Przy trakcie, na obrzeżu sporego placyku, jaki to zwykle przed kapliczkami, w miejscach targowych i innych wydeptanych przestrzeniach się tworzy unosił się pył i wiało. Stąd też tuz obok właściwie, na zbitej z desek ławce, pod dwoma rozłożystymi topolami osłony szukał jakowyś wędrowiec. Bliższy ogląd oraz sugestywnie rozłożysta broda zdawały się sugerować przedstawiciela rasy khazadów, jeno dość wysokiego. Długie włosy i znamienna broda, wszystko to w kolorze brudnoczarnym, pobliźniona twarz i zwarta budowa ciała, wszystko to, a także oparty o drzewo obok znacznych rozmiarów topór sugerowały kogoś kto ceni sobie swój spokój, acz potrafi zabrać go innym.
Siedział on z nogami opartymi wygodnie, rozparty, nogi wygodnie wyciągnięte i liczył. Konkretnie monety, jakie wyłożył przed siebie. Wiele ich nie było. Jedna, solidnie nadgryziona srebrna, z ryjem jakiegoś brzydala, acz godnego na swój sposób, brodę miał w końcu no i dziewięć pensików miedzianych, burych i samotnych.
Kraś splunął, pieniądze zebrał i wielki tobół swych gratów rzuciwszy na plecy, a topór przez ramię przerzuciwszy, ruszył ku karczmie. Wszedł jak do siebie, bo i bywał tu ciągle. Zrzuciwszy graty przy stole w kącie, co to go lubił, bo chyba ze trzy noce przy nim przespał, ruszył ku karczmarzowi. Rzuciwszy mu owe dziewięć monetek brązowych, rzucił:
–
Jadła, a solidnie, wiesz jak lubię po czym rozejrzawszy się po lokalu, zarzucił pytaniem jeszcze: -
Stary druhu, przyszmalić mi trza, dużo nowych się tu kręci?