Majster Cziter | Marek "Mark" Czyżewski - uśmiechnięty, krótkościęty brunet
Sytuacja wyglądała poważnie. Jeszcze trochę i zaczałby przegrywać na serio. Początek poszedł mu nieźle. Zaskoczył przeciwnika stanem i wyglądem swojej armii. Jeszcze bardziej się zdziwił jak mu w kolejne oddziały prawdziwych władców lasu wyszły za plecami. Co on se myślał z tymi leśniakami w lesie? Że jest u siebie? Akurat!
No ale to była nowa armia. Dopakowana i w ogóle dpoieszczona. Jak każda nowa ze stajni GW. Przynajmniej on tak uważał i jego kumple podzielali to zdanie. Marketing i te sprawy, nowy produkt musiał się sprzedać no nie? Tymczasem armia jaką grał Marek wcale nowa nie była. A nawet jak była to nigdy nie miała dobrej famy i w rankingach zawsze była jako jedna z ostatnich. Nie dziwił się temu. Ani staty, ani ceny w punktach, ani machin, ani ekwipunek jakoś nie powalał. A na to patrzyła większość graczy. No i na rankingi. Dlatego jego oponent własnie wybrał te ładniutkie, nowiutkie, dopakowane lesniaki.
Ale Mark widział potencjał w swojej armii. Wiedział co jego rogate chłopaki potrafią. Znał jej słabe punkty jak i reszta graczy. Ale poznał i mocne. I już nie raz udowodnił, że potrafi stoczyć bitwę z każdym przeciwnikiem. I prawie zawsze widział zaskoczenie w oczach oponentów gdy widzieli początkowe rozstawienie, kolejne tury i ostateczny wynik. To znaczy... Przegrywał całkiem często. Czasem wygrywał. Ale najczęściej remisował. A zremisować z takimi nowymi mortalami chały, przepakowanymu darkami czy własnie nowiuśkimi leśniakami armią która zajmowała ostatnie czy przedostatnie miejsce w rankingach... No to mówiło samo za siebie. Najwięcej satysfakcji sprawiało mu właśnie te ich zaskoczenie i zdziwione kręcenie w głowami. Nawet tutaj na Wyspie, prawie, że mateczniku GW, wśród sprzedawców i graczami z którymi czasem grał w sklepach budził zaskoczenie. Był pewny, że długo zapamiętają bitwę z Bestmenami. W końcu za to min go lubili, nikt inny w sklepie i okolicy nimi nie grał. Bo... No właśnie, byli słabą armią i ciężką było nią coś wygrać. Akurat!
Ale teraz przegrywał. Zawiodło to co zazwyczaj: kostki. Pierwsze trzy tury bitwa była dość wyrównana, właściwie to miał przewagę nad chudziakami i ich graczem. Już był prawie przy jego deploy'u. Tamten przeliczył się z załosnami terenowymi i zanim uporał się z dywersantami na zapleczu Mark ze swoimi chłopakami już wpadł w jego armię, łuczników i resztę cieniasów. Już był pośród niego, przed nim, za nim, wszedzie gdzie się dało. A potem jakby kostki szlag trafił i się zaczęło. Tamten wyrzucił farciarski rzut na LD i garska cholerników ustała wiążąc trzy jego oddziały. Uderzył trzema z zapasem bo i tak blokowali mu drogę. Liczył, że nikt nie utrzyma takiego impetu i 3/4 strat w oddziale no ale jak sie wyrzuca dwie jedynki to i gobasy by ustały...
To był przełom w bitwie. Prawe skrzydło pospołu z dywersantami zamiast zrolować resztki obrońców i przeważyć szalę w drugiej części stołu utknęło na dwie krytyczne tury. Zanim sie pozbierali lesniaki zdobyły przewagę w pozostałej części stołu. Plan Marka opierał się własnie na tym, że silniejsze prawe skrzydło upora się ze swoim zadaniem i dołaczy do reszty. Wyglądało na to, że się przeliczył.
Nadchodziła szósta, ostatnia tura. Przy takiej różnicy punktów wiedział, że już nie wygra. Zaczynał ruch więc miał jeszcze resztkę inicjatywy. Oddziały z prawego skrzydła mogły wziąć jeszcze udział w bitwie ale pewnie nie zdołają zadać wystarczających strat w oddziałach wroga by odmieniło to wynik. Zwłaszcza, że ten drugi gracz nie był w ciemię bity i już poprzednią turę skońćzył starając się zachować obecną przewagę czyli nie angażował się w nowe potyczki. Cwaniak.
Jedyny silny oddział jaki został Markowi w centrum to jego generał, z wykupionymi przedmiotami w gwardii złożonej z bestigorów. Tylko on był na tyle blisko by i na tyle silny by próbować cos odmienić. ~ Ehh, żeby była siódma tura to bym go skroił! ~ jęknął w duchu Marek. Był pewny, że miałby wówczas szanse na remis. Ale tak... Mógł pozbawić przeciwnika punktów za posiadanie pola ale w sumie niewiele by to chyba zmieniło.
Popatrzył zmartwionym okiem na stół. Co tu wymyślić? Przeniósł wzrok na drugiego gracza. Tamten dla odmiany był zadowolony i pewny siebie. Tak z kurtuazji i dżentelmeństwa starał się tego nie okazywać. Za bardzo. W jego oczach dostrzegał jednak już odblaski triumfu. I zwycięstwa. Właściwie to się nie dziwił. Przy różnicy rzędu coś w okolicy 500 pkt ostatniej turze, można być dość pewnym przewagi i komfortowo myśleć o zakończeniu walki.
Spojrzał jeszcze raz. Musiał znaleźć gdzieś te 500 pkt. patrzył, patrzył i jak tylko zobaczył wrogiego generała w oddziale wiedział, że znalazł. Na oko wycenił go na dobre kilkaset punktów, powinno starczyć na remis. Jego własny oddział był własciwie nieruszony od początku bitwy. Tamtego też. Mieli w miarę równe szanse. Jeśli Mark wygra będzie prawdopodobnie remis. Jesli przegra... No cóż i tak przegrywał...
Wiedział, że trafił jak tylko zobaczył zaskoczenie oponenta na jego deklarację szarży na jego generała. Nonszalancja znikła a pojawiło się zaskoczenie i wahanie. Plan Polaka mógł się jeszcze nie powieść gdyby tamten nie przyjął walki. Ale tak zwiać przy wszystkich... Ku uldze Marka przyjął walkę, ten zaś poszedł za ciosem i od razu zadeklarował pojedynek dowódców. Chciał mieć pewność skasowania wrogiego generała. Pewnie był wart może i połowę punktów co i oddział.
I teraz następował ten moment który Marek uwielbiał w swoich wspomnieniach najbardziej. Po prostu epicki koniec bitwy uwieńćzony starciem dwóch elitarnych oddziałów i pojedynkiem dowódzców. Chwila która przeszła do legendy choc miejscowej oczywiście. Żaden nie-gracz nie potrafił zczaić tego co się wówczas dokonało.
---
Khorgor Rzeźnik rozejrzał się po polu bitwy. Pole bitwy zamieniło się w pole rzezi. W pole rzezi jego wojowników. Część wciąż walczyłą ale sporo już padło od strzał, ostrzy i magii chudziaków. Ci ktorzy nie padli w boju własnie salwowali się ucieczką w stronę zbawczego lasu.
Lecz on sam wciąż trwał na stanowisku. To był ich las! Ich i jego! I nie zamierzał go nikomu oddawać ani się dzielić. Zaryczał potężnie niosąc niebiosom, bogom, zielonej głuszy, własnym i obcym wojownikom obietnicę ran, smierci i rzezi. Jego oddział z przybocznym na czele podchwycili jego zew i uniesli dumnie jego sztandar. Sztandar był przyozdobiony totemami pokonanych przez niego wrogów. Miał ochotę sprawdzić czy dziś ktoś będzie godny dokompletować czymś tą kolekcję.
Czuł swój oddział całym sobą. Docierał do niego zapach wojny. Czyli krwi, śmierci, rozprutych wnętrzności, magii, błota pod kpytami, oliwy do broni, skórzanych pancerzy, piżma strachu i agresji. I hałas. Hałas wojny czyli krzyki, wrzaski, jęki, zderzanie się broni, tarcz i pancerzy, okrzyki i zawołania bojowe, komendy, świst strzał, odgłos kpyt istot dwunożnych i czworonożnych, ryk bestii, czy marsz werbli. Wszystko to docierało do niego i czuł bitwę całym sobą. I wiedział, że przegrywają. Ale nie zamierzał się poddać!
Gdy zaryczał uniósł swój potężny topór w górę. Połyskiwał ognistymi runami obiecując wrogom zgubę i wciąż złakniony nowych ofiar. Teraz gdy zew się skończył Khorgor płynnym ruchem opuścił go celując w przeciwnika i wskazując kierunek natarcia. Od razu ruszył z impetem na niego. Jego gwardziści ruszyłi za nim jedynie mgnienie oka później. Całe stado ruszyło za swoim liderem. Był z nich dumny. Okazali wojownicy, wybrani najlepsi z najlepszych. Silni, szybcy, odziani w najlepsze pancerze i największe topory. Z nimi mógł pokonać kazdego przeciwnika. Biegł na ich czele bo sam był najlepszym i najsprawniejszym z nich wszystkich. Prowadził ich z jednej batalii w kolejną z całym mrowiem przeciwników. I różnie już bywało ale każdą bitwę kończyli razem.
Teraz gdy biegł i rozbryzgiwał kopytami błoto, trupy i czaszki padłych w boju przed nim kierował się na wrogi oddział. Widział zmieszanie i zaskoczenie gdy gorączkowo zaskoczeni jego manewrem starali się ustawić czołem do jego szarży. Wzrokiem szukał wrogiego dowódcy. Znalazł go, a jakże, nedaleko sztandaru. Tamten naszykował tych swoich cherlawych wojowników i starał się im dodać otuchy. Khorgor zaryczał w biegu z furią wskazując swym toporem wprost na niego po czym uderzył siebie nim w pierść. I ponownie powtórzył ten gest. Był zrozumiały dla wszystkich armii świata i mówił wszystkim, że domaga się pojedynku. Zaryczał ponownie z radości gdy widział, że wróg przyjął wyzwanie.
Zderzyli się prawie. Potęzny lider zwierzoludzi prawie roztarł w proch swojego przeciwnika gdy oba oddziały starły się ze sobą. Górował nad nim masą, i wzorstem ale tamten był niesamowicie szybki. Obaj sobie zdawali sprawę, że pierwsze trafienie bestmena może zakońćzyć ten pojedynek. Więc elf robił wszystko by nie dać się trafić. Pomagała mu ta przeklęta elficka magia jaką miał w zamknietą w swoim ekwipunku. Smukłe ostrze elfa przeszyło trzewia Khorgora zupełnie ignorując jego pancerz jakby go tam nie było. Trafiony generał zaryczał z bólu wznosząc swą skargę do nieba. Zatoczył się ale nie upadł.
Zaryczał tym razem z gniewu i natarł na elfa. W ostatniej chwili rzucił go swoim toporem. Ten oczywiście zrobił unik i broń minęło go o centymetry. Ale to go zatrzymało o sekundę za długo. Khorgor już przy nim był i pochylił łeb trafiając go swoimi rogami. W typowym odruchu swojej rasy podniósł łeb i wyrzucił wierzgającego elfa w powietrze. Ten wziąć żył ale stracił swoją przeklętą broń i upadł za plecami swojego oponenta. Podnieść się już nie zdołał gdy generał bestigorów wjechał w niego i uderzeniem kopyta próbował rozgnieść mu czaszkę. Hełm elfa spełnił swoje zadanie za ierwszym, drugim i nawet trzecim razem. Ale w końcu zwierzęca furia wzięła górę nad płatnerską robotą i po kolejnym ciosie Khorgor poczuł jak jego kopyto zagłebia się w czymś miękkim i ciepłym otoczonego puszką czaszki.
Zaryczał triumfalnie biorąc truchło wroga w ramiona i unosząc jego bezwładne ciało ku niebu. Na pochybel wszystkim którzy ośmieliliby sie stawić mu czoło. Czekał ich taki sam los jak tego śmiałka. Teraz cisnął bezwładne ciało w tłum walczących przed sobą. Chudzielce miały dość. Dzielnie stawiały opór jego gwardzistom ale napędzana gniewem, żądzą zemsty i przykładem dowódzcy fala mięśni i stali mieliła ich jednego po drugim samej niewiele tracąc ze swego składu. Wynik pojedynku dowódców był decydującym momentem. Chudziaki najpierw pojedynczo zaczęły umykać z młyna śmierci w jaki przemienił się ten fragment bitwy obsługiwany osobiście przez generała zwierzoludzi i mieli dość. w końcu zwątpienie wlało się nawet w najmężniejsze lub najbardziej uparte serca i cały oddział który jeszcze walczył poszedł w rozsypkę.
---
Remis. Było tak kijowo. A jednak remis. Marek wręcz lubował się w takim odtwarzaniu różnych stoczonych przez siebie bitew. Nawet po paru miesiącach miałw rażenie jakby dopiero co wstał od stołu. Czuł się jakby własnie wracał z jakiegoś kina o tej bitwie albo skończył o niej czytać w jakiejś książce. Dobrej książce. Cholera, był pewny, że gdyby ktoś zrobił film albo komiks zgodny z wizją jak to sobie wyobrażał to byłaby to dobra rzecz, warta obejrzenia czy przeczytania. - Kurwa, zajebiście być erpegowcem. Zwłaszcza z taktycznym zacięciem... - mruknął do siebie w rodzimym języku w wyrazie samozadowolenia. Tak, to był jedna z lepszych bitew jakie kidykolwiek stoczył.
Zaczynał własnie wracać ze świata marzeń, wyobraźni i fantazji do reala gdy sobie uzmysłowił, gdzie się znajduje. Albo mu się wydawało albo jakaś laska siedziała na trawniku i się w niego gapiła. Od razu się stropił. Zazwyczaj jak ludzie zaczynali się na niego gapić to nie wróżyło to niczego dobrego. Zwłaszcza jak akurat rozkminiał jakieś swoje sesje, gry albo batalie. Bo czasem... No cóż, czasem trochę za bardzo się wczuwał po prostu a normalsi rzadko kumali czaczę. Ale teraz... Teraz chyba nie robił niczego... No... Zbędnego... Tak mu się wydawało przynajmniej jak starał sobie przypomniec jakieś ostatnie pięćdzisiąt kroków.
Trochę się więc uspokoił ale niejako przypomniało mu po co tu przylazł. Czyżby to własnie z tą laską był umówiony? Ta Nataly? Z tą co gadał przez telefon? Szczerze mówiąc... Wyglądała dużo lepiej niż się spodziewał przez telefon. Ten piszczący głosik trochę go irytował. Ale włascicielka sprawiała miłe i sympayczne wrażenie więc...
- Cześć, jestem Mark. - podszedł do niej i przedsawił się. Wysłuchał jej uprzejmie. Wiedział, że rozmowy w nowym języku nie są jego atutem. Potwierdził swoje personalia i nastapiła chwila na zwyczajową, rozmowę wstępną. Wykorzystał ją by ocenić swoją rozmówczynię dokładniej i musiał stwierdzić, że drugi rzut oka też raczej wypadł pozytywnie.
-Ty też jesteś w tym eksperymencie? Brałaś w czymś takim już udział? A w ogóle skąd jesteś? - spytał o jej udział. Może wiedziała coś więcej od niego. No i oczywiście zadał zwyczajowe pytanie imigrantów które było dla nich naturalne a i tubylcy się chyba już przyzwyczaili.
- Bardzo dobrze mówisz po polsku. - spytał zaciekawiony. Miał wrażenie, że jej polski wygląda jak jego angielski. Jednak jego nazwisko, dla tubylców dość trudne, wymawiała całkiem poprawnie i zrozumiale. To go zaskoczyło. Roboczo przyjął, że pewnie ma w rodzinie kogoś z Polski. No ewentualnie może chodzi albo chodziła dłużej z jakims Polakiem albo pracuje z jakimiś ewentualnie jest lingwistką bądź fanką nauki trudnych języków.
Bezpośrednio nie do końca wiedział jak się spytać bo tego typu tematy poruszały się wokół magicznego słówka "dyskryminacja" i okolice. Miejscowi jakoś porozumiewali się jakby kodami czy skrótami myślowymi których on jeszcze raczej nie łapał. Jak doszło do czego musiał łupać bezpośrednio a to niekoniecznie było mile widziane. Przez takie motywy wciąż czuł się jak barbarzyńca z dalekiego, dzikiego kraju. |