Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 23-02-2014, 01:25   #27
Dziadek Zielarz
 
Dziadek Zielarz's Avatar
 
Reputacja: 1 Dziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemu
To nie była spokojna noc. Wspomnienia minionego dnia kotłowały się w głowie nauczyciela. Clyde wiercił się nerwowo, jak w malignie przewracał zamkniętymi oczami. Hałasy mieszały się z okresami spokoju, kiedy to tępy ból pulsował nieznośnie. Huk pocisków, ryk silnika ciężarówki, odległy skowyt mutantów, krzyki rannych, a potem cisza przetykana chrzęstem żwiru pod podeszwami butów i blaszanym szczękiem dobytku. I szum, wszechogarniający szum deszczu. Ciemność przed oczami przybrała kształt drzwi w podłodze, które rozwarły się niespodzianie. Podłoga osunęła się i King runął do środka, wprost na piętrzący się stos ciał. Byli tam Joshua, Chloe, gość z Pinneville, One Two, Bisley, Vinnie, Rudy, Zszywacz, bezimienna dziewczynka, nawet stary pułkownik ze Studni i pokryci pyłem ludzie na dole. Każdy z nich przyglądał się z wyrzutem Clyde’owi, otwierał usta w niemym krzyku i wyciągał ku niemu ręce próbując zatrzymać przy sobie. Drzwi nad ich głową zatrzasnęły się z hukiem. Spec odpychał od siebie zimne ciała i bił z całych sił w zamkniętą stalową płytę, ale nikt nie mógł go usłyszeć. Rytmiczne uderzenia jego pięści niosły się echem po budynku…

Murzyn usiadł gwałtownie. Ogarnęła go ciemność. Przez ściany niósł się nieustępliwy szum deszczu. Burza rozszalała się na dobre, smagając ściany budynku lodowatymi strugami. Spec zsunął z siebie zaplątany śpiwór i przetarł oczy. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że poza odgłosami nawałnicy dobiega go jeszcze jeden dźwięk. Rytmiczne stukanie z parteru, jakby ktoś uderzał ręką w metalową płytę…

King zamarł w bezruchu. Wydawało mu się, że wciąż śni, jednak odgłos był całkiem wyraźny. Do tego nigdzie nie było widać towarzyszy. Czyżby sobie tak po prostu poszli w środku nocy? Takie rzeczy dzieją się zwykle w tanich historiach z dreszczykiem, jednak teraz wszystko było całkiem realne. W pierwszym odruchu King miał ochotę zwyczajnie zabarykadować się w pomieszczeniu, w którym spał, ale coś pchnęło go do działania. Mężczyzna sięgnął po pistolet i latarkę, po czym ostrożnie wyjrzał na korytarz. Do stukania dołączył delikatny, natarczywy chrobot, jakby coś drapało paznokciami o metal - co gorsza dużo bliżej niż podejrzany stukot. To właśnie ku owemu drapaniu skierował kroki Clyde. Pomału przesuwając się krok za krokiem wzdłuż ściany pełzł z bronią wyciągniętą przed siebie. Latarka pozostawała zagaszona.

Mężczyzna minął zakręt i stanął naprzeciw lekko uchylonych drzwi do dawnego gabinetu, wciąż pozostawiając schody na niższe piętro w zasięgu wzroku, na wypadek, gdyby stukacz postanowił odwiedzić piętro. Pomieszczenie sprawdzali przynajmniej kilkakrotnie i za każdym razem było tak samo puste. Teraz jednak ktoś wyraźnie tam był. King zaświecił latarką w podłogę i powoli przesunął snop światła w kierunku wnętrza pokoju. Ręce zaciśnięte na pistolecie drgały nerwowo.

Latarka wyciągnęła z mroku sylwetkę kobiety, brudnej i zaniedbanej. Jej dłonie, Spec przełknął ślinę, były pozbawione paznokci i zdrapane do krwi. Kobieta nerwowo drapała okaleczonymi palcami o metalową płytę. Sylwetką z grubsza przypominała Marię… ale co jej się stało w ręce? Clyde poruszył się nerwowo w stronę opuszczonego wcześniej składziku szurając niechcący buciorami. Stwór jak na dany znak przestał drapać.

- Widzę Cię – głos kobiety przyprawiał o dreszcze. Nie miała prawa widzieć co się dzieje za nią.

Lufa beretty uniosła się do pozycji strzeleckiej, ale dłonie trzęsły się Kingowi jak cholera. Nie był wyszkolonym strzelcem, a już na pewno nie był przygotowany na taką sytuację. Spróbował innego podejścia.

- Kim… kim jesteś? - spec starał się nie brzmieć na tak zdenerwowanego jak w rzeczywistości był.

Stwór jak na dany znak wstał, a z jego rąk wypadło zawiniątko. Mimowolnie spojrzenie uchwyciło szkaradną istotę.


- Widzimy Cię.

Jezu… mutanci. Pierwsza myśl przecięła umysł z szybkością światła. Oddech przyspieszył, a poziom adrenaliny gwałtownie skoczył w górę. Pierwszy raz w życiu spotkał mutanta, który nie próbował go zaszlachtować. Przynajmniej nie od razu. Kobieta obróciła się powoli w stronę elektrycznego światła. Oczy mężczyzny rozszerzyły się w przerażeniu.


- Widzę Cię. -
- Czego chcecie? Czego ode mnie chcecie?

Głos Kinga stawał się coraz bardziej nerwowy. Stwór wykrzywił oberwane wragi w czymś co można uznać za grymas uśmiechu.

- Ciebie.

W świetle błyskawicy rozświetlającej pomieszczenie błysnął ostry, metalowy przedmiot, a Bestia drąc się wniebogłosy, skowytem rozrywanego zwierzęcia ruszyła do ataku. King początkowo nie wiedział co się dzieje, sparaliżowany strachem, ale już po chwili umysł przypomniał sobie o trzymanym w ręku pistolecie i mięśnie zadziałały same. Dwa strzały huknęły jeden po drugim i stwór runął w pół kroku ciężko zwalając się na nauczyciela.

Przez kilka dramatycznych sekund trwała walka o dominację, aż w końcu spec złapał czerwony kaptur stwora, przyłożył lufę do chudej piersi gotów by wystrzelić i… Zamarł z szeroko otwartymi oczyma. Czerwony kaptur, kobieta, dziecko, Maria. Potok myśli przemknął tak szybko, że głowa nie zdążyła ułożyć go w sensowną całość. Clyde ponad ramieniem powalonej kobiety dostrzegł raz jeszcze twarzyczkę noworodka. Teraz nie przypominał już swojej upiornej wersji sprzed kilku chwil, raczej tę której wczoraj urządzono pochówek. Czerwony kaptur też nie skrywał już potwora o wyłupionych oczach, a wystraszoną twarz Marii, która opędzała się od niego co sił. Krew sączyła się obficie tworząc kałużę. Beretta wyleciała z dłoni.

Spec nawet nie starał się zrozumieć co tu się, u licha dzieje. Kobieta wiła się pod nim. Jej twarz to przybierała ów przerażający kształt, to znów wyglądała jak oblicze Marii. Szamotała się, drapała własną twarz, wyła. Mężczyzna miał sekundy, by uratować stworzenie. Skąd w ogóle ta myśl?! Czy on nawet we śnie musi kogoś ratować? Istota dostała w udo. Przez niego. Cokolwiek zobaczył, dlaczego widział monstrum – to było teraz nieistotne. Teraz należało… Teraz należało jej pomóc. Ułamki sekund później szok zastąpiły wyuczone ruchy. W głowie uruchomiły się właściwe schematy i Spec przystąpił do tamowania krwotoku.

- Opanuj się! To ja, King! Coś tu jest zupełnie nie tak...

- WIDZĘ CIĘ! – stworzenie ryczało nieludzkim głosem.

Przede wszystkim musiał unieruchomić pacjentkę, choć ta wierzgała i miotała się w amoku.

- Uspokój się! – nauczyciel chciał przybrać rzeczowy ton, choć coraz mniej wiedział co się właściwie działo – Chcę Ci pomóc, ale musisz się uspokoić. Teraz.

Kobieta przestała wierzgać, jednakże cały czas próbowała wydrapać sobie twarz. Szamotali się jeszcze przez chwilę, aż wreszcie Maria została obezwładniona. Ręce spiął jej zaciskowymi kajdankami, żeby nie miała możliwości dalej kaleczyć sobie twarzy. Nie pozostało jej zbyt wiele czasu. Spec szybko wziął się do rzeczy. Nie wiedzieć skąd w ręku znalazły się bandaże, przybory do dezynfekcji i szycia. Kilkanaście minut później było już po kłopocie. Kobieta była przytomna, ale oddychała ciężko i patrzyła tępo przed siebie. Murzyn opadł do tyłu zbierając z podłogi swoją broń. Co tu się, do cholery wyrabia…? Wtem z korytarza na zewnątrz rozległy się kroki. Ciężkie, miarowe, które zatrzymały się dopiero tuż za drzwiami. Do wnętrza wsunęła się lufa pistoletu.

- Stój, bo strzelam! – Clyde wycelował w otwór drzwi. Wyświechtana formułka była pierwszym co przyszło mu do głowy. Kto dzisiaj w ogóle jej używał? Chyba tylko ktoś kto nie miał pojęcia co robi i naprawdę nie chce strzelić. A spec naprawdę nie chciał.

Lufa napastnika powoli przesunęła się w kierunku twarzy murzyna. King skoczył za mebel w rogu pokoju, by zejść z linii strzału. Kiedy schował się za prowizoryczną zasłoną adwersarz wszedł do pokoju.

- Stój bo strzelam! – powtórzył swoje ostrzeżenie.

Głos brzmiał bardzo niepewnie. Wrogi mężczyzna słysząc go, zaczął się śmiać. Śmiech ten brzmiał bardzo znajomo. Wciąż celując w Kinga, postawił swojego podbitego buta na gardle Marii.

- Mówiłem, stój. – Clyde miał już dosyć pieprzonego snu, wizji, czy czego tam. Wypalił ostrzegawczy strzał w ścianę tuż koło napastnika.

Gdy tylko padł strzał, mężczyzna niemal w tym samym momencie również wypalił, ale chybił o milimetry. A może wcale nie chciał trafić? W ciemnościach zaległa na chwilę cisza przerwana jedynie szuraniem dwóch par butów. Co to za jeden? Snop światła padł na twarz napastnika. Kinga aż zatkało.


Naprzeciw niego stał… on sam. Tyle, że twarz jego alter ego wykrzywiał uśmiech szaleńca. Spojrzenie pełne nienawiści, o jaką nawet by siebie nie podejrzewał, jakiej nigdy nie widział. I śmiech, głośny śmiech wariata, gotowego na wszystko. Własna ręka z Berettą podniosła się ku skroni. Jakby nie wiedziała którego siebie słuchać. A tamten tylko śmiał się jak wariat, któremu udał się świetny kawał. Chwilę trwała walka z samym sobą, aż w końcu mięśnie przypomniały sobie, kogo miały się słuchać i broń wyślizgnęła się z ręki na podłogę.

- Stój, bo strzelam. – syknął prześmiewczo upiorny brat bliźniak.

- Zamknij się. – w Kingu również wezbrała wściekłość, chłodna i nieustępliwa – Nie będziesz mi mówił co mam robić. Nikt nie będzie! Powstrzymam Cię, jeśli to będzie konieczne. - po krótkiej pauzie – Nie zmuszaj mnie, żebym pokazał Ci czego o mnie nie wiesz.

Mężczyzna zachichotał z pogardą, traktując słowa jak wyzwanie. Nagle spoważniał.

- Kim… kim jesteś? - rzucił urywającym się głosem. Powolnym krokiem zbliżył się wyciągając zza pasa mały nóż. Jego ciało całe było spięte, jakby gotowe do skoku.

To gra. Gra umysłu. A w moim umyśle to ja mam władzę.

- Nie wygrasz. Ciało można zabić, ale mojego ducha nie złamiesz. - dopływ adrenaliny pobudził szaleńczą pewność siebie, to pewnie przez brak snu – Odstąp.

Alter ego stało już prawie obok. – poczucia, że robi się coś właściwego. - kontynuowało dawno przerwane słowa. – Gdybyśmy przestali zachowywać się jak ludzie to… - mówiło wodząc nożem po gardle. – w zasadzie moglibyśmy położyć się i zdechnąć… - W jego ustach brzmiało to jak kpina. Żart.

- Masz rację. Cholerną rację. - stare słowa brzmiały jak frazes wycięty z Nowojorskiej broszurki – Mój dziadek zawsze to powtarzał. Przeżył drugą wojnę na Pacyfiku. Tam przy życiu tylko to ich trzymało.

Mężczyzna pokręcił tylko z politowaniem głową słuchając historii. Nie czekając nawet na koniec z impetem wpadł na Kinga próbując dźgnąć nożem.

- Tylko to potrafisz? Niszczyć? Nie poznaję cię. – Clyde nie próbował nawet atakować. Zbijał tylko ciosy, cofał się. Przecież nie może zabić sam siebie, prawda? Dwaj walczący wzbijali tumany pyłu w pomieszczeniu. Nóż ześlizgiwał się, chybiał, jednak w końcu trafił celu. Wbił się, aż po samą rękojeść w tors. Mężczyzna wyszarpał broń. Krew trysnęła z klatki. Ciało Kinga zwaliło się ciężko na ziemię.

Czyli to koniec. Czyli tak wygląda umieranie. Ma smak krwi i chłód zimnego ostrza w piersiach. Tyle niedokończonych spraw, które teraz są tak nieistotne, ulatywały gdzieś na boki. Najważniejsze na świecie stały się brudne ściany, drobinki pyłu wirujące w świetle latarki i ta wykrzywiona we wściekłości twarz. I kobieta ciężko oddychająca na ziemi…

Stop! Ja przecież jestem w swoim umyśle! On nie może mnie zabić. Próbuje mnie zdominować. Zastraszyć. Rozerwać na strzępy. A która pokusa nie próbuje? Wypalić od środka i zostawić chęć odwetu. Niech idzie w diabły z tą swoją pogardą i spojrzeniem psychopaty. Wstawaj, nieposłuszne ciało. W górę!

King wstał. Rana w piersi krwawiła, ale teraz zdawała się ledwie draśnięciem. W zasadzie nic mu nie było. Alter ego wyglądało na zaskoczone. Cofnęło się kilka kroków, a nóż wyleciał mu z ręki. Nie spodziewało się takiego obrotu sprawy.

- Ja tu dowodzę, słyszysz? - Clyde przemawiał spokojnym stanowczym głosem, nieznoszącym sprzeciwu – Nie wszystko jest stracone. Mamy po co zyć. JA mam po co żyć. - “I oni.” dodał w duchu myśląc o swoich towarzyszach. O Nemrodzie, Ridleyu, Marii, Ezechielu, a nawet Randallu.

- A teraz wypierdalaj.

Kaszel aż zgiął w pół. Mężczyzna upadł na kolana. Tamten wpatrywał się w tylko z satysfakcją, kiedy spec powtórnie upadł ciężko na ziemię. Rzeczywistość się rozmywała. Przychodził sen, a może raczej ogarniała go ciemność. W głowie kołatała się ostatnia myśl, myśl wypowiedziana na głos przez upiornego Clyde’a w rogu pokoju.

- Przeżyłem. -
 

Ostatnio edytowane przez Dziadek Zielarz : 23-02-2014 o 14:12.
Dziadek Zielarz jest offline