Radost
Gospoda „Lis i wilk” zajmowała honorowe miejsce na końcu małej uliczki, wtulona między inne budynki, jak gdyby właściciel celowo chciał ją ukryć przed wzrokiem przechodniów. I ktoś niewtajemniczony nawet nie dostrzegłby w tym przybytku oberży, gdyby nie nadgryziony zębem czasu, wytarty od niezliczonych ulew i wichur szyld. Przedstawiał on coś, co przy dobrych chęciach można by wziąć za krowę i niedźwiedzia, ścigających się nawzajem na planie kręgu.
Mijając próg, potrąciłeś barkiem jakiegoś mężczyznę, wychodzącego akurat na zewnątrz. Nie zdążyłeś mu się zbyt dobrze przyjrzeć, gdyż bez chwili zwłoki oddalił się w sobie tylko znanym kierunku. Jedyne, co zdążyłeś dostrzec, nim skrył głowę pod kapturem, to brak lewego oka, w miejscu którego została tylko poprzecinana bliznami, zrogowaciała skóra.
Wewnątrz było, o dziwo, zupełnie pusto, nawet jak na tak wczesną porę dnia. Żadnych tułaczy, wydrwigroszy, kurtyzan, hazardzistów, nie mówiąc już o gospodyni pucującej czyste kufle brudną szmatą. Nawet bury kocur, drzemiący zazwyczaj na zapiecku, przepadł bez śladu. Dałbyś przy tym głowę, że wchodząc do środka widziałeś dym ulatniający się z komina karczmy. Mimo to zajazd wydawał się zupełnie opuszczony. Jeśli jednak nawet tak było, to od stosunkowo niedawna. Na krzesłach i ławach nie zdążył nawet osiąść kurz, powietrze zaś wciąż przesiąknięte było wonią jadła, wymiocin i ludzkiego potu, jakże charakterystycznego dla tego typu przybytków.
Alessa
Alessie chwilowo nie dane było dotrzeć do miejsca przeznaczenia.
Port rzeczny i jego okolica cieszyły się złą sławą w całym Tretogorze. Za dnia spory handlowe toczyli tam kupcy i rzemieślnicy, nocą zaś paserzy, ludokrajcy i wszelkie indywidua, których nie chciałoby się spotkać w trakcie samotnego, nocnego spaceru. Choć, co tu ukrywać - w przylegających do portu uliczkach i w świetle dnia można było wpaść komuś pod nóż.
Tak też najwyraźniej stało się ze starszym mężczyzną, którego dostrzegła w jednym z mijanych zaułków. Siwy, postawny, odziany raczej skromnie. Pierścienie na palcach zdradzały jednak wysokie pochodzenie. A przynajmniej sugerować mogły, że nieszczęśnik kabzy sianem nie wypychał.
Nieznajomy leżał na ziemi, masując obolałą skroń. Obok niego dogorywały dwa świeże trupy – prawdopodobnie ochroniarze. Mężczyzna gorączkowo perorował coś swoim adwersarzom – czterem oprychom napawającym się przewagą nad bezbronną ofiarą. Oprócz nich w zaułku był jeszcze mniej więcej dziesięcioletni chłopak (odzienie wskazywałoby raczej na sługę niż szlachcica, czy nawet mieszczanina), zasłaniający starca, niczym ojca, własną piersią. W jego oczach nie było widać śladu strachu.
Rzezimieszki, ponaglane przez ich herszta – największego i najlepiej wyekwipowanego – nie były jednak zainteresowane żadnymi dywagacjami. Złośliwe uśmiechy na ich twarzach szybko zmieniły się w zacięte, zdeterminowane grymasy. Jeden z nich sięgnął po zębaty puginał i postąpił parę kroków ku starcowi i młokosowi. Nikt nie dostrzegał skrytej w cieniu Alessandry, przyglądającej się z uwagą całej sytuacji...