Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 04-07-2014, 18:06   #2
killinger
 
killinger's Avatar
 
Reputacja: 1 killinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputację
Wysoko stojące słońce igrało beztrosko swymi promykami, przeciskając je przez mahoniowe rolety jedynego okna w gustownie urządzonym hallu. Ruchliwe macki światła omiatały ze szczególną lubością mosiężną tabliczkę na drzwiach, w które wpatrywał się spokojnym wzrokiem Jebediah M. Harris. Mężczyzna lekko oślepiony swawolnymi refleksami, odczytał po raz setny już chyba, starannie wyryty napis: „A.C.Horton, Lt.Governor of Texas”
Poruszył trzymanym w dłoni kryształowym kielichem, obserwując jak resztki lodu roztapiają się w coraz cieplejszej lemoniadzie. Nie silił się zbytnio na górnolotne porównania nietrwałości ludzkiego żywota, do nieuchronnej przemiany zimnych kostek w ciepławą breję, ale zanotował w pamięci możliwość użycia takowej figury stylistycznej, gdyby nadchodząca rozmowa okazała się nazbyt oficjalną.
Doczekał się. Drzwi otworzyły się z cichym szmerem i wypełniły wychodzącymi ludźmi. Delegacja najbogatszych hodowców bydła rozprawiała jakby nigdy nic o interesach z wice gubernatorem, za nic mając nieszczęście jakie dotknęło go w prywatnych życiu. Business is business.
Jeb odczekał chwilę, po czym nieproszony zupełnie wykorzystał niedomknięte drzwi. Zapukał delikatnie, nie czekając na zaproszenie wszedł do gabinetu.
Zatonął na chwilę w puszystym dywanie, nie dla luksusów tu jednak trafił.

- Panie gubernatorze... - rozpoczął, starając się nadać swemu głosowi możliwie spokojne brzmienie.
- Jeb, mój synu! - niepodziewane słowa zamurowały Harrisa. Gubernatora Hortona znał dobrze w dzieciństwie, nazywając go nawet wujaszkiem Alem, ale od razu „synu” ?
- Przyjechałem najszybciej jak się dało, zostawiłem bagaże w Molly's, po czym natychmiast ku panu swe kroki skierowałem, by złożyć najszczersze kondolencje, szanowny panie gubernatorze.

Starannie ułożona przemowa, umiejętnie balansująca środkiem ciężkości pomiędzy szacunkiem, smutkiem a dystansem, w łeb wzięła w całości. Albert Horton z prędkością rozpędzonej lokomotywy i nie mniejszym od niej impetem dopadł Jebediaha, łapiąc go w niedźwiedzi uścisk. Jeb dość Irracjonalnie zauważył, że pan Horton nawet pachniał dymem, niczym kabina palacza w lokomotywie, którą jako żywo przypominał jego niedoszły teść. To zakłócenie form, pozbawione krzty elegancji, wydało się jednak tak prawdziwe, tak nieobłudne, że mimowolnie uściskał starszego mężczyznę, przez chwilę widząc w nim tylko pogrążonego w żałobie ojca.

Dwie butelki koniaku i cztery cygara później, Jebediah także wyszedł z ram nakreślonych kodeksem honorowym. Płakał szczerze, nie jak gentleman z Georgii, a jak jakiś jankeski wymoczek. Prawda, na którą był głuchy, której unikał, przed którą ukrywał się w szczelnym pancerzu form i nakazów, przebiła się słowami, które przeszywały na wskroś. Tym straszniejsze, że wypowiadane w sposób spokojny niemalże, martwym głosem ojca zamordowanej. Nie chciał znać szczegółów, nie chciał wiedzieć nic. Tkwił jednak w wygodnym, skórzanym fotelu i pozwalał rozpadać się swemu wewnętrznemu spokojowi.

-… Ten mały sztylet był jej ostatnią obroną. Miała już wtedy połamane palce, przełożyła więc nóż w lewą rękę. Nie wiem, co jeszcze wycierpiała. Wiem tylko, że koroner i szeryf federalny z Dallas, raport utajnili. Utajnili bo to, co tam się działo nie powinno wyjść poza raporty. Nóż jednak był pokryty krwią. Kiedy plamiono jej cześć i ją zabito, Josephine do końca walczyła. Była prawdziwą damą.
- Panna Josephine... Jo... Będzie pomszczona. Będzie pomszczona... ojcze. - ponownie padli sobie w objęcia. Obcy sobie niemalże, lecz połączeni miłością do zmarłej dziewczyny.

Kilka dni później, w nie mniej słoneczne popołudnie, widzieli się ponownie. Gubernator wyglądał na starszego o kilka lat, Harris wprost przeciwnie. Strach przed życiem, jakiego nabawił się w meksykańskiej niewoli, a którego mroki tak skutecznie rozwiewała osoba Josephine, uleciał bezpowrotnie. Pojawił się cel, cel ważniejszy niż życie. Informacje od pana Hortona szybko przekuł w plan działania, listy polecające dzięki którym został przyjęty do grupy pościgowej szeryfa Tiggeta pomogły planom nabrać konkretnych form. Wśród zgromadzonego ekwipunku, prowiantu i broni, niczym słodka obietnica tkwił zawinięty niepozornie skalpel o rękojeści z macicy perłowej. Kazał na nim wyryć malutką dedykację.
„Każda kropla jest dla Ciebie Ukochana”.
Co prawda nigdy w swej praktyce lekarskiej nie musiał dokonywać kastracji, ale wiedział, że sobie poradzi bez problemu, zwłaszcza że ofiara zabiegu na pewno i tak nie przeżyje. Na pewno.


Artesia w Nowym Meksyku ewidentnie miała w nosie, czy władają nią hiszpańscy grandowie, czy niedawno obrany na prezydenta generał Zachary Taylor. Dziura, to słowo idealnie oddawało jej koloryt. Gdyby ktoś zasugerował Jebowi, że po kilku dniach zatęskni do tej zabitej dechami mieściny, z jedynym ponurym, ale serwującym o dziwo całkiem znośne jedzenie saloonem, Harris roześmiałby się i nie uwierzył. Przeżuwając niedosmażoną fasolę i ciągnący się podejrzanie boczek, wpatrywał się w horyzont, którego nieostre kontury skrywały gdzieś w oddali bar w Artesii, z przyzwoitym bourbonem, niezłymi żeberkami i pokojem, który po godzinnym sprzątaniu posługaczki doprowadziły prawie do akceptowalnej czystości. Owszem trochę tę czystość zbrukał, ale nie podejrzewał by Albany i ta druga, mniejsza dziwka, w ogóle widziały różnicę. Ach... mieli tam tak wygodną balię, a nawet spory zapas pachnideł do kąpieli.

Teraz rozdział prowincjonalnych rozkoszy zdawał się tak zamierzchłą historią, jak lądowanie Mayflowera w Ameryce. Ojcowie założyciele byli przy tym dobrymi purytanami, na pewno nie pochwaliliby faktu uganiania się po niegościnnych pustkowiach, po to tylko by wywrzeć srogą pomstę na jakimś zbirze.
Jebediah, mimo że był dobrym protestantem, nie popadał jednak w radykalizmy. Traktował lekkie kobiety, alkohol, czy inne nieumiarkowania ze zrozumieniem, a nawet pewnym znawstwem. Były to po prostu narzędzia wiodące do uspokojenia ciała, dzięki czemu prawdziwe człowieczeństwo mogło rozwijać się uwolnione od przywar chutliwości w uspokojonym umyśle. Jego własna definicja gentlemana szczerze dopuszczała pewne naginanie form, o ile nie rzutowałoby to na całkowity obraz człowieka honoru. Honor i duma popychały go właśnie teraz do aktywności. Miał do załatwienia coś, póki tego nie wykona, póki nie wyśle do piekieł niejakiego Roda Harpera i jego ludzi, nie spocznie, nie ustanie, nie odpuści.
Oczywistość tego, że doprowadzi sprawy do końca, nawet nie pozwalała brać pod uwagę innej możliwości. Wykona misję, lub zginie, na pewno nie pozwoli sobie na słabość, która w jego własnych oczach odarłaby go z czci i szacunku.

Dlatego posłusznie znosił już czwarty dzień upałów. Skórzane, eleganckie i świetnie skrojone ubranie myśliwskie dawno już znalazło się w jukach. Elegancki fular zastąpiła prosta chusta przesłaniająca usta i szyję w chwilach największego skwaru i kurzawy. Nie wygłupiał się już z nakrochmalonym kołnierzykiem. Wróciły stare przyzwyczajenia z armii. Prostota i skuteczność, maksymalna efektywność. Bez słowa skargi, czy sprzeciwu. Spod szerokich skrzydeł kapelusza obserwował ukradkiem swoich towarzyszy. Do grupy szeryfa Tiggeta dołączyła barwna mieszanina postaci, jak on sam noszących zadrę w sercu, nieposkromiona oskomę ku Dzikiemu Diabłu skierowaną. Jeba nie cieszyła ich obecność. Wiedział, że szeryf ma swoje własne, prywatne powody by ścigać bandziora. Jednego konkurenta do roli egzekutora mógł znieść. Więcej nawet, postanowił zaufać mu i nie kwestionować jego decyzji, wierząc że osobiste motywy uczynią Tiggeta skuteczniejszym i bardziej zajadłym tropicielem. Inna rzecz z pozostałą siódemką. Pewnie też mogli przydać się w wyprawie, nawet niektórzy sprawiali wrażenie doświadczonych i groźnych. Jednak dodatkowych siedmiu katów Dzikiego Diabła, to już zbyteczny tłum.

Uchylił kapelusza, skłaniając się szeryfowi, kiedy ten rozdysponowywał warty. Trzecia zmiana. Miał czas by się zdrzemnąć. Jedną z pierwszych rzeczy jakich uczy się żołnierz jest spanie przy każdej nadarzającej się możliwości. Upił łyk kawy. Przerwał czyszczenie swego wiernego Beaumont-Adamsa, wsunął go do kabury przy pasie, którego nie zdejmował nawet na noc. Ułożył względnie wygodnie derkę pod głową, nasunął kapelusz na twarz i zasnął szybko. Tak szybko, że nie zdążył nawet wypowiedzieć do końca frazy którą zaczynał i kończył dzień – „będziesz smażył się w piekle, potępiony Rodzie Harperze, a ja ci w tym pomogę”
 
__________________
Pусский военный корабль, иди нахуй
killinger jest offline