[opowiadanie] Opowieści o Lindis Lightdream Ognisko powoli dogasało, a wokół prowizorycznego obozu rozbitego na skraju lasu zapadały coraz większe ciemności. Lindis ocknęła się z półsnu i drżąc na całym ciele z zimna, nieco zdezorientowana zaczęła rozglądać się dookoła. Wyglądało na to, że jakiś czas temu musiała minąć już północ - dwa księżyce na dobre rozpoczęły swoją wędrówkę po nieboskłonie, oba w pełni. Nie wróżyło to niczego dobrego, szczególnie samotnej kobiecie opiekującej się nieznajomym, rannym mężczyzną na skraju dość osobliwego lasu...
Lindis nie tracąc czasu na rozmyślania o tym, co jeszcze może przytrafić jej się tej nocy dołożyła kilka szczap drewna do dogasającego ognia i rozdmuchała nieco ognisko. Suche drewno natychmiast zajęło się płomieniami, a zawsze wesołe iskry strzeliły w górę, wprost w twarz większego z księżyców. Okrąg światła powiększył się na tyle, że oświetlił kilka drzew ze zwartego szeregu ściany lasu. Kobieta choć przez chwilę mogła nie martwić się o to, co wiło się i pełgało w mroku. Na pewno nic nie przekroczy granicy światła, a dopóki oni znajdowali się w jego środku nic im nie groziło. Przynajmniej Lindis miała taką nadzieję... Z lekką obawą spojrzała na stertę drewna leżącą niedaleko ogniska i wreszcie zwróciła swoją uwagę na rannego.
Mężczyzna leżał przykryty wszystkim, co tylko Lindis mogła znaleźć w jego i swoim bagażu - ubraniami, oprawionymi skórami zwierząt, kocem i płaszczami. Gdyby nie pot gęsto perlący się na jego czole, sprawiający, że jego ciemne włosy lepiły się do mokrej skóry i nierówny, przyspieszony oddech, można by przypuszczać, że człowiek ten śpi zdrowym, mocnym snem. Jego twarz była spokojna, wręcz kamienna i nie zmącona żadnymi grymasami bólu czy objawami gorączki. Jednak rozpalona skóra przeczyła temu i wskazywała na to, że jego organizm poważnie walczy ze wszystkimi obrażeniami, jakie posiadał. Lindis odkryła go nieco i sprawdziła dokładnie rany oraz zmieniła opatrunki. Nie uszło jej uwadze to, że jeszcze kilka godzin temu, gdy go znalazła, był w dużo gorszym stanie niż obecnie. Jego dość szybki powrót do zdrowia nie był bynajmniej jej zasługą, gdyż nie posiadała ani takich środków, ani zdolności, żeby wyleczyć kogokolwiek z właściwie śmiertelnych ran. Doszła jednak do wniosku, że tym faktem martwić się będzie dopiero rano, a teraz postara się przeżyć tą noc i nie dać się pokonać niczemu, co mogłoby się czaić w mroku nocy. Zamoczyła kawałek płótna w garnuszku z wodą i przemyła twarz rannego.
Nagle gdzieś w głębi mrocznego lasu rozległ się potworny, przeciągły kwik, przechodzący co chwilę w rżenie i z powrotem w kwiczące, rozpaczliwe wołanie o pomoc zwierzęcia. Lindis zerwała się na równe nogi, a serce podskoczyło jej aż do gardła i za nic na świecie nie chciało uspokoić swojego szalonego rytmu. Stała tak i wsłuchiwała się w odgłosy dochodzące z mrocznego lasu, a po głowie skakała jej tylko jedna uporczywa myśl: "Jego wierzchowiec..." Jeszcze długo po tym, nim ucichły straszliwe kwiki zarzynanego konia, Lindis nie mogła opanować drżenia rąk, a te kilka godzin, jakie pozostały do świtu jawiły jej się jako najgorszy koszmar całego jej życia... |