To nie był dobry dzień. Słońce paliło ziemię jak lanca Solkana, wysuszając trawę do postaci suchych, brązowawych źdźbeł. Nawet drzewa zaczęły gubić liście. Idący powoli niekończącym się gościńcem Jolan otarł twarz z potu. Zima jest ciężka, ale lato takie jak to... – zwiesił smętnie głowę – można by się zastanawiać jakich to grzechów dopuścił się imperator, że bogowie każą tak jego kraj. – Mag popatrzył w górę, na bezchmurny, sprany upałem błękit. Słońce musiało przejść jeszcze długą drogę zanim zajdzie za horyzont. On sam także miał długą drogę do przejścia, ale w przeciwieństwie do słońca po prostu nie miał już sił. Usiadł więc na pobliskim kamieniu i z ulgą odłożył przepocony płaszcz, laskę i ciążące już straszliwie tobołki. Przez chwile leciutkie tchnienie wiatru rozwiało mu rzedniejące powoli włosy, za moment jednak skwar ponownie objął ten niewielki kawałek cienia w niepodzielne posiadanie.
To nie był dobry dzień i nie był dobry miesiąc. Ostatnie trzy tygodnie z ich cięgiem niesprzyjających okoliczności, były jednymi z najtrudniejszych jakie pamiętał – pomijając dni rozpaczliwej ucieczki przed Krisem zwanym Mieczem Sprawiedliwości, bądź Krzyżownikiem, zależnie od pytającej osoby i odległości w jakiej znajdował się wspomniany łowca czarownic. Miesiące rozpaczy i głodówki jakie nastąpiły po spaleniu domu i potrzaskaniu rąk przez rozjuszonych chłopów były jeszcze gorsze... – Smętny uśmiech zadrgał na wargach maga – nie było jeszcze tak źle. Był zdrowy, nawet jeśli kapkę spragniony i zdolny do działania. Poradzi sobie. Jak zawsze. W końcu nikt go nie ścigał, nie musiał uciekać, nie musiał chować się ze swoją sztuką. Niech tylko ten diabelny upał choć trochę zelżeje... choć na chwilę...
<-->
Wyschnięte zborze falowało pod delikatnym podmuchem wiatru a zachodzące słońce rozświetlało na czerwono horyzont, gdy Jolan zbudził się z wywołanej upałem drzemki. – Czas w drogę – rzucił w przestrzeń rozciągając powoli bolące, zastałe mięśnie i krzywiąc się na odgłos trzeszczenia niemłodych już kości.
Teraz, kiedy lejący się z nieba żar ustąpił nieco, Jolan mógł myśleć jaśniej i na trzeźwo zastanowić się nad sytuacją. Nie była ona dobra ale też nie była tragiczna. Najgorsza była utrata konia podczas >kolejnej< bandyckiej próby odebrania mu zwoju z licencją maga. – to już czwarta – pomyślał z goryczą. Wieloletnie doświadczenie udowodniło, że ów przeklęty przez chaos przepis nakazujący noszenie licencji maga przy sobie, bez względu na okoliczności, stanowi jedno z drugie z największych niebezpieczeństw na jakie narażał się czarodziej. Pierwsze będące nadgorliwością i chciwością łowców czarownic. Ileż to razy musiał płacić im łapówki...
Utrata konia była sporym problemem. Bez niego Jolan nie był w stanie podróżować ani szybko ani daleko. Nie wspominając już o niewygodzie. Zebranie pieniędzy na kolejnego zabierze wieczność...
Idąc powoli traktem w stronę widocznych w dali zagród Jolan obmyślał dalsze działania. Miał do wyboru kilka opcji, z których najciekawszą reprezentował list spoczywający obecnie w jego plecaku. Sucha notka o śmierci Adalberta Argerzeita, poległego na polu chwały podczas kolejnej, niepotrzebnej krwawej łaźni z udziałem Imperialnych lordów i Kislevickich bojarów. – Mag prychnął z irytacją - Jakby mało było w imperium problemów, obecne, subintelektualne pokolenie arystokracji po prostu >musi< szukać ich jeszcze za granicami. Ostatnio wiele się o tym mówiło. Popularna opinia głosiła, że przeciągające się od lat starcia graniczne z bojarem Borysem Swietłowiczem mogą przerodzić się otwarty konflikt, jeśli tylko caryca poprze jego roszczenia. Wojna była nieprzyjemnie realną możliwością.
Potrząsając głową i przygryzając sumiaste wąsy Jolan powrócił do poprzedniego wątku. List był interesującą możliwością – z także intrygującą zagadką. Był w tym podobny zresztą podobny do swego twórcy. Adalbert był niezwykłą osobą. Nostalgiczny uśmiech pojawił się na wargach maga na wspomnienie młodych lat i mężczyzny który pomógł mu w tak bezinteresowny sposób...
Zmienny jak pogoda w jednej chwili poważny uczony, w drugiej żartowniś gotowy dla zobaczenia reakcji straży wymalować czerwoną farbą antypaństwowe hasła na murach świątyni, a w trzeciej zaciekły wojownik opętany żądzą dowiedzenia swojej wartości na polu walki. Człowiek kaprysu, który przeczył wszelkim przewidywaniom... Czas zatarł już większości wspomnienia o nim, ale Jolan wciąż dobrze pamiętał ciepły, silny uścisk dłoni i przenikliwe niebieskie oczy.
Pozostało pytanie: czemu teraz? Czemu po tak wielu latach? Czemu ktoś miałby wysyłać taką notkę do maga, z którym Adalberta nie łączyło już właściwie nic? List nie był w dodatku nowy – wymięty, stary pergamin i spłowiały atrament świadczył o tym dobitnie. Jak stary jednak, pozostało otwartym pytaniem...
<-->
Laska Jolana stukała rytmicznie o klepisko ‘rynku’ o ile można było tym dumnym mianem obarczyć otoczony domami placyk z pojedynczym drzewem wieszalnym pośrodku. Jolan z zaciekawieniem spojrzał na wiszące z gałęzi truchło ledwie widoczne w mętnym świetle późnego zmierzchu. – ...lincz? – zastanowił się, by po chwili zkonkludować – ...nieważne. – W końcu tego typu widoki można było zobaczyć często.
Zatrzymując się na chwilę aby odzyskać oddech Jolan raz jeszcze wrócił do czekającej go decyzji. Adalbert miał córkę – tutaj mag uśmiechnął się na wspomnienie - jak przez mgłę wparwdzie, ale jednak pamiętał żwawe raczkujące dziecko. – oczywiście będąc młodym i narwanym głupcem zaangażowanym w dochodzenie swego nie zwracał uwagi na takie rzeczy. To przyszło z czasem. - Teraz miałaby ile? Pietnaście lat... – wyszeptał - Bogowie jaki kawał czasu. Całe pokolenie! – Nagle zaśmiał się cicho – jeśli przejęła choć trochę krwi Adalberta i jego nieokiełznaną energię, mógł doskonale wyobrazić sobie jakim horrorem była dla nianiek a później przyzwoitek. Z pewnością była interesującą osobą... I jeszcze ten list...
Ciekawość była jak syreni śpiew. Patrząc nad czubkami drzew w kierunku odległego Altdorfu, Jolan zdecydował się dojść do sedna tajemnicy. |