Erland
Hwarhen okrył go cudzą przodziewą, woniejącymi ostro tłuszczem skórami fok. Sam odzian podobnie, bez bogatej zamkowej kolczugi, znaków klanu i wielkiego brodziska, w niczym nie przypominał dumnego wojownika Crowlów, brata siostry boga. Twarz miał ponurą i wściekłą. O ile Szepczący miał wcześniej jeszcze jakieś wątpliwości, że niezbyt lotny umysł wojownika nie wychwycił może, co magnar sugerował o tym, co Pająk zrobił zrobił Moruad... o tyle teraz mu się rozwiały. Hwarhen pojął i wyrozumiał wszystko. I nie wybaczy, dopóki Pająk się wykrwawi się, powieszony na własnej sieci. Endehar Magnar mógł kłamać, ale jadowita strzała i tak dobiegła celu, zatruła już Hwarhenowi serce... Czyż nie dlatego Magnarowie od tysiącleci trzymali władzę nad wyspą? Nikt prócz nikt nie dzielił tak kunsztownie ludzi nienawiścią, gniewem i strachem. Z siłą topornika, a jednocześnie precyzją hafciarki...
Moruad siedziała z dala od obozu, ukryta wśród zbiorowiska olbrzymich wapiennych ostańców, oparta o jeden z nich plecami. Szepczący nie widział straży, ale był pewien, że są tutaj, że poukrywali się gdzieś w załomach skał... Przeczuwał również, że miejsce nie jest przypadkowe. O wiele prościej, mniej ryzykując wypatrzenie, mogli się spotkać w obozie. Jednak Moruad musiała dopuszczać myśl, że padną trupy... a zawsze była bogobojna. Nie chciała niepokoić zmarłych wonią świeżej krwi, nie chciała łamać praw. Kradzież w Domu Żywego Boga nie była dla niej łatwa. Zapewne łatwiejsza byłaby dla Endehara, mówił o tym z taką beztroską, jakby nic się nie stało. Ciekawe, skąd wiedział...
Szepczący patrzył na drobną sylwetkę, okutaną w białe skóry, i nie mógł się zdecydować, kogo ma przed sobą: ofiarę, narzędzie czy wspólniczkę boga... czy kogoś, kto dąży do jego obalenia.
Otworzyła oczy, czarne jak noc bez gwiazd, czarne jak ciemności skagoskich kopalni.
- Wraz ze świtem – ozwała się – posłuchasz rozkazu mego brata i opuścisz kurhan. Nie ruszysz jednak do Czarnego Zamku. Zawrócisz w puszczę, gdzie będą na ciebie czekali moi ludzie. Hwarhen zdejmie podążające za wami oczy i uszy mego brata.
Słowa wyskakiwały z jej ust jedno za drugim jak rzeczne otoczaki, wszystkie idealnie takie same, wygładzone, wszystkie idealnie białe, nieskażone żadną emocją.
- Pojedziecie nad morze – rozkazała. - A teraz... mów.