu rzekła, a jednak głośno dość, by do świadomości wszystkich w izbie dotarło:
- Mówiłam ja, że pan Jan kawaler bywały, i gdy tylko zechce, wielkich rzeczy dokonać może!
Szkot zaś głowę uniósł akurat by zostać trafionym z obu luf Tynciowego spojrzenia, przekonanie wygłoszone uzupełniającego. Spoglądała Tyncia mianowicie z podziwem i uwielbieniem absolutnym. Silny jesteś jak Samson, mówiły jej czarne oczęta. Waleczny jako Jozue, mądry jako Salomon. Cóż to dla cię drobiazg taki?
I ku wielkiemu zdumieniu Ałtyn, skutek to przyniosło zgoła odwrotny. Szkot zamiast urosnąć od tego jej niemego poparcia, pobladł wpierw, później poczerwieniał płomiennie, a potem na czeladników i braci huknął, by izbę opuścić pospiesznie.

Musi być, uznała Tyncia, że za dużo czasu po karczmach dusznych przesiaduje, miast na powietrzu świeżym.

***

A jednak przekonanie Tynciowe o rusznikarskim dziedzicu ani trochę na wyrost okazało się nie być uszytym. Ledwie Ałtyn pomówiła z Cyrylem i suknię zmienić zdążyła na bardziej paradną i godną, Szkot już znać dał, że ojciec jego spotka się z Ałtyn w ratuszu, niedługo po piątej.
- Na samą ucztę zaprosić panienki nie możemy – mitygował się rudy niedźwiedź, a Ałtyn oczy szeroko ze zdziwienia rozwarła, tylko by zaraz ściągnąć z niezadowoleniem jaskółcze brewki. Jan faktycznie słabować musiał, bo chyba nie dorozumiał do końca, co do niego mówiła i co miała na celu jej wyprawa do ratusza.
- Furda mi – rzekła wolno i spokojnie, każde słowo niczym sprzedawany proch odmierzając – ta uczta, i świata całego uczty wszystkie. Na cóż ja tam przy tym stole? To dla ojca twego miejsce, i on już tam zasiada. Co dla mnie i dla was ważne, będzie uzgodnione.
Pokiwała główką razy kilka, by słów swych wagę podkreślić. Potem zaś lekkim już tonem zapytała, czy ją Szkot do domostwa czcigodnego hazzana nie odprowadzi, bo panią Grzegorzewską, co jej pilnować miała, od wrażeń nadmiaru sen zmorzył, syn zaś jej wsiąkł gdzieś między barwne stragany i nie wrócił do tej pory.

***

Hazzan Ananiasz Abkiewicz był stary. Dziadek rzekł kiedyś Ałtyn, że gdy małym był chłopcem, któremu jeno krotochwile w głowie się lęgły, hazzan już był stary, i z tym samym dobrotliwym uśmiechem groził mu palcem. Czcigodny starzec od lat przewodził małej społeczności Karaimów, którzy osiedli wokół Wichacza, radą służył i sądy sprawował, a uczonego w Piśmie nad niego w powiecie nie było nikogo, kilku zaś zaledwie w całej Rzplitej.

I powoli, choć na razie głównie dla tego światłego męża, jasnym być zaczynało, że starszy już nie będzie. Że co miał przeżyć, już przeżył, czas ode Boga Jedynego dany pracowicie wykorzystując. Nawet teraz jednak, opadły z sił, gości co o radę prosili codziennie przyjmował, na łożu okrytym wschodnimi kilimami spoczywając, z którego to, jak Tynci wierny Cyryl doniósł, hazzan nie wstawał ode tygodnia.

Przyklękła Tyncia, dłoń wątłą i pomarszczoną ujęła w swoje i pocałunek na niej złożyła.
- Może do Mediolańczyka pójdę, czcigodny? Medykamenta jakoweś na twą słabość znaleźć się muszą!
Uśmiechnął się hazzan dobrotliwie, z piernatów uniósł się lekko, by Ałtyn po liczku pogłaskać.
- Gołąbeczko, ta choroba to starość, a na nią jedna tylko recepta jest i ratunek – przymrużył pogodnie wyblakłe oczy. - Powiedz ty mi lepiej, z czymże przychodzisz.

Jeszcze raz pocałowała miękką dłoń starca i ode początku do końca opowiedziała wszystko: o dziaduńcia Michaszki wypadku, woli jego, by wnuczkę w stroju panny młodej zobaczyć, nim oczy zamknie na zawsze, i by opiekuna dobrego Ałtyn zapewnić. I o frasunkach swoich, że wybranek winien z prochem i ogniem być obznajomiony, lub chociaż wolę do prowadzenia młyna i nauki wykazać, bo inaczej cała scheda Eliaszowa przepadnie, wniwecz się obróci. Zaśmiał się na to hazzan serdecznie.
- Córuchno moja – rzekł, choć różnica wieku pozwalałaby mu spokojnie prawnuczką Ałtyn nazywać - coś mi się widzi, że ty już kawalera sobie upatrzyłaś, więc nie zwódź starego...

Cóż miała udawać przed człowiekiem, co w sercu jej jak w otwartej księdze czytał. Wszystko rzekła, od początku do końca, że o czeladniku rusznikarskim Zachariaszu myśleć przestać nie może, choć wszystkiego może i trzy zdania zamienili.
- Nie jest to człek majętny... - zwrócił uwagę hazzan.
- Nie musi, kiedy ja jestem – odparowała Tyncia gorąco.
- Nie ma i rodziny...
- Toć ja mu rodziną będę. Jeśli tylko serce ma zacne i...
- Już już
– stęknął jękliwie święty człek, potok jej mowy wstrzymując. - Nie ściskaj mi tak ręki, bo kości mi połamiesz, i oczyskami już nie strzyż, gołąbko.

***

Jan McGregor, co w sąsiedniej komnacie dla dyskrecji pozostał, nadziwić się nie mógł odmianie, jaka w Ałtyn zaszła. Spokojna i rozważna zazwyczaj panienka wypadła z hazzanowej komnaty jak piorun kulisty, drzwiami ostro huknąwszy, z uśmiechem szerokim na ustach, oczami roziskrzonymi i rumieńcami na policzkach. I tego dość nie było, bowiem dopadła Szkota jednym susem, za ręce go pochwyciła i zakręciła się razem z nim jak fryga.
- Ach! - zawołała radośnie. - Takam szczęśliwa! Takam szczęśliwa!

Szczęście musiało zaiste być wielkie, bo Tyncia o nim jeszcze tuzin razy poinformowała podczas drogi do ratusza.

***

- Nie nie nie – Gregovius uniósł obie dłonie do skroni okolonych siwiejącymi już włosami – Od kiedy to po rękach mnie na powitanie całujesz, Tynciu?
- Ode dziecka
– odparła Ałtyn poważnie i zgodnie z prawdą.

W komnacie roiło się mieszczan znacznych, bogato i wystawnie odzianych. W oddali mignęła Ałtyn potężna i wyprostowana po żołniersku sylwetka księcia Koreckiego, górującym nad burmistrzem Stuveniusem i podłą w rozmiarze powłoką cielesną rajcy Morstena.
- Książę ucztą wielce ujęty – rzekł Gregovius z zadowoleniem. - I biesiadować postanowił do rana. Tedy... - głos zawiesił.
- Tedy? - zapytała Tyncia z uśmiechem.
- Tedy widowisko na północ wyszykować trzeba, nim wszyscy popiją się zbyt mocno, by je docenić. Janie, zajmiesz się wszystkim. Gościa naszego trudzić nie będziemy.
- Nie strudzi mnie to wcale, a pomogę chętnie – zaoponowała Tyncia, wielce nierada, że ją od pracy jej rąk własnych chcą odsunąć. - I rozpisane mam już, jak rzecz całą rozmieścić trzeba, i jak lonty przyciąć. Toć potrzeby żadnej nie ma, by pana Jana głowę tymi szczególami turbować niepotrzebnie. Zdaje się, że książę pan na komnaty wraca... - zauważyła, ale nim rusznikarz podążył za szlachetnym gościem, za rękę go pochwyciła. - List ode dziadka dla was przywiozłam. Z recepturą. Próby poczyniliśmy liczne, i pewniśmy wyniku. A między inszymi com przywiozła, sześć beczek, co krzyżami na obręczach są oznaczone, to te właśnie...
 
Asenat jest offline