Trzymając się brzegów kręgu światła obeszła obozowisko. Te parę kroków nie przyniosło spokoju. "Spacer dobrze Ci zrobi na nerwy..." - złośliwa pamięć podsunęła suchy głos starej piastunki. Lindis przystanęła i parę razy odetchnęła głęboko. Nieco rozstrojone nerwy zlekceważyły kolejny wysiłek mający na celu ich uspokojenie.
Drżące wciąż dłonie Lindis chwyciły następny kawałek drewna. Syknęła z bólu. "Jeszcze tego mi brakowało..." - pomyślała. W niepewnym świetle ogniska na próżno usiłowała wypatrzyć tkwiący pod skórą kawałeczek drewna. Podniosła oczy do góry.
- Taki duży, a taki leniwy – cichy, acz nie pozbawiony pretensji głos skierował skargę pod adresem Shilla, większego z satelitów planety. Nie bezzasadną, trzeba przyznać. Księżyc bowiem, podobnie zresztą jak i drugi, miodowo-złota Shanga, zdecydowanie kiepsko wypełniał swoje zadanie. W jego srebrzysto-seledynowym świetle ledwo można było rozróżnić sylwetki potężnych świerków, które - niczym wielcy, mroczni strażnicy - stały na straży tego przedziwnego lasu.
"Wyniosłe świerki
jak czarni rycerze
(strażnicy kultów,
których strzec nie trzeba)
z ciszą i nocą
zwarły trójprzymierze
wiernych wyznawców
niewiernego nieba."
Wiersz dawno zapomnianego poety nie nastrajał zbyt optymistycznie. Lindis otrząsnęła się ze wspomnień, w czym zdecydowanie pomógł jej cichy jęk, dobiegający ze strony prowizorycznego posłania. Kobieta przyklękła przy rannym, a jej długie, ciemne włosy, posłuszne nieubłaganym prawom grawitacji, miękkimi splotami spłynęły na twarz mężczyzny. Ten drgnął gwałtownie, otworzył płonące gorączką oczy i wpatrzył się w bladą z niepokoju twarz Lindis.
- Uważaj na... - wyszeptał, ale ciąg dalszy zdania nie dotarł do uszu kobiety.
- Śpij – wyszeptała, kładąc chłodną dłoń na rozpalonym czole mężczyzny. – Jesteś bezpieczny...
Chłodny dotyk, a może i słowa, w które sama nie do końca wierzyła, sprawiły, że mężczyzna zamknął oczy. Lindis poprawiła okrywający go koc, a potem przysiadła na wystającym z ziemi pieńku – jedynym świadku tego, że kiedyś to miejsce odwiedził jakiś człowiek. Albo – jeśli stare legendy głosiły prawdę – jakaś inna inteligentna istota.
Spojrzała w górę. Gwiazdy, opiewane ustami setek trubadurów, minstreli i truwerów, nie mrugały do niej radośnie, lecz spoglądały zimno, obojętne na losy dwóch ludzkich istot, zagubionych wśród bezkresów nocy.
Nagły szelest oderwał myśli Lindis od rozgwieżdżonego nieboskłonu. Gwałtownie rozejrzała się dokoła. Dwa żółto-zielone światełka rozbłysły pół metra nad ziemią. Lindis poczuła, jak serce, które przed chwilą wróciło na swoje miejsce, znów zaczyna gwałtowną wędrówkę w górę. Na oślep sięgnęła za siebie. Po chwili kilka szczap, jedna za drugą, trafiło w płomienie. Krąg światła gwałtownie się rozszerzył...
"Ty idiotko" - rozsądek na chwilę przezwyciężył panikę - "zabraknie ci drewna..."
Światełka uniosły się, zatańczyły, a potem odpłynęły w różne strony.
Lindis z westchnieniem ulgi opadła na prowizoryczny stołek. Jej oślepione płomieniami ogniska oczy nie dostrzegły szarego cienia, który skrył się przed światłem wśród nisko zwisających gałęzi świerków. |