- Do kopalni się wybieracie? – usłyszeli nagle za plecami. Stał tam niski, pokurczony i przygięty wiekiem staruszek, sięgający krasnoludom zaledwie do barków. Miał długą, skołtunioną brodę i łysą, poznaczoną starczymi plamami czaszkę. Skóra na jego twarzy była tak pomarszczona i pocięta zmarszczkami, że z trudem dostrzegało się oczy. O dziwo, staruszek miał większość zębów, przez co mówił wyraźnie, choć niemal szeptem. Oparł się o stół i stęknął, sięgając po stojący na blacie kufel. Był to Bartolf, najstarszy mieszkaniec Behemsdorfu. – No, dajcie co się napić, to wam parę słów o kopalni rzeknę.
Trudno się było oprzeć, a i staremu nie wypadało odmówić. Dziadek wdrapał się na ławę, zanurzył z lubością wargi w piwie i chłeptał głośno przez chwilę. W końcu otarł brodę i odstawił opróżniony do połowy kubek. – Uch, lepiej... Kopalnie pod Sowią Górą założyły wieki temu krasnoludy – spojrzał w kierunku siedzących przy stole brodaczy. – Wasi pobratymcy. Tak powiadał mi mój dziadek, a on to pewnie od swojego dziada słyszał, ten z kolei pewnie od swojego. Ale tego nie wiem na pewno.
- Jedno wam rzeknę – nim jednak powiedział coś więcej, sięgnął drżącą dłonią po kufel i znów mlaskał przez chwilę, oblewając się trunkiem. – Jakeśmy my, ludzie tutaj przybyli, to krasnoludy wynosiły się z Karak-Ghuzmul. Nie wiem dlaczego i mój dziadek też nie wiedział, bo mi nie powiedział. Khazadowie w całych Górach Środka miały swoje sztolnie i forty, ale pewnego dnia je opuściły. Nikt nie wie czemu, ale skoro waleczne i bitne krasnoludy uciekały, to musiało to być coś strasznego. Zawaliły kopalnie, zalały szyby i sztolnie, aby to coś co odkryły nie wydostało się na powierzchnię.
- Zawalili wejścia a ichni kapłani przeklęli te miejsca na wieki, żeby nikt tam nie chodził i licha nie budził. Na nic się to zdało... Nasi dziadowie z Behemsdorfu, wejście do kopalni w Sowiej Górze znaleźli i odkopali. Nic tam w środku nie znaleźli, jeno chodniki wodą zalane i jakieś głosy, co to ze ścian gadały w obcej mowie. Pewnie po krasnoludowemu. Nikt tam nie chodził, bo i po co? A potem sławetna bitwa z Chaosem była. Mój rodziciel, niechaj w królestwie Morra się raduje na wieki, świadkiem był jak łowcy czarownic, magistrowie ogniści i poczet rycerzy, wszyscy na raz w góry przez wieś przejechali, coby tam z plugawymi kreaturami Chaosu walczyć, które się w kopalni zalęgły.
- Na Sigmara! Chwała im, że w naszej obronie życie oddali! - zakrzyknął i pociągnął spory łyk piwa. Kilku wieśniaków spojrzało zdziwionych w kierunku stolika. - Nikt z nich nie wrócił. Ale i mutanty i stwory Chaosu z gór nie zeszły. Widać, ekspedycja skutek odniosła. A od tego czasu już nikt tam nie chodzi. Jeno ostatnio ten magus przez wieś przejechał, ale i on nie wrócił. Przeklęta kopalnia jest, powiadam wam. Niczego tam nie ma prócz śmierci...
Chyba stary Bartolf chciał jeszcze coś mówić, ale w tym momencie do wnętrza karczmy wbiegł pędem, niemal wybijając drzwi, młody chłopak, Sven, który dysząc zatrzymał się na środku sali i dysząc, powiódł wzrokiem po obecnych. Chyba nieprzypadkowo jego wzrok zatrzymał się na miejscu, gdzie siedzieli khazadzi i inni obcy. – Sepp Wilczur kazał mówić, że na drodze od Sarniej Przełęczy mutantów widział! |