Okolica tonęła w strugach gęstego deszczu orzącego twarz krasnoluda. Droga rozmokła zmieniając się w błotniste bajoro podziurawione archipelagiem kałuży. Granatowe niebo co jakiś czas przeszywała błyskawica wyglądająca jak rzeka narysowana na mapie ze wszystkimi dopływami. Drzewa szumiały groźnie w podmuchach wiatru, stojąc stabilnie niczym wartownicy na murach pod gradem tysięcy malutkich kropli. Huzhbarr szedł ze skwaszoną miną od kiedy tylko ujrzał na niebie zbierające się chmury. Czuł w kościach nadciągającą ulewę, czuł zimne krople na swojej skórze nim jeszcze zaczęło padać. Trzymał swój muszkiet w mocnym uścisku szerokich łap, prawą dłonią zasłaniając panewkę i mechanizm zapalający aby nie namókł. Kręcił się i wiercił chaotycznie przebierając krótkimi nogami w stronę miasta. Jego wzrok wędrował na wszystkie strony jakby starając się czego dopatrzeć.
Piro na swej całkowicie łysek głowie miał tatuaż. Ciąg znaków tworzyły przypadkowe litery khazadzkiego alfabetu ułożone w sposób wyglądający całkiem ładnie, jednak pozbawiony zupełnie żadnego sensu. Krótka broda sprawiała, że krasnoludy patrzyły na niego z ukosa jakby miał być mało reprezentatywny dla osławionego krasnowodzkiego zarostu. Brązowy włos ledwo odrastał od kości żuchwy, co nadal dla przeciętnego człowieka stanowiłoby godną podziwu brodę. Z budowy był raczej dość niski, zbity w sobie przez co i ciężki. Ciało pokrywały liczne poparzenia będące wynikiem eksperymentowania z prochem i ogniem w rożnych laboratoriach alchemicznych.
Przybłąkał się tutaj podążając bez celu. W swym wewnętrznych szaleństwie nie mógł nigdy usiedzieć na miejscu. Nie było sensu jego wędrówki, głębszych refleksji wynikających ze zdobytych doświadczeń. Szaleństwo dopadło go w młodzieńczym wieku i trwało do dzisiaj przejawiając się w nerwowym, impulsywnym zachowaniu. Trwał w stanie głębokiej jednostronnej miłości do ognia, będącej jedynym celem jego życia.
Niewielki murek domku ożywił go natychmiast. Dworek w długich strugach deszczu wyglądał posępnie strasząc swą samotnością. W oknach jednak paliło się światło, a ledwie widoczny dym wydobywający się z komina sugerował, że ktoś tutaj jednak mieszka. Dziwaczny mężczyzna który pojawił się w prześwicie ledwo otwartej bramy wydał się krasnoludowi... zabawny. Zaśmiał się gromko, co zresztą było zupełnie naturalne w jego przypadku. Mokre kamienie odbiły śmiech potęgując efekt w niewielkim echu. Zrobił minę z której można by było odczytać gniew, radość i zakłopotanie jednocześnie. Podrapał się po zadku.
- Poważnie zadajesz takie głupie pytanie? Jasne, że chcemy! – odrzekł dość impulsywnie, jakby atakując kalekę. - Prowadź do środka bo zaraz w butach zacznę rybki hodować – dodał ścierając z łysego łba krople. Uśmiechal się krzywo.
__________________ Ph’nglui mglw’nafh Cthulhu R’lyeh wgah’nagl fhtagn. |