Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 17-02-2014, 02:13   #72
Gargamel
 
Gargamel's Avatar
 
Reputacja: 1 Gargamel ma z czego być dumnyGargamel ma z czego być dumnyGargamel ma z czego być dumnyGargamel ma z czego być dumnyGargamel ma z czego być dumnyGargamel ma z czego być dumnyGargamel ma z czego być dumnyGargamel ma z czego być dumnyGargamel ma z czego być dumnyGargamel ma z czego być dumnyGargamel ma z czego być dumny
Duch zdawał się łagodnieć. To już nie było ten brutalny cham, który bez mrugnięcia okiem zakatował by go bez litości tam w celi. A może to Vel się nieco zmienił, otworzył, wyżalił. Tego nie wiedział. Wiedział natomiast, że gdzieś w głębi czuje delikatny niepokój, za to na duszy było mu coraz lżej. Chyba właśnie tego potrzebował, wygadać się, wyżalić, zrzucić ten przytłaczający ciężar. Na prośbę ducha odpowiedział uśmiechem i skinieniem głową. Rozparł się wygodniej w fotelu.
- Moje trzy brzdące, Darek, Jarek i Romuś. - twarz Vela była rozmarzona. Widać oczyma wyobraźni wracał do tamtych chwil. Chwil, radości i smutku, gniewu i spokoju. Do zsu kiedy zaczął opiekować się nimi a oni nim. Milczał. Milczał przez dłuższy czas wspominając.
- Darka i Jarka znalazłem na wysypisku. Pamiętam to jak dziś. To było długi dzień...

***

To było długi i cholernie męczący dzień. Vel myślał już nawet, że nigdy się nie skończy. I słusznie. Słońce w zenicie prażyło bez miłosierdzia powodując, że zaduch i smród wysypiska stawał się nie do zniesienia nawet po klku łykach wina. Ptaki leniwie krążyły w powietrzu. Na niebie nie było ani jednej chmurki. Wiesiek otarł pot z czoła wierzchem dłoni. Ledwie pierwsze zorze zaświtały on już poszukiwał nowych artefaktów, rupieci, jak je nazywają zwykli obywatele. Dla Vela miały one wartość skarbu, bo i prawdziwe perełki można tu było znaleźć. Gdy w prażącym słońcu pochylił się nad kolejną/stertą do przebrania za sobą usłyszał czyjeś kroki. Obrócił się szybko, lecz nikogo nie dostrzegł. "Głupieję już od tego upału" - pomyślał sobie wracając do przerwanej czynności. I wtedy coś boleśnie uderzyło go w plecy. Przeklinając i złorzecząc wszystkiemu co żywe obrócił się ponownie. Do okoła, prócz gór śmieci, smrodu, skwaru nie było niczego. Tylko, że ból po uderzeniu był jak najbardziej realny. Wysilił słuch. Cisza przerywana wrzaskiem ptaków. "Mam majaki, muszę odpocząć." - przebiegło mu przez myśl, ale dla pewności przesunął się nieco w bok udając że pochyla się nad śmieciami. Obserwował. Zza najbliższej góry przez chwilę ukazała się czyjaś ręka. Dziurawy czajnik migotał w słońcu by upaść z brzękiem u jego nóg. "A więc to tak, mam konkurencję". Czyjaś kosmata głowa wyjrzała zza śmieci. Wiesiek jż trzymał ów czajnik, liczył, w głowie rząd liczb, cyfr układał się w równanie. Gdy równanie było gotowe zamachnął się i...
- Ałaaaa... rozległo się zza góry a zaraz za nim płacz. Płacz dziecka. Wiesiu nie namyślając się długo porwał gazrurkę i pędem ruszysz ku źrudłu chałasu. źródłem chałasu okazał się kosmaty, brudny chłopiec siedzący na śmieciach i trzymający się za nogę. Widać czajnik nie uderzył tam, gdzie Wiesiu sobie założył i trfił przypadkowo w młodego zamachowca. Ów zaś widząc postać Vela uzbrojonego i bynajmniej nie w nastroju na kawę i ploteczki przeraził się niesamowicie. Chciał zerwać się, uciec. Zraniona noga skutecznie mu to uniemożliwiła. Wiesiek stanął nad nim wielki, straszny, z przerwionymi z niewyspania i alkoholu ślepiami. Chłopak kwikknął tylko, gdy został porwany za ucho do góry.
- A więc to tak, gówniarzu! - ryknął wściekle - Tak chcesz s portki ię bawić?! No to teraz ja się z tobą zabawię! - to rzekłwszy zamachnął się gazrurką. Chłopak skurczył się w sobie w oczekiwaniu ciosu. Ciosu, który nie nadszedł, bowiem stała ię rzecz dla Wieśka śmieszna. Na podartych spodenkach młokosa wykwitła nagle plama wilgoci, która spływała obficie po jego nogach. Chłopak ze strachu zlał się w portki.
- Zostaw go dziadu! - Rozległ się nagle inny głos. Wiesiek obejrzał się. Na górze śmieci, niczym mityczny bohater stało starsze wcielenie trzymanego za ucho osobnika, tak samo kosmaste i umorusane. Nie ulegało wątpliwości, że chłopcy są braćmi. Tylko co u diaska robią tu, na wysypisku? To pytanie godne było jakiegoś wiersza czy czegoś tam. Starsza wersja/zamachowca patrzyła z góry z pewną obawą na Vela i schwytanego brata. Wiesiek nagle przemówił głosem pełnym udawanej słodyczy.
- A podejdź no tu, to oddam ci co twoje - zakwilił słodko w myślach dodając "I dołożę coś od siebie". Starszy, mądrzejszy od młodszego brata chłopak zbliżył się,zachowując jednak bezpieczną odległość. Czego, jak czego, ale rozumu mu nie brakowało.
- Co wy tu robicie do diabła? - spytał wciąż trzymając młodszego z braci w żelaznym uścisku. [Gdzie wasi rodzice?

***

Nazywali się Darek i Jarek. Byli jak on, uciekinierami z sierocińca. Tak, jak on uciekli w poszukiwaniu wolności od wszelkich zakazów i nakazów. Byli bez domu, bez schronienia, bez perspektyw. To ostatnie było najgorsze, bowiem Wiesiek ukończył szkołę, miał jakieś wykształcenie, natomiast oni? Oni nie mieli zupełnie nic. Prawie nic. Mieli siebie nawzajem. To było ich siłą, ich motorem napędowym, taranem przełamującym więkrzość tam. Lecz byli sami. Sami w tym coraz podlejszym świcie, gdzie wszystko zaczynało stawać na głowie. Wiesiek z czystej dobroci zaczął im pomagać. Odwiedzał przy okazji swych częstych wizyt na wysypisku, przynosił jedzenie, czasem odzież ukradzioną z sznura na bieliznę. Aż przyszła jesień. Kolejna szara jesień dżdżysta i zimna. Ich złas nie stanowił żadnej ochrony przed słotą. Darej, starszy z braci rozchorował się. Jarek, starał się z całych sił pomóc bratu, lecz nic nie mógł zrobić. Pojawienie się Vela uratowało ich obu. Wiesiek zabrał ich do swojej altany. Tam, w cieple, bo Wiesiu miał coś co było piecykiem Darek mógł się kurować. Jednak po temu były potrzebne leki. Vel był w kłopocie. Obrabowanie apteki nie wchodziło w grę. Było zbyt ryzykowne. On sam ledwie się na lekach rozeznawał, więc mógłby przypadkowo zaaplikować doustnie czopek, lub lek na sraczkę. Ruszył w miasto. Szukał cierpliwie potrzebnch mu indegencji. Mleka, czosnku, miodu, cebuli, ckru, malin najlepiej w postaci soku. Dwa dni szukał, aż skompletował wszystko. Z zasłyszanych pokątnie legend o leczniczych sposobach babek musiał zrobić użytek. I co najgorsze nie mógł się pomylić. Każda bowiem pomyłka mogła być brzemienna w fatalne skutki. Nafaszerowany mlekiem z miodem i czosnkiem chłopak zaprawiony na dodatek sokiem z cebuli i sokiem z malin leżał na łóżku przykryty chyba wszystkimi cuichami Vela. Jego brat spał na kulawym stole. Vel zapadł w niespokojną drzemkę na krześle przy łóżku chorego. Kolejne dni nie przynosiły poprawy. Wiesiek zaczynał się bać na tyle, iż panował już nawet zdradzenie meliny niebieskim podfruwajkom. Dni mijały szybko. Prace gospodarskie przeplatały się z kradzierzami w spożywczym. Noce upływały na niespokojnych drzemkach. O jakiejkolwiek libscji nie było mowy. Czasem jeno ku pokrzepieniu golnął sobie pół jabola. Aż po dwóch tygodniach przyszedł przełom. Darek poczuł się lepiej. Był zaskoczony gdzie się znajduje i pod czyją opieką. Jego stan poprawiał się z każdym dniem. Wiesiek zaś nie miałby chyba serca wypędzając tych dwoje na mróz z powrotem do ich szałasu. Z odpadków zbudował łóżko piętrowe a ich rzeczy na własnym grzbiecie przytargał do altany. Jarek pomagał jak umiał. Czasem sam robił wypady na bazar lub spożywczego. Zaskoczeniem dla Wieśka był fakt iż zwwsze pamiętał o winku. I tak oto braciszkowie znaleźli się pod opieką vela, który przekazywał im swoją wiedzę i doświadczenie, dbał o nich. Ze wzajemnością.

***

- Ja chcę do mamy! - płaczliwy krzyk chłopca był nie do zniesienia. Jarek obejmował go ramieniem usiłując po raz tysięczny chyba dzisiaj wytłumaczyć mu sytuację. Matka Romka miała tę nieprzyjemność targnąć się na własne życie. Skutecznie niestety i to na oczach synka. "Idiotka, powinienem ją sprać, może lanie by jej przemówiło do rozsądku" - myślał ilekroć spojrzał na Romka. Jarek i Darek przebywali pod opieką Wieśka już od ponad roku. Rok pod jednym dachem zbliżył ich ku sobie. Stali się rodziną. Rodziną z problemami, ale kto by się tym przejmował, skoro zawsze mieli w sobie oparcie. A teraz trafił tu Romuś. Zastrachany, zapłakany ośmioletni urwis bez domu, matki, czy ojca. Bez jakiejkolwiek rodziny. Zginąłby szybko. Przypadek, czy też wola Boża, sprawiły iż został odnaleziony na działce niedaleko. Teraz siedział na łóżku Vela zanosząc się płaczem i przyprawiając gospodarza o dodatkowy kłopot - migrenę. Tym bardziej upierdliwą iż nie dawało się jej w żaden sposób wyleczyć. Romuś, przez pierwsze dwa dni nie chciał jeść ni pić. Nawet podtykane mu pod nos cukierki nie pomagały. Każdego dnia Romuś na "śniadanie" serwował swoje płacze i krzyki. Wiesiek zgrzytał tylko zębami aż iskry szły. Darek i Jarek zaś wymykali się na robotę, lub szaber zostawiając Romka pod opieką coraz bardziej zdesperowanego Wieśka. Aż trzeciego dnia Wiesiek nie wytrzymał. Ryknął na smarkacza potężnie, zagroził mu solidnym laniem i oddaniem go cyganom, którzy wywiozą go daleeeko. Poskutkowało. Chłopak przestał stroić fochy, ale zaczą się Wieśka bać. "No to sobie ugotowałem bigos" - pomyślał sobie. "Wpadłem jak gówno do szamba." Jarek objął odtąd oficjalny patronat nad Romkiem. Oczywiście nad wszystkim czuwał czujny jak żuraw Vel. Romuś zaadoptował się nad wyraz szybko, a widząc, że Wiesiek nie jest skory do lania, ba mało tego, lubi swoich podopiecznych i traktuje ich z życzliwością i troską przekonał się do niego. Jakież było zaskoczenie Wieśka, i nie tylko jego, gdy któregoś dni, gdy zwrócił się o coś do Romka ten odpwiedział mu: Tak, tato. Szok, konsternacja, płacz i zgrzytanie pochwy. Sodoma i Gomora. Wszystko to było niczym wobec zapowiadającego apokalipsę Tak, Tato. Jednak apokalipsa nie następowała. Za to chłopcy po raz pierwszy zobaczyli jak Wiesiek szlocha. Nagle zerwał się i uściskał ich wszystkich. Od tego czasu w altanie za to zrobiło się ciaśniej i weselej. Czwórka mieszkańców, rodzina złożona z wyrzutków i uciekinierów wspierała się nawzajem, opiekowała.
 
__________________
Gargamel. I wszystko jasne

Ostatnio edytowane przez Gargamel : 17-02-2014 o 22:35.
Gargamel jest offline