Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 16-03-2014, 13:33   #202
Asenat
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Tygon


Dwie tratwy i kilka czółen sunęły ku nim z wolna przez rozlewisko. Po wodzie wpierw niosły się głosy Węży pojmanych na wysuniętych czujkach. Przywiązani na czele tratew jeńcy krzyczeli do ukrytych za ostrokołem ziomków. Żegnali się ze swymi niewiastami i dziećmi, przeklinali Czaszkę. Żaden nie prosił o litość.

Ten, kto dowodził atakiem, musiał też mało znać to plemię, skoro liczył na to, że komukolwiek drgnie tu ręka. Tygon pojął to, jak tylko zobaczył, że na ostrokół wspina się wezwanych przez Susła kilka kobiet i dzieci. Patrzyły w milczeniu na zbliżające się tratwy. Wszyscy czekali w milczeniu, aż będą dostatecznie blisko. Wreszcie jedna z niewiast wyjęła z dłoni wodza łuk, mierzyła długo i strzeliła. Grot utkwił w piersi jednego z jeńców, a kobieta przekazała łuk kolejnej, już niebawem, wdowie. Nikt nie rzekł słowa.

Ten, kto dowodził, zaprawdę nie znał Węży, jeśli liczył, że posieje za ostrokołem strach, że śmierć bliskich pomoże w zdobyciu twierdzy na rozlewisku. To był błąd, a Tygon przekonał się szybko, że walcząc z Wężami, pomylić można się tylko raz. Podczas gdy kobiety niespiesznie odstrzeliwały jeńców, kilku najlepiej pływających wojowników cicho opuściło ostrokół. Jeden z nich gestem zachęcił Tygona, by ruszył za nimi i zabrał broń.
- Odbijemy tratwy. Pomścimy naszych – wyjaśnił krótko.
Na to zaś jak spod ziemi wyrósł Rhun. Góral był równomiernie poparzony na twarzy i rękach, stracił też wszystkie włosy. Nikt nie pomyślał, by go rozwiązać, i nadal paradował ze związanymi rękoma. Podsunął je Tygonowi pod nos i uśmiechnął się ujmująco poparzonymi wargami.
- Idę z wami. Muszę wejść do wody, bo zaraz zwariuję – oznajmił wesolutkim głosem. - Jak sobie kogo zabiję, to też mi ulży. A jak ci udowodnię, że jestem swój, to już w ogóle, w ogóle...

Ten, kto dowodził ludźmi Czaszki, nie tylko nie znał Węży, ale i musiał mieć gorszy dzień. Tygon doprawdy nie wiedział, czego tamten się spodziewał... Zresztą, chyba wiedział jednak. Glorii i chwały. Zdobycia niezdobytej wyspy.

Tymczasem, gdy tratwy zbliżyły się wystarczająco, zza ostrokołu wyleciał rój strzał. Nim atakujący zdążyli się ogarnąć się po salwie, z wody wyprysnęli wojownicy Węży. Tygon wypluł trzcinkę, którą trzymał w ustach podczas płynięcia pod wodą, złapał równowagę na kolebiącej się tratwie i zamachnął się pożyczoną, ale o wiele poręczniejszą w takich akcjach niż jego własna broń siekierką. Przeciwnik miał na sobie napierśnik z brązu. Był Thennem.

***

Przesłuchanie jeńców pojmanych podczas odbijania tratew przyniosło nieciekawe wieści. Na bagna weszło czoło schodzącej z gór armii Czaszki. Tuż przed zmrokiem atakujący zdecydowali się porozmawiać z Susłem. Wojownikowi nie spodobała się jednak propozycja zachowania życia za cenę ukorzenia się przed Raymundem i oddania mu czarownika, wraz z całym dobytkiem, jaki ten sprowadził. Suseł nie wchodził nawet w gadki, tylko bez słowa ubił posła kolebiącego się na dłubance z brzozowej kory.
- Teraz to nie ma co liczyć na gadanie – podsumował wtedy Tygon, a Suseł parsknął śmieszkiem.
- Toć nigdy przecież nie było.

Rhun cierpiał od oparzeń. Co jakiś czas wychodził na ostrokół i wył jak wilk w kierunku pochowanych na drugim brzegu wojowników Czaszki. Był to jedyny dźwięk, jakim oblężeni zaszczycali atakujących.

Freya płakała niemal bez przerwy i Tygon nie mógł dojść, za kim łzy roni – za zabitym chłopcem czy Ormem, ukrywającym się po drugiej stronie, gdzie w każdej chwili mógł zostać schwytany.

Orm jednak powrócił. Gdy tylko się ściemniło, podpłynął wolno do wyspy, przytrzymując się oblepionej porostami kłody. Został w wodzie, a strażom zawołał cicho, że chce gadać z Tygonem.

- Wyjdź, zjemy co, ogrzejesz się – zaproponował Tygon, ale zmiennokształtny pokręcił głową.
- Stary dowie się, jak tylko stopę postawię na wyspie. Rad nie będzie.
- Dowiedziałeś się czego?
- A tak. Chcą tylko starego. Czarownika. Resztę ubiją. Wściekli się, żeście się odgryzli. Z gór schodzi moc ludzi. Niebawem nas tu ogarną. Zostawią dość wojowników, by was tu uwięzić, a reszta pociągnie dalej. Trza uciekać, Tygonie. Póki można.
- Osada...
- Ani pierwszy, ani ostatni raz ją otoczona. Każdy połamał sobie na Wężach zęby. Chcesz być tego świadkiem? Masz czas po temu?
Zmiennokształtny zamilkł. Poruszył się w wodzie z cichym pluskiem i znieruchomiał.
- A niech to zaraza... - wypluł z siebie, wyraźnie się zmuszając. - Idź. Pogadaj z moim starym. Czarownikiem. Cokolwiek postanowisz, on doradzi. Jak zechce, to i pomoże. Ja poczekam.

Dick




Olbart nadział głowę zdrajcy na włócznię i zatknął w ziemię przed związanym i zakneblowanym Olamyrem. Nie tylko poważnie traktował przysięgi, ale i dbał o to, by inny wiedzieli, co ich czeka, gdy nie będą tego czynić jego przykładem. Cudny człek, więcej trzeba mu takich!

Nenneth oplotła go ramionami jak bluszcz wspinający się po rosłym dębie i odruchowo ją objął.
- Żona cię za to zabije – tchnęła mu w ucho ciepłym śmiechem, przygniotła dłońmi jego piersi do ziemi. - Ale jej tu nie ma, za to ja jestem. Jeśli teraz uciekniesz – spoważniała w mgnieniu oka – To ja cię zabiję... - obiecała i nachyliła się nad nim. Przez jej włosy widział wszystko jak przez te zwiewne tkaniny, którymi kazał zdobić swe łoże, gdy był młody. Dawno temu, gdy nie był jeszcze Mocnym Dickiem.

Ostra iście mu nie wybaczy. Od myślenia o żonie, albo od tych wszystkich zmartwień, Czaszki, wojny, Innych, czy czart wie, czego jeszcze, Dicka zaczęła pieruńsko boleć głowa. Jakby coś dusiło mu skronie imadłem.

Przez czarne firany włosów Nenneth zobaczył jeszcze, jak Półręki ostrzący miecz przy ogniu oszacował, co się dzieje, spojrzał mu bez wyrazu w oczy i powstał, by odejść od ognisk. Sorsha ruszyła za wroną i dognała go przy koniach. Dick widział, że zwiadowca ucina dyskusję twardym ruchem okaleczonej ręki i zaciska dłoń na ramieniu łowczyni. Odeszli razem w mrok.

Wrócą. , oszacował Dick leniwie.

***


Okazało się, że wcale wracać nie musieli, bo i nigdzie nie odeszli. Ot, odeszli dalej, pewnie by nie widzieć ani nie słyszeć. Przy porannym posiłku Sorsha była zła i skwaszona jak zepsute piwo, a Półręki jak zwykle milczący.
- Wszyscy czasem popełniamy głupie błędy – odpowiedział zwiadowca, gdy Dick przy siodłaniu koni znalazł chwilę, by zamienić z nim słowo w cztery oczy. - Nawet najmocniejszy duch czasem słabnie. Wszyscy za to płacimy. Czasem po raz ostatni.
Skinął Dickowi głową i wskoczył na siodło, a Dick nie mógł pozbyć się wrażenia, że wrona krakała o swym własnym losie, i dlatego krakała, że mierziło ją, że Dick uparł się, by podążyć jego drogą.

O wiele mniej oględna w słowach była Pszczoła. Z rumieńcami gniewu na pyzatych policzkach, zduszonym szeptem wytknęła Dickowi, że ma żonę i dzieci, i zapytała, czy wszystkie inne obietnice i przysięgi też zacznie sobie lekceważyć, w pogoni za młodą, śliczną dupką.

Nenneth zaś zrobiła się uroczo układna. Rozkazy spełniała w mgnieniu oka i bez ociągania, a także bez słowa komentarza. Wyglądała przy tym na zadowoloną. I to było, w oczach Dicka, zachowanie nad wyraz właściwe.

***


W południe dognała go zdyszana Sorsha. Poinformowała, że idący na przedzie Półręki wyczuł palone mięso i kości, po czym zszedł w bok, by zobaczyć, co się dzieje.

Zastali wronę nad dymiącym jeszcze stosem, grzebiącego patykiem wśród kości.
- Wolni ludzie, którzy przysięgali Czaszce, zabili i spalili Skagosów, którzy szli z nimi – rzekł sucho. - Jak przyszedłem, dwóch z nich pilnowało jeszcze stosu. Rzekli mi, że doszły ich wieści, iż Moruad tak naprawdę dogadała się z Pająkiem. I że oszukali wspólnie dobrego, dzielnego Raymunda, by spędzić wolnych ludzi pod Długim Kurhanem i urządzić tam rzeź, jak przed wiekami. Rzeź, w której tym razem padnie więcej wolnych ludzi niż Skagosów. Taka, rozumiesz, pomsta po wiekach... Jakiś wędrowny skald przyniósł im te słowa, i uwierzyli...

- Aaaaa...ach – Nenneth, przywiązana do siodła, ocknęła się z właściwej zmiennokształtnym bezwładnej śpiączki. Poruszyła zastałymi kończynami i rozwarła powieki. Skrzywiła się, gdy jej wzrok zahaczył o zwiadowcę, ubranego jak wolny człek. Przez chwilę jej twarzą zawładnął pełen niesmaku grymas, jakby gęba Qhorina nie była tym, co pragnęła ujrzeć jako pierwszą rzecz po przebudzeniu. Potem powiodła wzrokiem po pogorzelisku, z lubością wciągnęła w nozdrza woń spalenizny.
- Spaliłeś coś, Dee? - zapytała ochryple. - Trza mnie było budzić... uwielbiam pożary.
Sorsha syknęła ostrzegawczo i rozejrzała się, jakby Henk Trzy Pchły miał wyskoczyć zaraz z krzaków. Zmiennokształtna zaśmiała się złośliwie.
- Znalazlam. To, co myślę, że jest tym, o czym mówił Belram. Nie kłamał... nigdy w życiu nie widziałam czegoś takiego...
- Gdzie? - wciął się brutalnie Qhorin.
- Troszkę dalej na wschód. Zapewne poczujecie coś na kształt zawodu, ale chyba Skagi i wolni ludzie sposobią się tam do bitewki. Oni są tam, a my tu... cóż za niepowetowana szkoda!
 

Ostatnio edytowane przez Asenat : 16-03-2014 o 14:50.
Asenat jest offline