Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 11-02-2014, 20:34   #24
Dziadek Zielarz
 
Dziadek Zielarz's Avatar
 
Reputacja: 1 Dziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemu
Pierwszy dzień wolności. Trudno było w to uwierzyć, ale choć rano obudzili się w kajdanach teraz maszerowali jako wolni ludzie. Odziani w sprzęt zdarty ze swoich prześladowców, w pewnym sensie wkroczyli w buty oprawców. Oni jednak nie szli niszczyć i odbierać wolność, w każdym razie nie Clyde. Pewnie kiedyś przyjdzie chwila kiedy nie wystarczy robić to co słuszne, ale nie dziś. Dokąd zmierzali? Teraz pewnie do Nashville, choć kto to mógł wiedzieć gdzie zmierzali naprawdę. Zagracona wrakami ulica prowadziła w jedną stronę.

Po drodze odnaleźli Zszywacza. Ich spotkanie było krótkie i dramatyczne. Nemrod wlazł na chwilę do budynku, padły strzały, padły trupy. Śmierć sanitariusza przyjęli względnie spokojnie. Choć nikt się nie odzywał wszyscy w milczeniu przyjęli to jako część zemsty za doznane krzywdy. Ilu jeszcze łowców przyjdzie im zabić nim ucichnie rządza krwi? W oczach towarzyszy dostrzegał, że to dopiero początek vendetty. Zwłaszcza szare oczy Ezechiela błyskały złowrogo, kiedy tylko poruszano temat niewolniczej karawany. Z nielicznych rozmów podsłuchanych przez Kinga wynikało, że kowboj śledził bandę Dentysty od dobrych paru miesięcy i nie zanosiło się by prędko odpuścił. Zapewne na długo potem, kiedy ich wspólna podróż dobiegnie końca sędziwy rewolwerowiec będzie kontynuował pościg. Na szczęście decydowanie o życiu i śmierci znajdowało się poza zasięgiem Clyde’a. Spec znalazł dobre strony w całej sytuacji. Zszywacz miał przy sobie ciepłą kurtkę, znacznie lepiej chroniącą od chłodu niż dziurawa pałatka, hełm oznaczony czerwonym krzyżem, oraz parę solidnych butów. Denat był niemal tego samego wzrostu co Nauczyciel, a jego buty układały się wygodniej niż znoszone desanty One Two. Choć King kierował się w tym momencie bezwzględnym pragmatyzmem, zdzieranie ubrań z jeszcze ciepłego trupa bezwolnie budziło niesmak. Porzucony obok plecak sanitariusza skrywał pokaźny zapas leków i sprzętu medycznego. Znalezisko mogło okazać się bezcenne, zwłaszcza dla rannych towarzyszy.

Gdy dzień chylił się ku wieczorowi, dotarli do ufortyfikowanego budynku. Po wielu godzinach marszu wszyscy byli wyczerpani, dlatego z uśmiechem przyjęli możliwość odpoczynku. Odkryte wewnątrz ciała nie nastrajały pozytywnie, ale nie mieli wyboru. Bliskość obozu mutantów i nadciągający zmierzch nie pozostawiały dużego pola manewru. Szybko przejrzeli porzucone w pomieszczeniu przedmioty i każdy udał się w swoim kierunku. Spec szukał jakiegoś stosunkowo czystego miejsca, by urządzić sobie tam noclegownię, oraz ułożyć w pobliżu rannych. Ostatecznie trafił do składziku na drugim piętrze. Brudu było tutaj jakby mniej, a przez szpary w oknach wpadało odrobinę powietrza. Musiało wystarczyć.

W składziku umieszczono nosze z Ridleyem. Ursula Trafiła do sąsiedniego pomieszczenia. Z kobietą nie było najlepiej, trawiła ją gorączka, ale nie mógł jej zbytnio pomóc. Rana babrała się i puchła, a bez specjalistycznego sprzętu, nie był w stanie jej porządnie leczyć. Na razie zostawił ranę tak jak jest. Łowca wyglądał na mocno osłabionego, ale mimo znacznego upływu krwi i odłamka szkła próbował wstawać i się przemieszczać. Niemrawe próby zostały zakończone przez Speca. Szykując sprzęt do operacji ucięli sobie krótką pogawędkę. Mars okazał się być całkiem sympatycznym człowiekiem. Nieco zgorzkniałym i szorstkim, ale jednak w jego życiu było coś więcej niż niezdrowe zamiłowanie do butelki. Może jeszcze będzie okazja by podpytać go o coś więcej. Wkrótce łowca z Miami odpłynął pod wpływem środków przeciwbólowych, a King zabrał się do pracy. Operacja przebiegła szybko i sprawnie. Rana okazała się być płytsza niż wyglądało to z zewnątrz i zaszycie jej nie stanowiło większego problemu. Blizna zostanie na resztę życia, ale za jakiś czas mężczyzna powinien odzyskać sprawność. Gdyby szkło wbiło się trochę głębiej, albo nieco dalej pewnie nie żyłby od kilku godzin. Może to on powinien spróbować szczęścia w Vegas?

Potem zjawił się kowboj. Nie siląc się na uprzejmości podkasał koszulę i zapytał, czy coś da się z tym zrobić. Miał na myśli ranę postrzałową. Dość płytką, ale nieopatrzona mogła przerodzić się w coś gorszego. King polecił mu usiąść i wziął się do pracy. Kula przeszła na wylot, więc tylko przemył, zszył zabandażował i po kłopocie. Ezechiel siedział przez chwilę zapinając ubranie, po czym sięgnął do swojej torby i bez słowa wręczył Clyde’owi książkę Ernesta Hemingway’a „Stary Człowiek i Morze”. Mężczyzna wstał, skinął kapeluszem i oddalił się. Cóż, najwyraźniej był to dla niego szczyt okazywania wdzięczności, ale z drugiej strony kowboj pochodził z Teksasu, więc jego szorstkie zachowanie specjalnie nie dziwiło.


Za oknem zaczął padać deszcz. Początkowo ledwo słyszalny przez grube mury, jednak wkrótce odgłos kropli bębniących o elewację roznosił się głuchym echem po budynku. W wyschniętych na wiór ruinach woda z nieba była rzadkim błogosławieństwem. Spec polecił wszystkim wystawić puste naczynia na dwór by zebrać deszczówkę nim zmieni się w błotnistą breję. Może tak zbierana woda nie była najczystsza, ale lepsza taka, niż żadna. Deszcz oznaczał też dobrą okazję do kąpieli, toteż Clyde wystawił nagi grzbiet pod zimne krople i energicznie nacierał się pozbywając warstw krwi i brudu. Chłód szczypał w skórę, a zimny beton wpijał się w stopy, jednak cudowne uczucie czystości nie pozwalało długo roztrząsać niewygody.

Następnie ubrał się i wziął się za przepakowanie sprzętu. Byle jak upchnięte graty zostały wyłożone na podłogę i starannie posortowane, wielkościami i przeznaczeniem. Mniej ważne na spód, te które mogły się przydać częściej – na wierzch. Znaleźną Berettę rozłożył na części, starannie oczyścił mechanizmy, po czym z powrotem poskładał. Broń znalazła się na pasie taktycznym, razem z amunicją załadowaną do magazynków i innym sprzętem. Wszystko zostało zapakowane tak, by nie przeszkadzało w dalszej podróży. Teraz pozostało na wszelki wypadek zbadać drzwi do piwnicy.

Ciężkie, stalowe drzwi prowadziły najwyraźniej do schronu burzowego, jednak były zamknięte na głucho. Gruba płyta, cztery zamki i przyspawane zawiasy nie wyglądały na łatwą do pokonania przeszkodę. King dłuższy czas dumał przed drzwiami, a towarzysze znudzeni brakiem efektów porozchodzili się w swoich kierunkach. W końcu, po dokładnych oględzinach Spec wymyślił sposób na otwarcie drzwi. Wytrych sporządzony ze starego klucza poradził sobie z trzema zabezpieczeniami, jednak ostatni był zacięty na amen. Wyglądało na to, że bez użycia siły się nie obejdzie. Choćby i po to, by zdjąć z zamka osłonę i wymontować cylinder.

- Dasz radę zamkowi, Jacob?
- Bez łomu? – Szajbus uśmiechnął się kpiąco – Gołą ręką to się mogę najwyżej po jajkach podrapać.
-Daj mi chwilę. – King poszukał wzrokiem Marii.

Ta stała przy uchylonych drzwiach na zewnątrz trzymając w ręku Crowel. Ubranie dziewczyny było przemoczone, podobnie jak twarz, choć tę poza kroplami deszczu znaczyły dwie pionowe bruzdy wyrzeźbione w brudzie przez łzy. King nie pytał nawet co się stało. Z pokoju zniknęło ciało noworodka, a przez szparę w drzwiach było widać niewielki kopczyk świeżo skopanej ziemi. Clyde tylko położył jej rękę na ramieniu i pomilczał chwilę nim poprosił o pożyczenie narzędzia. Maria westchnęła wciąż wpatrzona w szparę w drzwiach i bez słowa podała Crowel.

Po kilku próbach zamek puścił. Klapa uniosła się a z ciemności wzbił się nowy obłok pyłu wywołując gremialne salwy kaszlu.
- Patrzcie pod nogi. Nie wiadomo czy ktoś nie zaminował tego miejsca przed wyjściem… -

Co mówiąc King postawił kilka ostrożnych kroków na schodach prowadzących w dół. Stopnie skrzypnęły, ugięły się pod ciężarem medyka i nim ktokolwiek zdążył zareagować pękły z trzaskiem. Serce stanęło specowi w gardle, jednak już po chwili wylądował na czymś miękkim wzbijając obłoczek pyłu.
- Wszystko w porządku?! – zwabiona łoskotem Maria krzyczał gdzieś z góry.
Krztusząc się i rozganiając pyłową chmurę nauczyciel sięgnął po latarkę. Snop światła wydobył z ciemności szczegóły. Nic nie było w porządku.




-O rzesz cholera! – głos Ridleya poniósł się z góry. Kinga otaczały ciała. Kilkanaście powykręcanych trupów, jakby uczepionych ze sobą w śmiertelnej walce. Wszyscy pokryci czarnym pyłem. Ledwie opanowawszy wymioty Clyde zerwał się na równe nogi i zatoczył w głąb pomieszczenia. W rogu coś błysnęło. Kilka blaszanych beczek. Oprócz nich i zwałowiska ciał pomieszczenie wydawało się puste puste. Ciała i beczki. Jasny otwór drzwiowy był jakieś dwa metry w górze.

- Żyję! - Szok powoli przechodził w obrzydzenie i strach. Co to za przeklęte miejsce?! – Jest tu mnóstwo ciał. Jakieś beczki… - Powoli potykając się o martwych spec dotarł na drugi skraj schronu, tam gdzie stały blaszane pojemniki. Jeden z nich był otwarty



- Chyba smoła. – Kingowi zakręciło się w głowie – Wyciągnijcie mnie stad! -

Z pomocą kompanów King został wyciągnięty z przyziemia. Opadł na podłogę i kaszlał przez chwilę. Nie wyglądał jakby prędko miał ochotę wrócić do trupiarni poniżej. Nie widział ku temu najmniejszego powodu. Zamiótł nieobecnym wzrokiem po zebranych, po czym wstał gwałtownie i wciąż lekko się zataczając od zawrotów głowy wyszedł na zewnątrz wprost na lejący się z nieba deszcz. Clyde chwytał łapczywie świeże powietrze i pocierał energicznie umorusane w pyle dłonie. Krople ściekały mu obficie za kołnierz. Obrazy wyschniętych ciał mieszały się z widokiem ulicznego błota i kawałków gruzu. King miał ochotę zwymiotować, ale mimo silnych skurczów nie miał nawet czego zwrócić. Odchylił się do tyłu opierając o ścianę. Oddychał miarowo, pozwalając ciału się uspokoić. Łykał krople deszczu spływające po wargach. To było już stanowczo zbyt wiele jak na jeden dzień. Potrzebował snu, długiego i spokojnego. Jak w transie powędrował na piętro. Owinął się w ciepłą kurtkę, oraz śpiwór i zwinął się w kłębek. Choć ciepło powoli napływało do organizmu King wciąż lekko się trząsł, aż w końcu pozwolił ciału opaść bezwładnie i odpłynąć w odmęty nocy.
 

Ostatnio edytowane przez Dziadek Zielarz : 12-02-2014 o 02:10.
Dziadek Zielarz jest offline