Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 12-08-2014, 16:08   #1
Dziadek Zielarz
 
Dziadek Zielarz's Avatar
 
Reputacja: 1 Dziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemu
[Neuroshima] Miami Hardcore - SESJA PRZERWANA




Miami Hardcore



Szkło brzęknęło, gdy szyjka butelki po raz kolejny trąciła brzeg szklanki, a mętny bimber zakotłował się na dnie. Mężczyzna o zmęczonym spojrzeniu uniósł trunek do ust, po czym skrzywił się z odrazą. Bimber z kukurydzy, jakaś tutejsza specjalność, smakowała paskudnie. Z drugiej strony był to jedyny wynalazek południa, po którym przez tydzień nie skręcało mu bebechów. Kierowca wyjął z kieszeni chustkę i wytarł nią spocone czoło. Gdzieś nad jego głową leniwie kręciły się skrzydła wentylatora dające ułudę ruchu powietrza. Upał był kolejną z wątpliwych przyjemności jakie oferowała Floryda. Nie chodziło o słońce, pustynna szosa między Zgniłym Jabłkiem, a górami Federacji też potrafiła się nagrzać jak piekarnik. Tutaj zabójcza była wilgoć, gęste, duszne powietrze, które momentalnie oblepiało człowieka. Zwykłe oddychanie bywało męką, zwłaszcza kiedy cały syf z bagien zaczynał parować. Cholera, nawet z szyby czasem nie szło tego doczyścić! Kiedy reszta Stanów zabijała się o dostęp do wody, tutaj ludzie modlili się, żeby wreszcie zrobiło się sucho. Zupełnie jakby ktoś dla żartu przeniósł całą wodę w jedno miejsce żeby potopić mieszkających tu sukinsynów. Może to nie był taki zły pomysł…

Wąsaty barman w kraciastej koszuli, dotąd rozparty na fotelu za barem, poruszył się nieznacznie gdy przez uchylone drzwi do baru wślizgnął się ktoś nowy. Ręka właściciela zacisnęła się na skrywanym pod ladą obrzynie, ale już po chwili meks wrócił do beznamiętnego gapienia się w pożółkłą gazetę, którą znał już pewnie na pamięć. Tak jak reszta nielicznej klienteli z zawodowym spokojem ignorował pojawienie się przybysza, który przeszedł spokojnie przez szachownicę cieni jakie rzucały na brudną podłogę krzywo zbite okiennice i dosiadł się do przepoconego truckera. Ten łypnął na niego niechętnie spod czapki i wrócił do sączenia zawartości brudnej szklanki.

- Jak leci, Franky? – nowy oparł się łokciami na barze.

Grubas w bejsbolówce mlasnął z obrzydzeniem, odstawiając niedopity alkohol i rzucił okiem na stary plakat Miami Dolphins wiszący na ścianie obok rozkładówki z gołymi panienkami. Zrządzeniem losu przydrożne speluny wiele się nie zmieniły w czasie wojny, w końcu nikomu nie zależało na bombardowaniu knajp. Po dłuższej chwili przekrzywił głowę w stronę młodego chłopaka

- No tak. Gadatliwy jak zawsze. – szczupły Latynos uśmiechnął się do barmana pogrążonego w lekturze antycznej gazety; chłopak wyglądał jakby połowa pijących w barze mogła położyć go jednym sierpowym, ale nikt nawet nie podniósł oczu - Jest robota.

Franky zastygł na krótki moment. Kropelka potu spłynęła mu po twarzy i kapnęła na wyszorowany blat.
- W Pueblo, u Starego, czeka przesyłka. - młody podniósł się, odpiął torbę i postawił ją koło krzesła kierowcy. - Drugą połowę dostaniecie po robocie.
- Jaka przesyłka?
Chłopak zignorował pytanie unosząc tylko brew jakby usłyszał świetny dowcip. Mężczyzna w czapce mruknął coś nieartykułowanego, po czym dodał:
- Na kiedy?
- Tydzień. – kurier odwrócił się już do wyjścia – Nie każcie nam czekać. Panowie. – obdarzył zgromadzonych w knajpie truckerów zawadiackim uśmiechem.

Drzwi trzasnęły, a kilka chwil później ryknęły zapuszczone silniki motocykli. Facet przy barze dokończył haustem mętnego drinka, sięgnął powoli po torbę i zajrzał do środka. Uśmiechnął się kwaśno, po czym zwlókł się z taboretu i omiótł spojrzeniem klientelę baru. Nie lubił tych wizyt, zwiastowały kłopoty.


Dym z cygara unosił się wąską smużką znad oparcia wysłużonego fotela, a bystre oczy schowane za okularami przeciwsłonecznymi śledziły każdy ich ruch. Fantazyjna koszula, spodnie w kancik i złoty zegarek wydawały się tak bardzo oderwane od typowego wizerunku faceta z Miami jak to tylko możliwe. W gabinecie na szczycie Hotelu Atlanta , przed fotelem Antonio Sancheza klęczał mężczyzna. Miał skrępowane ręce, po czole ściekała mu strużka krwi, a stojący obok zakapior z beznamiętną miną przytrzymywał go za ramię, drugą ręką ściskając pistolet. Daniel naliczył z pół tuzina goryli w samym pomieszczeniu, nie licząc tych których mijali po drodze. Uzbrojeni w broń automatyczną, strzelby, albo pistolety maszynowe, jakby właśnie rozszabrowali skład z bronią. Teoretycznie byli gośćmi i nie mieli się czego obawiać, ale wystarczyło spojrzeć przez chwilę na Isobel żeby złudne wrażenie minęło. Pod tym względem Miami nie różniło się tak bardzo od Hegemonii, na południu od zawsze silny dyktował warunki. Tak było przed wojną, tak było i teraz.

Za plecami bossa rozciągała się szeroka panorama na Biscayne Bay i Miami Beach – miejsca, gdzie zachowało się najwięcej starych apartamentów i wysokościowców. Tam, wysoko nad poziomem brudnej ulicy, rezydowała znakomita większość ludzi trzymających miasto w garści. Zatoka okolona była pasem zieleni co rusz poprzecinanym sterczącymi w niebo wieżowcami, które stąd przypominały zęby jakiejś olbrzymiej bestii. Byli tacy, którzy oddaliby wszystko by choćby popatrzeć na miasto z tej perspektywy, jednak zgromadzeni w gabinecie mierzyli się wzrokiem zupełnie nie zwracając uwagi na niecodzienne widoki. Jose Rodriguez, na swoje nieszczęście, nie miał nawet takiej możliwości, skulony przed fotelem. Uniósł tylko głowę i spojrzał błagalnie na Isobel co spotkało się z szyderczym uśmiechem pilnującego go ochroniarza. Elegant zaciągnął się cygarem i rozparł wygodniej.

- Wiecie kim jestem. – to było bardziej stwierdzenie niż pytanie.

Pan Sanchez chce się z wami widzieć.” przekazane przez najemnych bandziorów, którzy ich tu przyprowadzili wystarczyło żeby zorientować się, że nie jest dobrze.

- Znacie tego człowieka? – rzucił jakby od niechcenia, wskazując na klęczącego. Głos miał spokojny, ale gdzieś pod pokładami uprzejmości czaiło się coś nieprzyjemnego. Na chwilę zapadła cisza.

- Skoro nie… - mężczyzna skinął dłonią, a do skroni Jose została przystawiona lufa.

- Owszem, znamy. – przerwała mu Isobel. Bandzior wstrzymał ruch w połowie. Jej głos był opanowany, mimo że nie stała za nią banda zbirów. W zasadzie nie powinna była się wyrywać, ale kiedy ktoś mierzy z przyłożenia do Twojego kuzyna nie myśli się racjonalnie - Co takiego zrobił? Czego chcesz?

- Od razu do konkretów? - Sanchez uśmiechnął się i podkręcił wąs – Otóż Twój niewydarzony krewniak jest mi winien mnóstwo gambli. Termin spłaty wkrótce minie, a ten idiota myślał, że wystarczy się ukryć żeby uniknąć swoich zobowiązań. Na to pojawiliście się wy.

Nascimento wiedział do czego to wszystko zmierza, ale nie miał specjalnej ochoty dzielić się swoimi spostrzeżeniami z otoczeniem. W tym momencie był wściekły, szczególnie na dziewczynę stojącą obok niego. Trzymać gębę na kłódkę to zbyt wiele, bo „rodzina jest najważniejsza”, kurwa jego mać.

- Mógłbym zwyczajnie go załatwić – boss zaciągnął się cygarem, strzepnął popiół i oparł przedramię na brzegu fotela – ale wtedy nikt nie odda mi gambli, a jestem w końcu człowiekiem interesu. Proponuję układ: chłopak poczeka sobie w bezpiecznym miejscu, a wy załatwicie dla mnie pewną sprawę. Jeśli wam się powiedzie on odzyska wolność, wy być może się wzbogacicie. Jeśli nie, cóż… - przejechał wymownie kciukiem po gardle i wyszczerzył się prezentując kilka złotych zębów.


Baza była w ruinie. Co prawda ten stan utrzymywał się już od dawna i choć poczyniono pewne kroki, żeby przywrócić jej odrobinę zamierzchłego blasku to i tak od samego patrzenia robiło się zwyczajnie przykro. Stare magazyny, resztki siatek maskujących i drutów kolczastych, pokruszone baraki, rdzewiejące na słońcu wraki czołgów, wybrane doszczętnie z wartościowych części. Wszystko porośnięte zielskiem i pnączami, omszałe i spękane. Po ostatniej nawałnicy ułamał się nawet kawał stalowego pręta robiący za maszt, a dumna namiastka wspólnoty w postaci flagi leżała postrzępiona na środku błotnistego placu. Teren bazy otaczała dawna sieć konstrukcji obronnych, obecnie przypominająca szarą, wężową skórę porzuconą pośród zieleni, odgradzającą względnie bezpieczne wnętrze od czającej się wokół dżungli. Wyburzone fragmenty muru w wielu miejscach zastąpiono konstrukcjami z blachy, albo barykadami z wraków, kikuty wież z rzadka obwarowane były workami z piaskiem, niekiedy zamiast załogi z karabinem maszynowym, albo choćby pojedynczego obserwatora nie było na nich żywego ducha.


Posterunek na Florydzie z całą pewnością miał swoje najlepsze lata za sobą. Jeżeli posępny widok fortyfikacji nie robił na kimś wrażenia wystarczyło przyjrzeć się ludziom kręcącym się po placu. Wojskowi stanowili jedynie część załogi fortu, braki kadrowe uzupełniali niedoświadczeni ochotnicy spośród miejscowej ludności i najemnicy. Czasem przewijali się ludzie z prywatnych armii bonzów, którzy z rozmaitych powodów uznawali, że dobrze jest pozostawać w komitywie z Posterunkiem. Niekiedy oznaczało to wsparcie któregoś z watażków w walce o władzę, kiedy indziej dostarczenie uzbrojenia, albo udostępnienie bazy rannej bojówce. Duma Południa - równie dobrze mogliby zajmować się ochroną transportu narkotyków, albo przemytem ludzi, a wielu nie dostrzegłoby różnicy. Taka była smutna prawda. Państwo nie istniało, a kiedy rzeczywistość zajrzała w oczy, tym którzy to przeoczyli, reszta poszła do diabła razem z nimi. Nie żeby się nie starali, ale do walki z nowym wrogiem potrzebowali nowych metod.

Cała ta gadka o „Posterunku” też była na wyrost. Po wojnie, kiedy zachodziły przemiany decydujące o współczesnym kształcie Florydy wszędzie panował chaos i dezinformacja. Łączność z Miami ustała, wieści docierały z opóźnieniem, nieaktualne, albo nieprawdziwe. Resztki US Navy gromadziły się pod sztandarami Costal Guard, a niedobitki US Army poszły w rozsypkę, bo dowództwo trafił rakietowy szlag. Część dołączyła do formujących się bojówek i gangów, część grupowała się w zrujnowanych bazach. Ludzie się bunkrowali, zbierali zapasy, trudno było nawet powiedzieć kto wtedy był wrogiem, a kto nie. Szkoda gadać, dość, że potem sytuacja w mieście się wyklarowała, był Dzień Spalenia Flagi i stary porządek poszedł do piachu, a na zgliszczach wyrosło Miami Vice i Rada Miasta Miami – zwykła banda chciwych mafiosów. To co zostało z armii wiernej konstytucji, przypadkowa zbieranina rozbitych i rannych, nie było Posterunkiem. Kapitan Richardson próbował dawać sobie jakoś radę, ale ciężko było pchać stary porządek w pojedynkę. Mówią, że się zastrzelił, ale równie dobrze ktoś mógł mu w tym pomóc.

Dopiero potem pojawili się cholerni spece z Posterunku, grupa badawcza otoczona plutonem żołnierzy. Podobno dlatego, że coś pieprznęło w dżunglę, co to miało być – tego już nie powiedzieli. Podziękowali dzielnym żołnierzom za lojalność i przejęli dowodzenie. Ustawili kadrę na nowo, przekazali rozkazy, zarządzili szkolenie i poszli dalej. Posiedzieli kilka miesięcy i tyle ich było widać. Kiedy część oficerów z Posterunku, którzy mieli zapewnić sprawne działanie fortu padła od lokalnego świństwa, reszta - jak na ironię - bardzo szybko przyjęła nowoczesne metody rodem z Miami i znowu zapanował tu burdel. Kilku opornych zniknęło bez wieści, reszta się dostosowała. Ludzie przyzwyczaili się raz, więc zrobili to ponownie, a nowy kapitan stał się kimś w rodzaju szefa małego Miami Vice. Przypadła nam w udziale mało wdzięczna robota, bo zamiast pilnować prawa, patroluje się dżunglę i wycina z niej groźne ścierwo. Władza i wpływy to tylko pozory. Teraz wszędzie kręcą się jakieś podejrzane typy, dyscyplina to mit, wyprzedawanie sprzętu z magazynów jakoś nikogo wyjątkowo nie dziwi, ale fama, że tutaj jest Posterunek została.

Matthew zaciągnął się papierosem spoglądając w niebo. Od dłuższego czasu jego służba sprowadzała się do patrolowania okolicznych bagien, od czasu do czasu urozmaiconych zapadłą wioską, gdzie łatwiej o nóż w bebechach niż o zwykłe „dzień dobry”. Myślałby kto, że po latach służby, rozwalania mutków i karczowania zmutowanej dżungli wieśniacy powinni nabrać do nich trochę szacunku, ale żołnierze Posterunku zawsze pozostawali dla nich pariasami, obcymi na których łatwo było zrzucić wszelkie problemy. Bojówki zarzynające kogoś dla zabawy, albo ku przestrodze, pazerni goście na żołdzie Miami Vice, czy żołnierze Posterunku likwidujący osadę zarażoną jakimś świństwem z Neo - dla nich to była jedna i ta sama hołota wpieprzająca się w nie swoje sprawy.

W porównaniu z ostatnimi tygodniami siedzenie na barykadzie w niemal zupełnej samotności było czymś wręcz luksusowym. Czasem pojawiał się któryś z chłopaków przynosząc meldunek, albo zawracając głowę duperelami. Kilka butelek samogonu pędzonego na owocach, które zdążył już osuszyć niemal w zupełności i tanie, rolowane fajki pomagały przepędzić godziny gapienia się w zieleń i wypatrywania renegatów, albo oznak obecności Neo. Tak, fragmenty dżungli, gdzie zalęgło się to świństwo potrafiły przerazić, jednocześnie diabelnie trudno było je odróżnić od zwykłej napromieniowanej roślinności, ale po jakimś czasie człowiek nabierał wprawy. Teraz jednak pokręcony las z jego koszmarami był za grubym, betonowym wałem, więc poza pokrzykiwaniami rekrutów nic nie mąciło wrażenia spokoju. Do czasu.


Przedmieścia nie należą do najbezpieczniejszych dzielnic, o ile jakąkolwiek część powojennego Miami można teraz nazwać bezpiecznym, ale miejsca takie jak Paszcza - knajpa o niepochlebnej opinii zwykłej mordowni – samą swą nieciekawą prezencją obiecywały wrażenia daleko wykraczające poza spokojne picie tequili. Rozklekotana chata postawiona nad brzegiem kanału oferowała jedną dużą salę barową zastawioną stolikami skleconymi z byle czego, oraz werandę wychodzącą nad błotniste nabrzeże. Według opowiastek, którymi lokalne pijaczki raczyły każdego przybysza, nie było dnia żeby ktoś nie wylądował na dnie kanału. Czasem chodziło o zwykłą bójkę, kiedy indziej o porachunki miedzy gangami, albo coś innego. Paszcza przez wielu uznawana była za miejsce, gdzie można było legalnie kogoś zabić i nikt nie robił o to problemów. Bardzo możliwe jednak, że Miami Vice miało zwyczajnie gdzieś co się dzieje na peryferiach miasta. W praktyce było to już w zasadzie terytorium dżungli.

Z drugiej strony właśnie to miejsce wybrał sobie na spotkanie człowiek, który mógł posiadać interesujące Jacoba informacje. Ostatecznie ciężko na powojennej Florydzie znaleźć gościa, który nie patrzy na Ciebie jak na świra, gdy sprzedajesz mu nawiedzoną gadkę o zbawieniu. Facet nazywał się Kael, miał pojawić się koło północy, a potem zabrać Jacoba na bagno zgodnie z umową. Równie dobrze to mógł być kant, ale manierka pełna czystej, słodkiej wody w krainie słonych bagien podziałała na jego wyobraźnię. Odszukanie go zajęło dobre kilka tygodni, a teraz spóźniał się w bardzo nieodpowiednim momencie.

- Pomyliłeś knajpy, koleś.

Nalany typ z dziarą na policzku, który wyrósł przed stolikiem z całą pewnością znudził się już swoim drinkiem, a mętne spojrzenie i ciężki dech dawały do zrozumienia, że polubowne argumenty spotkają się w najlepszym wypadku z niezrozumieniem. Dwóch jego kumpli czaiło się gdzieś z boku, odcinając ewentualną drogę ucieczki. Wystarczył rzut oka by przekonać się, że w przeciwieństwie do towarzysza pchanego alkoholową odwagą, tej dwójce niezbyt śpieszyło się do zaczepiania kogoś kto w zatłoczonej knajpie utrzymywał wokół siebie wolną przestrzeń samym spojrzeniem.

- To mój stolik, wypierdalaj. – kropelki śliny natręta zatańczyły w powietrzu.

River prawie się uśmiechnął. Prawie, bo typ zamiast zrozumieć swój błąd, grzecznie przeprosić i pójść w cholerę, oparł brudne łapska o stół rozlewając drinka. W wizerunku niezwykle ważne było pierwsze wrażenie, a wstawiony napastnik najwyraźniej nie zwrócił uwagi na pokaźny nóż i kolczaste zadziory wystające z kolejnych paskudnych elementów, które nie były tylko wymyślnymi ozdobami.

Kael spóźniał się w bardzo nieodpowiednim momencie.


Słońce powoli chowało się za horyzontem. Jaskraworóżowa łuna znaczyła krawędzie chmur, a gdzieś daleko znad lasu pełzła leniwie ciemność. W Błocie od strony Little Havana powoli rozbłyskały ogniska i lampy, za to Wieżowce tonęły w oślepiającym świetle kończącego się dnia. Na tej wysokości nie było czuć całej tej obezwładniającej duchoty, zgniłej roślinności i smrodu ulicy, tylko porywisty wiatr i słonawy zapach oceanu. Daniel poprawił uchwyt, żeby wierzgający facet przedwcześnie nie próbował sprawdzić jak to jest zlecieć kilkanaście pięter niżej.


- Ja nic nie wiem! – człowiek darł się cały poczerwieniały na twarzy od wiszenia głową w dół.
- Gówno prawda! – głos meksa drżał odrobinę z wysiłku, koleś swoje ważył, a do wyraźnie nie współpracował.
- Masz ostatnią szansę. – Isobel nie patrzyła na ofiarę. Stała oparta tyłem o barierkę i wydłubywała końcówką noża brud spod paznokci – Skąd miałeś gamble? Kto Ci je opchnął?

Dziewczyna zwykle nie uciekała się do metod typowych dla ulicznych zbirów, ale sytuacja wymagała stanowczych kroków, Daniel należał do ludzi, których mocną stroną z całą pewnością nie jest cierpliwość, poza tym wszystkie wysokie budynki aż się prosiły o stary dobry numer z „wycieczką nad Kanion”. Na wszystko nałożył się fakt, że cała sytuacja od początku była sprawą rodzinną, więc pewna doza brutalności była zupełnie na miejscu.

- Nic nie… aaa! – facet kwiknął kiedy Nascimento pozwolił mu opaść kilka centymetrów nim ponownie zacisnął pięści – Dobra! Dobra! Powiem, tylko mnie wciągnijcie!
- Gadaj! – warknął trzymający go za nogi żołnierz
- Orlando! – wydarł się histerycznie – Targ w Orlando na Everglades!
- Imię!

Facet przez chwilę się wahał, ale wystarczyło mocne potrząśnięcie, żeby z całą mocą przypomniał sobie gdzie właśnie się znajduje.

- Łysy Jackie! Krępy, ma wytatuowaną głowę, przesiaduje na zapleczu tamtejszej knajpy, barman go kryje. Nie wiem skąd miał towar, nie mówił! To wszystko, przysięgam!

Nascimento miał już serdecznie dosyć wijącego się jak piskorz cwaniaczka. Koleś skomlał jak zbity pies, pocił się i wiercił jakby sam chciał przyspieszyć wycieczkę na parter. Latynos najchętniej pozwoliłby mu polecieć na spotkanie z błotnistą ulicą, ale w Miami nie przepadali za przypadkowymi trupami, zwłaszcza w bliskim sąsiedztwie Wieżowców. Z tego na ile zdążył się poznać na lokalnych prawach, Miami Vice potrafiło być wyjątkowo upierdliwe w takich przypadkach, a nie miał ochoty płaszczyć się przed kilkoma fagasami w mundurach MSS i wymyślać dla nich łapówki. Z drugiej strony przez tą gnidę jego ulubiony motor był teraz podziurawioną stertą złomu leżącą na dnie bagna. Nie żeby w mieście było dość benzyny i przejezdnych dróg, ale zawsze mógł puścić maszynę za jakieś sensowne gamble.

Hegemończyk spojrzał na Isobel. Młoda Rodriguez skończyła czyścić paznokcie i schowała nóż do bandolieru, zupełnie nie zainteresowana dalszym losem dyndającego nieszczęśnika. Dostała nazwisko, którego potrzebowała, reszta nie miała większego znaczenia. Wszelkie emocje studził fakt, że przez całą szopkę z wciąganiem opornego handlarza na balkon stracili sporo cennego czasu, którego w zasadzie nie mieli. Wizyta w Miami w ogóle zaczęła się źle. Chcieli uciec od problemów, a wpakowali się w nowe, co gorsza nie swoje. Kto by pomyślał, że kuzyn Jose okaże się takim idiotą? Ciężko było przypuszczać, że wpakują się w bagno z powodu własnej rodziny.

Daniel wychylił się trochę by rzucić okiem na zieloną otchłań roztaczającą się u podnóża wieżowca, uśmiechnął się szpetnie i puścił. Ciało delikwenta błyskawicznie pomknęło w dół, przy akompaniamencie jego panicznego wrzasku, ale już po chwili krzyk został zduszony nagłym szarpnięciem. Handlarz zaplątał się w jedną z plecionych, polimerowych sieci do łapania ptaków, rozpiętych między Wieżowcami i zawisł tam bezładnie. Zduszony jęk niedoszłej ofiary niósł się jeszcze, kiedy dwoje latynosów skierowało się spokojnie w stronę odrapanej klatki schodowej.
 

Ostatnio edytowane przez Dziadek Zielarz : 12-08-2014 o 23:04.
Dziadek Zielarz jest offline