Wzrokiem objął wszystkich biedaków będących w drodze do Middenheim. Nie znając jeszcze nikogo z uchodźców z Untergardu, podszedł do Yavandira. Yavandir wzbudził w nim zaufanie, w końcu sam był elfem. Paskudna pogoda, prawda?. Płynnym, zamaszystym ruchem zarzucił kaptur na głowę.
Jego lekki, wysoki łuk zawieszony był na plecach. Jednak życie nauczyło Gildirila przezorności. Strzały spoczywały w kołczanie zawieszonym z prawej strony pasa elfa, a jedno wierzgnięcie ramieniem wystarczy, by dobyć łuku.
Oprócz łuku Gildiril nic nie miał. Podróż do Middenheim była jego jedyną, możliwą drogą. W przeciwnym razie zostałby zabity przez ukrywające się w Drakwaldzie gobliny i zwierzoludzi.
Bystry wzrok elfa na chwilę spoczął w dziurach w fortyfikacjach miasta. Tu i ówdzie zauważył kawałek drewna, czy odrąbany kamień nie pasujący chociażby kolorem do muru. Jak myślisz, jakich machin użyli? - mruknął do Yavandira. Dobrze znał zwierzoludzi z bitew w Laurelorn - w końcu sam był wojownikiem klanowym.
Przez chwilę pomyślał, jak cierpieli mieszkańcy podczas bitwy. Sam nie znał uczucia strachu, więc nie potrafił sobie wyobrazić przerażenia mieszkańców.
Spojrzał ponad głowami tłumów jaka droga dzieli ich od najbliższej bramy. |