Siła złego na jednego.
No i nic się nie dało poradzić, skoro w Fortenhaf złodziei było więcej niż psów. Zlot jakiś mieli, czy co? Spotkanie rodzinne? Zjechali się z całego Imperium?
Ale nie warto było się zastanawiać. Strata czasu i tyle. Nic by to nie zmieniło. I tak cud, że z życiem uszli.
Nawet jeśli złodzieje doszli do wniosku, że w nocy wilki, gobliny i inne paskudztwo wykończą ich małą drużynę, to się srogo rozczarowali. Nie zainteresował się nimi pies z kulawą nogą, a co dopiero mówić o jakimś nocnym, niebezpiecznym stworze.
Na pierwszy postoju Ernst uciął zdobytym na goblinach nożem (którego się nie pozbył, mimo żądań herszta złodziei) kawał porządnego kija.
Tęga pała cuda zdziała - powiadano. A gdy się nie ma w rękach nic innego, to taka dobra pałka stanowiła całkiem niezłą broń.
A to, że nie przydała się w podczas wędrówki po lesie, o niczym nie świadczyło. A nuż za zakrętem czekał jakiś bandzior, napraszający się o guza.
Miast bandziora napatoczył się niejaki Rurik, nazywający siebie dowódcą. Czego? Zapewne sił zbrojnych, składających się raptem (przynajmniej na pierwszy rzut oka) z dwóch osób. Zapewne równocześnie sędzia i kat w jednej osobie.
Ciekawski, jak każdy stróż prawa, nawet jeśli sam się na to stanowisko mianował.
- Ernst - przestawił się. - W sumie to chcemy się do Elbet dostać - powiedział. - Macie jakieś informacje o drodze, która nas czeka? - spytał.
Miał też ochotę zrobić jakieś zakupy, gdyby - jakimś cudem - ktoś w tej wiosce miał łuk albo miecz. |