Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 23-08-2014, 01:19   #3
kanna
 
kanna's Avatar
 
Reputacja: 1 kanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputację


Rozległo się sapanie i przez wąskie przejście przecisnął się starszawy meksykanin.
- Jaka dupa, złamasie – trzasnął barmana w ucho. – Przecież to moja mała, słodka Isobel.
Przecisnął się zza baru na salkę.
- Chodź do wujka, ptaszyno – rozłożył szeroko ramiona.
Isobel uśmiechnęła się i podeszła, Juan przycisnął ją do siebie, lekko podduszając i poklepał do plecach, w każdym razie w okolicach pleców, dziwnym przypadkiem trafiając wielka łapą poniżej paska od jej spodni.

Daniel stał spokojnie przy barze, obserwując rodzinne powitanie, uśmiechał się pod nosem, czekając na dalszy rozwój sytuacji.

Wypuścił ją z objęć.
- Co cię sprowadza, ptaszyno, do mojego skromnego baru? – zapytał.- Widzę, ze nie jesteś sama – przeniósł wzrok na Daniela. – Czego się napijecie?
- To mój..
– zastanowiła się, szukając przez chwilę słowa. – … przyjaciel. Daniel Nascimento.
- Zwykle widywałem cię z przyjaciółkami
– zaśmiał się Juan. – Ale przyjaciele mojej ptaszyny są moimi przyjaciółmi – wyciągnął dłoń. – Juan Rodriguez.

Nascimento uścisnął pulchną dłoń otyłego mężczyzny: - Miło mi pana poznać, senior Juan. Ruszył na zaplecze za gospodarzem i Isobel.

- Potrzebujemy transportu do Orlando. - powiedziała Isobel, kiedy juz znaleźli się na zapleczu.

Wuj Juan postawił pospiesznie jedną ze skrzynek w charakterze prowizorycznego stolika, wyciągnął kilka brudnych kubków i dzbanek czegoś mętnego, po czym klapnął na plastikowe krzesło przykryte kocem. W obskurnej kanciapie było duszno i gorąco, a jedynym źródłem światła był wywietrznik umieszczony gdzieś u sufitu, przez który sączyły się leniwie promienie słońca. Wszędzie walały się skrzynki z tanim alkoholem, jakieś szmaty, stare naczynia i rozmaite śmieci. Na ścianie wisiał kalendarz pamiętający chyba jeszcze czasy sprzed wojny, zaraz obok dziecięcego obrazka, kilku zdjęć i drewnianego krzyżyka.

- Orlando - sapnął grubas nalewając sobie do kubka - to daleko. Co was tam ciągnie?
- Interesy. Interesy rodziny, wuju. Ten kretyn Jose napytał sobie biedy. Sobie i nam.
- Jose, Jose…
- wuj pokręcił głową - wziąłby się za porządną robotę, a tak tylko bzdury mu w głowie. Co tym razem zmalował?
- Naraził się komuś, z głupoty, jak to on. Nie wiem, czyją ma krew, bo zdecydowanie nie Rodriguezów… podrzucili go nam do rodziny, czy co.
- Isobel skrzywiła się, a potem napiła tego czegoś z kubka. Trunek zapiekł nieprzyjemnie, ale przypilnowała, żeby nie skrzywić się bardziej. - Musimy teraz odwalić dla tej osoby jedną robótkę... w Orlando właśnie.
- Gdybym nie znał jego matki to bym pewnie pomyślał tak samo
. - westchnął po czym spojrzał na zdjęcia zawieszone na ścianie - Do Orlando czasem odchodzą transporty FIST’u, mają tutaj gdzieś swoją bazę. Drogi nie są w takim złym stanie, do tego fistaszki mają podobno jakieś punkty przeładunkowe po drodze, więc chyba nie wyszłoby jakoś źle. Możecie też spróbować załapać się na okręt, ale tam będzie ciężko zacumować. Wiecie, Orlando jest na wysokości Cape Canaveral, ludzie omijają to miejsce z daleka.
- Dlaczego omijają?
- dopytała.
- Nooo, jak była ta wielka wojna, wy możecie już jej nie pamiętać, wtedy rąbnęły tam bomby atomowe. Kiedyś był tam ośrodek lotów kosmicznych, tego no - Juan podrapał się po podbródku - Kennedy’ego. Czujecie? Kiedyś ludzie latali w kosmos! To ci dopiero. Reszta Florydy chyba nie dostała za mocno, ale tam poszło tego mnóstwo. Marynarze czasem gadają, że to miejsce jest jakieś dziwne, liczniki wariują nawet na morzu. Najbliżej to wysadzą was chyba w Melbourne, ale stamtąd do Orlando to jeszcze kawał drogi.

- Najpewniej byłoby w sumie ciężarówką? Skoro i tak z Melbourne musielibyśmy organizować sobie transport. To Orlando? To duża mieścina? Jaki ma charakter? Handlowy?
- dorzucił swoje pytania hegemończyk.

- Nic pewnego nie wiem. - Juan siorbnął z kubka - Jeśli wierzyć słowom przewoźników to teraz przez miasto ciągną się tam bagna, jak w Miami tylko bardziej, ale ludzie sobie jakoś radzą. Żyją pewnie z obsługi transportów idących na północ, ale założę się że też coś tam dłubią na boku. Więcej powiedzą wam pewnie Ci co tam byli.

- Znasz kogoś takiego, senior?
- Daniel wychylił kubek mocnego alkoholu, czując palenie w gardle, na szczęście przywykł do mocnych trunków.

- Po porcie pełno się takich kręci. Postawcie flachę, popytajcie, dla kogoś kto podróżuje to chyba nie jest tak daleko. Prędzej czy później pewnie sami traficie na kogoś kto tam jedzie. - odchylił się na krzesełku aż to zatrzeszczało smętnie - A co tam na starych śmieciach, ptaszyno, jak ma się rodzinka? - wujaszek poklepał Isobel po kolanie.

Daniel chciał złapać oczami spojrzenie Isobel, wiedział, że nie o wszystkim mogli powiedzieć Juanowi.
- Dobrze, dziękuje - odpowiedziała Isobel odruchowo, a potem złapała spojrzenie Daniela. - Kiedy wyjeżdżaliśmy, ojciec czuł się dobrze. Wyjeżdżaliśmy.. w pośpiechu, nie był zadowolony. Nie lubi Daniela. Uważa, że powinnam poszukać kogoś lepiej ustawionego w życiu.

Daniel zacisnął szczęki, aż mięśnie zagrały na nich, ale nie skomentował tych słów.
Isobel uśmiechnęła się słodko do mężczyzny.
- Przecież wiesz, gatito, że ja tak nie uważam. Dałam temu wyraz, nie raz i nie dwa, prawda?

- Prawda, bebe.
- starał się wyglądać poważnie, dobrze, że wiadomości z Arizony przybywały do Miami z opóźnieniem.

Wujek uśmiechnął się tylko tajemniczo i puścił oko do Isobel.

- Czyli stary Juanito jak zawsze trzyma się życia. Zawsze zastanawiałem się co Margaret w nim widziała. Zanim wziął się za interesy ani przystojny, ani specjalnie mądry nie był, nie to co Twoja matka. - grubas sapnął i pokiwał w zadumie głową - Urodę, dziecko, z pewnością masz po niej.
Isobel uśmiechnęła się wdzięcznie, doceniając komplement.
- Ja wam nudzę, a wy transportu szukacie. Mówię, zajrzyjcie do jednej z oficyn, gdzie kręcą się kapitanowie szukający załogi, albo podpytajcie samych marynarzy. Jak wam statek nie pasuje to uderzajcie do FIST’u, Wschód-Zachód, albo wolnych strzelców jak się tacy trafią.
- Tak zrobimy
- dziewczyna wstała i objęła wuja. - Dziękuję za pomoc i poczęstunek.
- Wpadnij jeszcze kiedyś do starego Juana, niño.
- mężczyzna klepnął Isobel ponownie nieco za nisko, po czym uścisnął dłoń Daniela.

Wyszli z baru. Popytali, porozglądali się.
Najbliższa z placówek FIST’u mieściła się kawałek za portem w stronę Little Haiti, niedaleko magazynów paliwa należących do niejakiego Martineza, jednego z bossów. Fistaszki mają własne magazyny i garaże, tam przeładowują towar ze statków na ciężarówki, FIST utrzymuje własny personel, ale podobno chętnie wchodzą w układy z wolnymi strzelcami, zwykle na dłuższe kontrakty, ale bywają wyjątki.

Miejsce wyglądało na starą stację benzynową, przebudowaną i powiększoną o kilka hal z blachy falistej i złomu. Wokół bazy wzniesiony był prowizoryczny płot z metalowej siatki, który wyznaczał wokół odrobinę wolnej przestrzeni. Nad wejściem przybito charakterystyczną tablicę z napisem “FIST” i logo zaciśniętej pięści. W witrynie zamiast szyb wstawione był stalowe płyty, zakurzone dystrybutory od dawna stały nieczynne, a wiata nad wejściem swoje najlepsze czasy ma już za sobą, ale wciąż panował tutaj spory ruch. Kilku opalonych latynosów w roboczych kombinezonach pakowało skrzynki na ciężarówki, dwóch kolejnych, wyposażonych w notes stało obok licząc towar. Z hali obok dobiegał charakterystyczny wizg pracującej piły do metalu, a przez uchyloną bramę oślepiał blask spawarki.

- Jeszcze kilka skrzynek, Sammy. Nie mamy całego dnia. - dobiegło zza zbrojonych płyt dawnej przestrzeni sklepowej.

Dwie opasłe ciężarówki wyglądały jakby ktoś wyjął je z bagna i niezbyt dokładnie oczyścił. Pogięte zderzaki, odrapane boki i ewidentnie świeżo zaspawane dziury po kulach dobitnie rzucały się w oczy. Podróż do Orlando takim rzęchem musiała być doprawdy ekscytująca.

Skierowali swoje kroki ku dawnej części sklepowej, gdzie zapewne mieściły się pomieszczenia biurowe kompanii transportowej. Dawny budynek stacji, przypominał teraz prawdziwą twierdzę. Zbliżyli się do solidnych stalowych drzwi i Daniel załomotał w nie pięścią.

Drzwi uchyliły się chwilę potem, a z pomieszczenia wychyliła się czerwona od gorąca twarz mężczyzny w kraciastej koszuli i rzednących włosach. Zza jego ramienia widać było rzędy starych półek sklepowych przerobionych na coś w rodzaju biura. W oczy rzucała się spora radiostacja, oraz stół zawalony papierami.

- Czego? - odezwał się facet o zmęczonej twarzy.

- Potrzebujemy transportu do Orlando, senior. Nie wysyłacie jakiegoś na Północ? - Daniel zadbał o to, by facet zobaczył przez otwarte drzwi, również Isobel.
- Coście za jedni? Jeżeli przychodzicie od Lopeza to odpowiedź brzmi “nie”. - mężczyzna łypnął podejrzliwie na dwójkę przybyszów.

Isobel przecisnęła się do przodu.
- Ty jesteś szefem? - zlustrowała faceta od stóp do głów.
- Dla Ciebie mogę być nawet matką Teresą. Jeśli macie coś do przewiezienia to się najpierw przedstawcie. - nastawał twardo. Gość był nikłej postury, ale najwyraźniej spotykanie mnóstwa dziwnych typów mocno utwardziło mu kręgosłup.
- Nie przychodzimy od Lopeza i nie chcemy niczego przewozić. Szukamy transportu dla nas. Isobel Rodriguez. - przedstawiła się.
- Daniel Nascimento - wyciągnął wielką rękę w kierunku gryzipiórka - może dałoby radę zabrać się z jakimś waszym frachtem? - Hegemończyk był zadowolony, że Isobel zrobiła wrażenie na tym konusie.
- Biuro FIST, miło mi. - odpowiedział typ ściskając dłoń Daniela, jakby w rzeczywistości wcale nie było mu tak przyjemnie - Ja jestem Albert.

Mężczyzna wychylił się za próg, lustrując okolicę, po czy cofnął się i gestem zaprosił dwójkę do środka. Usiadł w starym obrotowym fotelu biurowym i przyjrzał się parze latynosów składając dłonie na piersi.

- Chcecie do Orlando, co? To kosztuje.

Daniel przysunął kobiecie, jedyne krzesło, jakie było dostępne dla gości, a sam stanął obok:

- Domyślamy się, ale myślę, że dojdziemy chyba do jakiegoś porozumienia - hegemończyk starał się wykorzystać różnicę wzrostu i fakt, że tamten siedział. Zastraszanie pewnie nie przyniosłoby pożądanych skutków. Jednak subtelne zaznaczenie przewagi fizycznej, w połączeniu z urokiem osobistym Isobel, mogło tylko pomóc.
Isobel usiadła.
- To oczywiste, w dzisiejszych czasach wszystko kosztuje.
- Taaa… problem w tym, że my wozimy towary, a MSS robi straszne problemy kiedy na pokładzie są nadprogramowi pasażerowie, więc będzie to kosztować ekstra. Rozumiecie, cło i te sprawy.
- facet mówił prawie znudzonym tonem - Do tego musicie znaleźć kierowcę, który się zgodzi was przyjąć. W przeciwieństwie do reszty tego zasranego miasta, my trzymamy się swoich zasad, a to oznacza - gość rzucił okiem na listę przyklejoną do ściany - że mówimy o kwocie rzędu dwustu pięćdziesięciu gambli, według taryfy ósmej mili.

Isobel wstała.
- Nie urodziłam się wczoraj. Chodź, Daniel, jestem pewna, że jak pogadamy bezpośrednio z kierowcą, to uda sie wynegocjować cenę bez cła.
- Nie liczył bym na to
. - odparł spokojnie mężczyzna ze swojego stanowiska na obrotowym krześle - Oni jeżdżą naszymi ciężarówkami, rozliczają się tak samo, no chyba że któryś odpali wam ze swojej pensji, w co wątpię. Niech to, sprawdźcie sobie nawet u Wschód-Zachód, taniej nie będzie.

Daniel poruszył się niespokojnie, jakby nie spodobały mu się słowa Alberta: - Niech zgadnę, płatność oczywiście z góry? - jego głos stał się nieprzyjemny, choć nie podniósł tonu.
- Z góry. - potwierdził rozmówca.
- Chodź, Daniel. szkoda naszego czasu.

Daniel skierował swoje kroki ku drzwiom, podążając za poruszającą kusząco biodrami kobietą. Jednak w pół drogi zatrzymał się, jakby wpadł na jakiś pomysł: - Na ile wyceniasz tę kamizelkę z wkładem ceramicznym - wielką dłonią postukał się w pierś - czy to wystarczy na opłacenie przejazdu?
Łysawy gość otaksował wzrokiem kamizelkę. Wstał i podszedł do meksykanina.

- Pokaż ją.
- Co robisz?
- syknęła Isobel - Chcesz się dać naciągnąć temu gościowi?

Daniel wyjął z kieszeni na kamizelce wszystkie swoje drobiazgi i przełożył do chlebaka przy pasie. Odpiął taśmę z przodu i powiedział do Isobel: - Kochanie odepnij, tamte rzepy - wskazał na zapięcia z boku torsu: - Albert nie jest na tyle głupi, żeby nas naciągnąć - powiedział to takim tonem, jaki wydaje stal ostrzona osełką, zgrzytliwym i nieprzyjemnym.

Mężczyzna opukał płytki ceramiczne, obejrzał w jakim stanie są zapięcia i kieszenie, po czym cmoknął z zadowoleniem.

- Ta, znajdzie się na to kupiec. Myślę, że się dogadamy. Transport odchodzi jutro z samego rana. To jak?
- Skąd odchodzi transport?
- wtrąciła kobieta.
- Stąd. Skończymy załadunek, ściągniemy kierowcę i jedziecie.
- Jeden kierowca? Puszczacie takie transporty bez żadnej ochrony
- zawahał się przy zdejmowaniu kamizelki Daniel.
- Nie… standardowo jedziecie z załogą, ale ci są już na miejscu. Łącznie trzech ludzi, no i wy.
- Zgoda
- wręczył mężczyźnie kamizelkę taktyczną - czuł się trochę nieswój, bez żadnej osłony, ale w tym dusznym klimacie, miało to także swoje plusy. - Co tam powieziecie na tej pace? Bo jak puścisz nas w drogę z jakimś cuchnącym towarem, to przysięgam, że nie ręczę za siebie - nieco uniósł się Nascimento.
- Kawa, herbata, przyprawy, takie tam. - wyliczył Albert rzucając okiem na notes leżący na biurku.

Isobel przytrzymała rękę mężczyzny. - Rano - powiedziała. - Chyba nie chcesz mu zostawić tej kamizelki teraz?
- Co ja bym bez Ciebie zrobił, chica
- w jego głosie dało się wyczuć ironię przemieszaną z zadowoleniem - W takim razie rano się tu zjawiamy, ty dostajesz zapłatę a my miejsce w transporcie, Albercie.
- Mhm, musicie się jeszcze podpisać w papierach. Jak nie umiecie pisać to postawcie krzyżyk.
- podsunął im notes, podał ołówek i wskazał miejsce w rubryczce.
- Najpierw przeczytam - uśmiechnęła się Isobel. - Z pisaniem kiepsko, ale czytać potrafię świetnie.

We wskazanym miejscu, obok listy towarów, znajdowało się puste pole oznaczone napisem “ekstra”. Zastanawiające było, że w mieście, które uchodziło kiedyś za królestwo zabawy, gniazdo mafii i ich lewych interesów uchowali się jeszcze ludzie, którzy w bajzlu jaki zapanował po wojnie prowadzili jakąś księgowość. Niski, łysawy człowieczek ze swoim ołówkiem stał tylko i ze znudzeniem wskazywał rubrykę, w której spodziewał się zobaczyć podpisy nowych pasażerów.

Isobel nabazgrała coś nieczytelnego we wskazanej rubryce.
- Do jutra, Albercie – pożegnała się.

Wracali do wynajętego mieszkania, warto było przespać się w znośnych warunkach – nie wiadomo, kiedy znowu nadarzy się taka okazja.
- Co zrobimy z towarem Diego? Mamy zioła Jose, ja mam tornado, może uda się wynająć jakąś skrytkę w FIST, żeby nam to przechowali.. u wuja wolałabym nie zostawiać, po co ma go nie wiadomo kto nachodzić
Daniel kiwnął tylko głową, myśląc nad czymś intensywnie.
- Nie podoba mi się to wszystko – dodała jeszcze Isobel.
 
__________________
A poza tym sądzę, że Reputację należy przywrócić.
kanna jest offline