Administrator | Stephen właśnie zamierzał rozwalić okno, które uparcie oddzielało go i Jacka od wolności.
Dokładnie w tym momencie nadbiegli (goniąc Marcela i Theodia), Roger wraz z lordem Maavrelem.
Stephenowi ów człek przypominał wampira. W sumie młodzieniec niewiele ich w życiu spotkał, właściwie to żadnego, jednak zgodnie z opowieściami, wszystko by się zgadzało… gdyby jegomość nie stał tu w świetle słonecznym. Kolejny jegomość, chyba jego syn, był podobny do niego z rysów twarzy i bladej cery. Jednak, w przeciwieństwie do starszej wersji, ten miał włosy. Długie, jasne, zaplecione w warkocz.
Kolejnych dwóch mniej rzucało się w oczy. Jakiś wątły panicz o zdumionych oczach, który całym sobą sprawiał wrażenie, że przyciąga nieszczęścia i nieco gorzej odziany od reszty mężczyzna, który nie wyglądał na szlachcica, a na kogoś, kto stanowiłby spore zagrożenie. Nie wojownik. Raczej ktoś, kto wolał rozwiązywać spory w inny sposób.
Tymczasem Roger zdążył ocenić, nowych znajomków. Pierwszy z nich, ten z krzesłem, nie wyglądał na uczonego (zważywszy, jak lekko uniósł potężny mebel). Drugi ewidentnie nie miał prawa być nikim innym.
- Niektórzy, jak widzę, nie odróżniają okna od drzwi - rzucił, z gryzącą ironią w głosie, Roger.
- Nie! Nie rób tego! - zawołał ów “wampir”.
Oczywiste chyba było, że okrzyk tego typu tylko pobudził wojownika do szybszej ucieczki. Wampiry niech to gęś kaczkowata kopnie solidnie! Wszyscy wiedzieli, ze od takich istot, mrocznych, potężnych oraz niebezpiecznych należało się trzymać jak najdalej. Wprawdzie właściwie nie znał się kompletnie na wampirach, ale słyszał wystarczająco, natomiast niezwykle znaczący fakt, że potrafił wytrzymać przy dziennym świetle tylko utwierdzał mniemanie na temat jego mocy. Czyli jakby ująć, Faeruńczyk nawet się nie odwrócił kolejny raz, tylko myśląc: Mają mnie za kandydata na jakiegoś ghula? Nie ma mowy, zwiewamy, oraz rypnął caą siła okienną szybę. Planując pryskać jak najszybciej gdzie pieprz rośnie, czyli do wspomnianej gospody, gdzie umówili się ze sfrustrowanym Alfredem.
Szybko okazało się, że okrzyk “wampira” wcale nie był podpuchą. Cała szóstka nagle została odepchnięta w tył, jakby szyba otoczona była jakąś barierą, która najzwyczajniej w świecie im oddała. Roger poleciał na ścianę, a na nim wylądował Theodio. Maavrelowie zbierali się z ziemi tuż obok. Gorzej na tym wypadli Jack i Stephen. Uzdrowiciel, na którym wylądował młodzieniec, leżał bez przytomności.
- Żeby chociaż zgrabna niewiasta - westchnął Roger, odklejając się od ściany i pomagając podnieść się hrabiemu. - Cali i zdrowi? - zwrócił się do lorda i jego syna. - A wy na drugi raz słuchajcie starszych - rzucił w stronę “rozbijaczy szyb”, pocierając przy okazji potylicę, która nieco go bolała po dość twardym spotkaniu ze ścianą.
Cóz mógł uczynić wojownik, kiedy nawet szyby powalały go tak, że leciał niczym pacnięta gąska. Pewnie jakaś wampira sprawka to chyba była. Krwiopijcze istoty chciały czegoś, pewnie Jacka jako magusa, dlatego właśnie złapał cokolwiek ciężkiego miał pod ręką, rzucił całą siłą w tamtą grupę oraz planując zarzucić Jacka na ramię, chciał przebiec obok oraz gdzieś uciec, gdzie tylko oczy poniosą. Pomysłów innych jakoś nie miał, jednak cóż, trudno mieć wiele pomysłów przeciwko szybom oraz jakimś pijawkom.
Pod ręką miał nic innego, a szczątki potężnego krzesła. Po chwili w zbierających się z ziemi Maavrelów poleciała noga nieszczęsnego mebla. Jednak ku zdumieniu młodzieńca, nie osiągnęła celu. Potężny podmuch wiatru, który wziął się znikąd, odrzucił pocisk i powalił go na ziemię.
- Ostrożnie, chłopcze! - zagrzmiał łysy jegomość.
Nagle gdzieś w tle rozległ się odgłos kroków. Kilka osób najwyraźniej zmierzało w ich stronę. Wampirowaty typ zaklął pod nosem, pomagając wstać z ziemi synowi.
- Uciekamy - zarządził.
Czyli potwierdzało się: wampiry oraz magowie. Był nic nie wartym wypierdkiem jaszczuroczłowieka wobec ich mocarnej potęgi magii. Co mógł zrobić? Właściwie nic, kiedy nagle odezwały się jakieś krzyki. Nawet nie spodziewał się, że ucieszą go odgłosy ludzi, pewnie miejscowej straży. Jednak tyle, iż wcale nie miał ochoty siedzieć po miejskich lochach. Dlatego uśmiechnął się, kiedy tamci widać nie chcieli robić jatki za dnia. Byli pewnie potężni, ale może strażnicy potrafili walczyć ze zgrają takich pijawek. Postanowił także ruszyć do ucieczki, podczas pościgu jakoś zawieruszyć się gdzieś. Tamci wtedy wzięliby na siebie strażników, on zaś wyniósłby Jacka. Pognaliby sobie do karczmy objechać Alfreda, powiedzieć cokolwiek Kate, albo nawet nie, bowiem niby po co, potem wszamali coś oraz wrócili do stolicy państwa. Długie planisko właściwie, bowiem określenie plan, trochę mało to na takie właśnie kombinacje. Ironicznie uśmiechnął się do siebie niosąc na ramieniu magika oraz mrucząc jakieś idiotyzmy pod swoim nochalem.
Stephen nie przewidział jednak, że nie będzie w stanie nadążyć za uciekającą grupą. Nie mieli innego wyboru, jak biec w tę samą stronę - innej drogi nie było. Theodio, nie bardzo wiedząc, co się dzieje, był ciągnięty przez Marcela, który z kolei nie odstępował ojca ani na krok.
- Znałem ten teatr, jeszcze zanim ten młokos go zniszczył. Tędy powinniśmy dotrzeć do zaplecza, a tam powinno być wyjście dla personelu - powiedział lord Maavrel.
Widocznie wobec takiego układu sytuacji wampiry chyba miały ochotę dać drała nie mniejszą, niżeli inni uczestnicy aukcji. Właściwie pamiętał, czy byli na aukcji? Wojownik nie mógł sobie przypomnieć. Jednak akurat ich pobyt czy niepobyt nie miał istotnej wagi. Trzeba było uciekać, więc uciekał. Przypadkiem identyczną mieli trasę, więc póki co biegł za nimi, choć tamte bardzo go wyprzedziły. Chyba jednak nie powinien się dziwić, wszak wampiry to wampiry. Biegają niczym sarenki. Wobec tego dawał drała ile tylko się dało.
Roger nie miał zamiaru czekać, aż ktoś się zainteresuje ich małą grupką. Tłumaczenie komuś, a zwłaszcza wściekłym strażnikom, że on akurat nie ma nic wspólnego z panującym tu zamieszaniem, mogło nader długo potrwać, a nawet - nie da się ukryć - mógł w ogóle nie dojść do głosu.
Nie wahając się złapał hrabiego za rękaw i pociągnął we wskazaną przez Maavrela stronę. Starał się, mimo pewnych oporów Theodia, by prawdziwi sprawcy zamieszania znaleźli się za ich plecami.
Po chwili znaleźli się przy jakichś drzwiach. Lord Maavrel chwycił za klamkę, jednak okazały się one zamknięte na amen.
- Niech to… - jęknął, obracając się za siebie.
Odgłosy pogoni były coraz bliżej.
- Może je wyważyć? - zaproponował zdyszany Marcel, przymierzając się do zadania, jednak ojciec go powstrzymał.
- Będzie to samo, co z oknem. To stary budynek, ze starymi zabezpieczeniami magicznymi. Trzeba otworzyć zamek - wyjaśnił, klepiąc wszystkie kieszenie w poszukiwaniu czegoś. - Niech to… nie mam nic, czym można by spróbować je otworzyć - powiedział, obracając się w stronę pogoni. - Muszę wam wyznać, że z młodym Baharaju nie mamy ciepłych stosunków… jeśli nas z nimi złapią... - dodał, zerkając na Stephena, który dobiegł, kiedy padło stwierdzenie o otwarciu zamka.
- Aha - wyrzucił zdyszany wojownik kompletnie nie mając pojęcia, kimże właściwie jest ów wspomniany Baharaju. Może właśnie tak zwały się owe wampirze istoty
Otwieranie zamków było, nie da się ukryć, w pewnym sensie domeną Rogera, a to, że nie wolno było na aukcję wnosić żadnej broni nie oznaczało, że nie zabrał ze sobą paru drobiazgów.
- Sprawdzę, czy da się coś zrobić - obiecał, przyglądając się zamkowi, a potem sięgnął do kieszeni po zestaw narzędzi.
- Pilnujcie, żeby nie podeszli zbyt blisko - zasugerował, po czym wyciągnął wygięty kawałek metalu.
W powietrzu mignęły dwa małe, czarne kształty i poleciały migiem w stronę nadciągającej pogoni. Z oddali dało się słyszeć krzyk zaskoczenia i jakieś zamieszanie.
- Moja dziewczynka - mruknął Vlad z uśmiechem, a Roger przypomniał sobie ząbki nietoperzycy.
Zamek okazał się śmiesznie prosty. Nie było żadnych zapadek, wystarczyło przekręcić. Nic więc dziwnego, że włamywacz sprawnie sobie z nim poradził.
- Szybko - bardziej polecił niż poprosił Roger, otwierając drzwi. - Zamknę za nimi - dodał, znalazłszy się po drugiej stronie progu. Miał tylko nadzieję, że oba nietoperze wrócą równie szybko, jak poleciały.
Tymczasem stanowczo przy takim wezwaniu Stephen nie czekał, ale korzystał, pryskając wraz ze wspomnianymi pijawkami.
Roger zamknął drzwi ledwo wszyscy przeszli przez próg.
Szybko dostali się do części dla służby i po zamknięciu za sobą drzwi (nietoperze szybko latają), popędzili korytarzami. Po chwili znaleźli się przy tylnym wyjściu, gdzie o dziwo, nikogo nie było… nikogo, poza rudą wiewiórką, która, widząc Stephena z Jackiem, szybko do nich podbiegła, wskakując sprawnie na uzdrowiciela.
- Nie za bardzo wiem, jak do tego doszło, ale teraz tkwimy w tym razem - rzucił lord Maavrel do Stephena. - Główna brama będzie strzeżona. Musimy przedostać się murem.
- Skoro nie ma innego wyjścia... - mruknął Roger. - Mam tylko nadzieję, że nikt nas nie zobaczy.
I nie rozpozna, dodał w myślach.
Odpowiedział wojownik.
- Owszem szanowny panie - ledwo powstrzymał się, żeby dodać słowo pijawko - tkwimy wspólnie, dlatego wspólnie uciekajmy stąd, potem wspólnie pójdźmy tam, gdzie chcemy - wojownik jakoś średnio przejmował się, że wcześniej dźwigał Jacka, potem ponadto jeszcze wskoczył na magika chowaniec. - Skoro teatr szkoda, że nie ma jakichś rzeczy do charakteryzowania się, ale trudno.
Wprawdzie Faeruńczyk nie czytał myśli Rogera, jednak chyba każdy doskonale sobie zdawał sprawę, że książę miasta mógł za nimi wypuścić list gończy podając rysopisy, tym dokładniejsze, im częściej by byli widywani.
- Chyba jakoś faktycznie mur trzeba przejść, duży jest? - spytał owego mężczyznę, który wspomniał do niego na temat muru. Teatralny nie powinien być duży. Trzeba będzie albo poustawiać się piramidką, albo zgarnąć jakąś drabinę, albo linę, bowiem wiewiórka mogłaby gdzieś zahaczyć. - Jakikolwiek jest, biegnijmy do niego.
- Poradzimy sobie - odparł z przekonaniem lord. - Będziemy musieli sobie pomóc.
Nie zatrzymywali się. Ruszyli dalej biegiem, w stronę tylnego wyjścia, które o dziwo stało otworem. Widać kiedy służba czmychała, nikt nie kłopotał się zamykaniem. Na dworze okazało się, że mur jest niesamowicie wysoki. Jednak Vlad Maavrel nie podszedł prosto do niego, a udał się gdzieś na prawo, w stronę tyłu budynku.
- Ach… jest… - mruknął do siebie. - Nie wiem, czy wiesz - zwrócił się do syna - ale to właśnie tutaj poznaliśmy się z twoją matką. Jednak jej opiekunowie… nie godzili się na żadne spotkania. Mieliśmy swoje sposoby. Tam powinno być niżej. To było nasze ulubione miejsce do ucieczek. - Rozmarzył się.
I rzeczywiście. Kawałek dalej dotarli do osłony, gdzie pod murem było niewielkie wzniesienie.
- Proponowałbym, żeby najsilniejszy - spojrzał na wojownika - podsadził pozostałych, a my z Marcelem odbierzemy tego nieboraka i pomożemy tobie przejść przez mur.
Skinął odpowiadając Faeruńczyk.
- Jakby właściwie co mamy paski od spodni, peleryny oraz podobne, linę więc wystarczy zrobić właśnie, jeśli będzie potrzebna, łącząc je ze sobą jakoś wspólnie.
Tymczasem ustawił się już odpowiednio pod murem układając dłoń w kołyskę, żeby każdy mógł na nią stanąć oraz potem albo stanąć mu na bark, albo uniesionym zostać dłońmi na górę wspomnianego muru. Problem jakoś mógł niewątpliwie być przy nieprzytomnym Jacku, ale umyślił sobie, że po prostu podwiąże go pod pachami właśnie czymkolwiek, potem spokojnie tamci powinni go wciągnąć.
- Proszę bardzo nieznajomi panowie, do boju zapraszam - wskazał skinięciem.
Roger pomógł się wskrabać na mur najpierw lordowi, a potem hrabiemu. Gdy już tamta dwójka znalazła się po tamtej stronie muru sam wlazł na szczyt muru i podał rękę Marcelowi.
- Właź - powiedział. - Potem weźmiemy tę ofiarę wypadku - dodał.
Młody szlachcic nie protestował. Cała akcja przebiegła sprawnie i po chwili wszyscy byli bezpiecznie za murem… czyli właściwie gdzie?
- Dobrze. Chodźcie za mną, znam dosyć dobrze te uliczki - powiedział lord Maavrel.
- Aaa… to o tym mówił kiedyś dziadek - zastanowił się na głos Marcel. - Że znikałeś z domu na kilka dni, razem ze swoim gryfem?
- Może spróbujemy go ocucić? - Zmienił temat Vlad, zwracając się do Stephena. - Chwila… on jest magiem? - zdumiał się, spoglądając na wiewiórkę, która chowała się w ubraniu Jacka.
- Może to i racja - potwierdził Roger. - Gdy kto niesie kogoś na plecach, to się rzuca w oczy. A to nam niezbyt potrzebne - dodał. - Ma ktoś wodę? Bo soli trzeźwiących raczej nikt nie nosi ze sobą.
Wody jakoś nie miał, ponadto nie ufał im, bowiem kto ufałby pijawkom? Wampiry pewnikiem nie tylko dla Faeruńczyka, ale każdego stanowiły kogoś, komu nie należy ufać.
- Ocucić chętnie - potwierdził - ale pewnie tutaj, bezpośrednio za murem jesteśmy niemal tak zagrożeni, jak przed chwilą. Obawiam się bowiem, że mój kompan nie obudzi się natychmiast, dlatego wylałbym go budzić nie stresując się, że wyskoczą strażnicy. Zaś jeśli uliczek tutaj kupę, da się zgubić jakikolwiek ewentualny pościg. Chociaż niby dlaczego mieliby kogokolwiek ścigać, chyba że was - posłał skrzywiony uśmiech, bowiem właściwie pewnie straż miała zdrowy burdel wewnątrz. Dumał jakoś, że może owi dziwni osobnicy, bardziej podejrzani są, niżeli ktokolwiek inny. Jednak póki co, niespecjalnie miał jakiekolwiek wyjście. Miasta bowiem nie znał, skoro zaś ktoś chwalił się wiedzą dotyczącą uliczek okolicznych, należało wykorzystać pomoc. Przecież właściwie: oni nie mieli nic do niego, on nic do nich. Przypadkiem uciekali wspólnie do chwili, kiedy pójdą tam, gdzie prowadzą ich interesy oraz najzwyklejsze chęci. - Skoro umiałby pan nas dalej poprowadzić - zwrócił się spoglądając na mężczyznę wspominającego, iż zna miejskie ulice - dałoby się podejść kilka przecznic oraz znaleźć jakieś bezpieczne podwórze bądź zaułek, ażeby zająć się cuceniem? Takie bowiem sprawy mogą chwilę potrwać.
Vlad skinął głową i ruszył przodem.
- Pomóc ci go nieść? - zapytał drugi Maavrel, podchodząc do Stephena.
- A nie mówiłem, że to wampiry? - szepnął młody hrabia do Rogera.
- To by się zamienili w nietoperze i odleciały, a nas zostawili na lodzie - odparł zapytany. - A, jak widzisz, męczą się. I ratują też tamtych dwóch. - Skinął głową w stronę wojaka i nieprzytomnego maga.
- Bo chcą nas wszystkich zjeeeeeść - odparł nieprzekonany Theodio.
- Już dawno by to zrobili - westchnął Roger. - Nie mówiąc już o tym, że dokoła jest więcej potencjalnych i sprawiających mniej kłopotów ofiar.
- Dziękuję szanownemu, jednak nie trzeba. Sposobem takim naramiennym mogę nieść go bardzo długo, natomiast obecnie, jeśli można, najchętniej wybyłbym stąd oraz jakoś państwu nie przeszkadzał - odparł poniewczasie Stephen, który dopiero teraz zajarzył pytanie mężczyzny dotyczące poniesienia.
- Daj znać, jeśli zmienisz zdanie - odparł Marcel, wzruszając ramionami.
Vlad Maavrel prowadził ich uliczkami. Mijani ludzie dziwnie na nich spoglądali, jednak nikt nie odważył się ich zaczepić. Po drodze okazało się też, że Maavrelowie wysłali swoje chowańce na zwiady, kiedy młodszy oznajmił, że strażnicy zaczęli przeszukiwać okolicę.
- Całe szczęście, że nas razem nie widzieli - mruknął w pewnym momencie Vlad, zerkając karcąco na syna. - Za chwilkę powinniśmy się znaleźć na głównej ulicy…
Lord zatrzymał się w pół kroku, kiedy jak spod ziemi wyrósł przed nim Alfred.
- Co do…? - mruknął zaskoczony szlachcic.
Roger bezbłędnie rozpoznał tego samego jegomościa, który podał największą kwotę za pierścień i który wyniósł tamtą kobietę. Jego z całą pewnością też szukała straż.
Bóg z innego świata jednak nie zwrócił uwagi na nikogo innego, jak na Stephena.
- Miałeś go przyprowadzić - warknął, podchodząc do nich. Wyglądał, jakby miał się na nich za chwilę rzucić. Obu Maavrelów zagrodziło mu drogę, co tylko spotęgowało cichą furię.
- O, porywacz - mruknął Roger. - Nie starczają ci kobiety, że za mężczyzn się zabierasz? - spytał. |