Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 29-06-2014, 10:13   #1
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
POCAŁUNEK WĘŻA [Horror 18+]

WPROWADZENIE

Słońce świeciło wysoko na niebie, prażąc niemiłosiernie otwartą przestrzeń pustkowia. Powietrze drżało, jak przy palenisku w kuźni, a żar – jak pomyślał Tigget – był chyba podobny.

Koń, na którym jechał wychudzony szeryf potknął się o jakiś ukryty w piachu kamień. Tigget zaklął i splunął na ziemie. Przynajmniej próbował, go gardło miał wyschnięte na wiór.

- Dokąd on ucieka, Tigg? – z szeryfem zrównał się Mac Arthur, z twarzą owiniętą chustą, jak bandyci, których ścigali.

- Chce przeciąć Messę Diabła – zaryzykował wyrażenie swojej opinii Tigget przyglądając się z nienawiścią majaczącym za drżącą kurtyną żaru skałom o postrzępionych, niczym kły, szczytach. – Potem przeprawi się przez Rio Grande i zniknie na kilka miesięcy w Meksyku. Tym razem jednak się przeliczy.

Tigget przypomniał sobie twarz brata - dziurę w środku czaszki i krew zastygłą na czole. Zgrzytnął zębami. Tak. Uciekający przed nimi Rod Harper zwany „Dzikim Diabłem” i jego banda dokonała jednego napadu za dużo.

Teraz, albo nigdy.

- Zastanawia mnie, Tigg, po jaką cholerę pcha się na terytorium Apaczów.

- Jest osłabiony. Stracił większą część swoich ludzi. Czuje nasz oddech na plecach. Wie, że tym razem nie odpuścimy, że tym razem nam się nie wymknie. Wie, że chłopaki, których mamy u boku, prędzej zdechną, nim dadzą mu uciec. Przyjrzyj się im, Jim. Każdy stracił kogoś bliskiego przez „Diabła”. Poza tym Mesa Diabła to nie terytorium Apaczów. Boją się go. Uważają, że zamieszkują je duchy.

- Przesądne dzikusy – Mac Arthur poprawił się w siodle, spiął boki konia, przyspieszył.

- Lepiej, aby tak zostało. Ostatnie, co nam potrzeba, poza bandą Dzikiego Diabła, to żądni krwi i skalpów Indianie.

Szeryf Tigget dał znak dłonią i grupa licząca ponad trzydziestu uzbrojonych po zęby ludzi, pomknęła spieczonym przez słońce pustkowiem wzniecając nad sobą kłąb dymu. Wiedzieli jednak, że ani im, ani koniom w takim upale sił nie wystarczy na długo.





Z daleka, spośród skał, obserwowały ich złe, zmrużone oczy. Rod Harper, zwany „Dzikim Diabłem” wyszczerzył spiłowane zęby i zsunął się po niewielkim osypisku w stronę swoich zbirów – bandy twardej, jak rzemienie i bezlitosnej jak wściekłe psy.

- Nie zrezygnowali. Tak jak myślałem – Rod Harper spojrzał na półkrwi Indianina zwanego Wroną, jego nieoficjalnego zastępcę. – Ruszajmy. Może zgubimy ich pośród skał.

Nie wierzył w to jednak.


Jechali długo. Tak długo, że słońce nad ich głowami chyliło się powoli ku zachodniej krawędzi nieba. Przez ostatnie dwie godziny posuwali się w cieniu spieczonych skał, pośród wysklepionych ku niebu, postrzępionych grani. Nawet jednak pośród tych kamieni słońce nie dawało wytchnienia.



Kiedy konie zaczęły potykać się o własne nogi, a ludzie wyglądali tak, jakby mieli za chwilę pospadać z siodeł, Tigget wydał rozkaz do postoju. Ludzie zaszemrali w podzięce. Część z nich skorzystała z okazji, by ulżyć pęcherzom, jednak nawet ta prosta czynność nie przychodziła ze wcześniejszą łatwością. Jakby Mesa Diabła wyssała z nich wszelkie płyny.

- Jordan, Wolf – Tigget wybrał dwóch ludzi i wskazał im dłonią grupę skał, górującą nad rozległą przestrzenią pomiędzy skałami, na której zatrzymał się pościg. – Sprawdźcie tamte głazy.

Mężczyźni, chociaż z ociąganiem, ruszyli z karabinami w dłoniach wykonać polecenie.

- Higgins, Garden – Tigget wybrał dwóch kolejnych, zaufanych ludzi wskazując następne strategiczne miejsce, koło którego przejechali.

Mac Arthur zdjął chustę pokazując oszpeconą przez ospę twarz i wyszczerzył nierówne, żółte zęby.

- Tigg. Chcesz tutaj przeczekać noc?

Szeryf ponuro skinął głową.

- W nocy, pośród skał stanowimy łatwy cel dla Dzikiego Diabła.

Powietrze drżało od gorąca, a od samych skał bił żar – kamień oddawał ciepło zgromadzone przez dzień.

Przeciągły gwizd zwrócił uwagę Tiggeta. Spojrzał w stronę, skąd dobiegał. To był Szop Mueller – jeden z lepszych zwiadowców w grupie łapaczy.

- Pomiędzy skałami, tak – przysadzisty Szop Mueller wskazał kierunek – jest źródło. W sam raz, by napełnić bukłaki i napoić konie. Po kolei.

To wystarczyło Tiggetowi.

- Rozbijamy tutaj obozowisko – zakomenderował.

- A Dziki Diabeł – wyrwało się jakiemuś napaleńcowi z grupy. – On nie będzie chyba odpoczywał.

- Będzie musiał – uciął spór Tigget. – Jego konie są nie mniej zmęczone, niż nasze. A nawet jeśli będzie jechał w nocy, zmęczy je tak, że na wypoczętych wierzchowcach bez trudu zmniejszymy dystans, jaki uzyska.

Mac Arthur pokręcił głową z niezadowoleniem.

- Nie chcę być przeciwny, Tigget – zastępca szeryfa spojrzał na przyjaciela z powątpiewaniem, – lecz jeśli dotrze do Rio Grande i przeprawi się na drugą stronę to …

- To pojedziemy za nim do Meksyku, jeśli będzie trzeba – uciął Tigget dyskusję autorytarnym tonem. – Nie narażę grupy na niebezpieczeństwo nocnej jazdy. Jasne. Ktoś ma coś przeciwko temu?

Powiódł wzrokiem po grupie mężczyzn i jednej, jedynej kobiecie biorącej udział w pościgu. Patrzył spod zmrożonych oczu, wyraźnie zły, gotowy ostro uciąć każdą formę sprzeciwu.



Nikt nie miał siły ani ochoty się sprzeczać czy to ze zmęczenia, czy to z szacunku do szeryfa Tiggeta, więc po chwili pośród pokruszonych skał, przy trzech niewielkich ogniskach, ludzie zasiedli do odpoczynku.

Oczywiście, nim mogli dać odpocząć zesztywniałym od całodziennej jazdy ciałom, czekało ich sporo pracy. Trzeba było napoić i nakarmić konie, wyczyścić je i uwiązać na noc. Trzeba było rozpalić ogniska z wiezionego chrustu i nazbieranych pośród skał wysuszonych traw i patyczków. Po chwili jednak w bliskim sąsiedztwie grupy pościgowej dało się poczuć zapach przysmażanej fasoli z bekonem oraz mocnej, gęstej kawy. Te dwa dania plus kilka sucharów i plasterków wędzonego mięsa stanowiły podstawowe wyżywienie na szlaku. Taki sam posiłek zaniesiono tym ludziom, których Togget wystawił na pierwszej warcie.

Jeden z mężczyzn z grupy pościgowej, zwany Wesołkiem, bo nikt nie potrafił wymówić jego prawdziwego, litewskiego, nazwiska, zaczął koncert na drumli, lecz Tigget pozwolił mu tylko na krótką chwilę tego relaksu.

- Wesołek – szeryf spojrzał na grajka groźnie. – Nie róbmy więcej hałasu, niż musimy. Ludźmi Diabła się nie przejmuję, ale dzikusami, owszem. Więc chowaj ten swój maluśki instrumencik i kładź się spać. Ruszymy od razu, jak się rozjaśni.

Wesołek mruknął coś w swoim ojczystym języku pod nosem, ale posłusznie przerwał koncert.

- Panowie Hawkes i Black – szeryf przywołał dwóch mężczyzn do siebie. – Za dwie godziny zmienicie Jordana i Wolfa przy skałach. Was zmienią Scott i ten meksykański pomocnik, jak mu tam, Shilah. Trzymamy podwójne warty po trzy godziny. Bez żadnych przerw.

Szeryf spojrzał na skąpane w mroku skały, które otaczały grupę pościgową, jakby próbował wypatrzeć niewidocznego wroga.

- Panowie Wielebny i Wikebaw, wy zmienicie Higginsa i Gardena. Was zmienią pan Harris i Carrey – szeryf przydzielał kolejne zadania.

- Koni pilnuje jedna osoba, reszty obozowiska również. Warty trzymamy w ustalonej przeze mnie wcześniej kolejności. Wszystko jasne?

Mruknięcia mężczyzn, splunięcia, lub szorstkie „yes” potwierdziło, że każdy wie co i kiedy ma robić.

- Jak jasne, to doskonale. A teraz spać, kto może. Jutro zapowiada się naprawdę długi dzień.

Po chwili większość mężczyzn leżała już pod kocami, a pośród skał dało się słyszeć pierwsze, donośne pierdnięcia i ciche pochrapywania.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 13-07-2014 o 21:19.
Armiel jest offline