Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 04-10-2014, 20:25   #1
Lord Cluttermonkey
 
Lord Cluttermonkey's Avatar
 
Reputacja: 1 Lord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputację
Księstwa Graniczne II

Kształtowanie się ludzkiej pamięci jest procesem zdradliwym. Jedną z jego sztuczek można by nazwać „skracaniem czasu”. Patrząc w przeszłość, współcześni mieszkańcy Imperium widzą najnowszą historię ostatnich stu lat na pierwszym planie, historię okresu Sigmara gdzieś w połowie odległości, a półmrok epoki Nehekhary jest tylko bladym pasmem ciągnącym się wzdłuż odległego horyzontu. Takie postacie, jak Rainer Stu Bitew majaczą jedynie jako odległe, niezidentyfikowane plamki – chyba że się je wyrwie z ich historycznego kontekstu, powiększy, przystroi i wyniesie do rangi gwiazd dla jakichś późniejszych celów politycznych lub pod wpływem narodowej, czy też ludowej dumy. Wielu królów spoczywa we wspaniałych grobowcach, to prawda, ale ilu więcej jest takich, których groby pozostały nie odnalezione, których pomniki nigdy nie zostały wzniesione?
- cytat z wykładu profesora historii Dirka Lukrafki, zapisany przez jego (nadgorliwego) studenta i następcę, Egona Vaupela

W dziełach nie przystającego do swej epoki Guido Tilla znajdujemy wiele przykładów pradawnych zwyczajów Merogenów, w tym wypadku opis tradycyjnego sposobu pochówku na przykładzie grobowca legendarnego wodza Rainera Stu Bitew:

Nocą szemrzą nad Meriui
żałobne pieśni
szmer rzeki im odpowiada,
wodny wir je ze sobą niesie


Merogeni oddawali hołd poległym, ale nie zostawiali po nich śladów. Historyczna pamięć gardzi bezstronnością, a oni musieli o tym dobrze wiedzieć.
- cytat ze słynnego podręcznika literaturoznawstwa autorstwa Horsta Thiele

Dziwne zrządzenie losu sprawiło, że w znacznej części wysiłki jednego człowieka, w dodatku obcego, przyczyniły się do tego, że lud Rainera obrał drogę, która miała ich zaprowadzić do utworzenia własnego królestwa. Tym człowiekiem był Asromiamun, kapłan, urodzony reformator. Nie wiadomo, co zwróciło jego uwagę na Merogenów, jednak historia podaje, że zdecydował się udać na północ, aby nawracać prymitywnych pogan na kulty nehekharskich bogów. Nie zniechęciły go ponure opowieści o tym, co przytrafiało się tam kupcom i podróżnikom, a kaprys losu sprawił, iż trafił między ludzi, których szukał, samotny i bez broni, i nie został natychmiast przebity dzidą. Asromiamunowi udało się wprowadzić ich na drogę rozwoju, a dalszy bieg wypadków dowiódł, że nie pomylił się w swych przewidywaniach - chociaż w sposób, jakiego wcale się nie spodziewał.

Kaznodzieja był człowiekiem praktycznym. W swych kazaniach odwoływał się do chęci osiągnięcia materialnych korzyści; przedstawiał wodzowi siłę i wspaniałość nehekharskich królestw jako przykład potęgi bogów, których nauka i dzieła wyniosły je na szczyt. Mówił o miastach, żyznych równinach, marmurowych budowlach i żelaznych rydwanach, wysadzanych klejnotami wieżach i jeźdźcach jadących do boju w swych lśniących zbrojach. Zaś Rainer, z nieomylnym instynktem barbarzyńcy, puszczał mimo uszu jego słowa dotyczące bogów i ich nauk, całą uwagę skupiając na tak żywo opisywanych sprawach materialnych. Kiedy Asromiamun mówił o wspaniałościach cywilizowanych krajów, ciemnoskóry słuchacz nie myślał o ideałach jego religii, lecz o łupach, jakie nieświadomie kapłan opisywał, opowiadając o bogatych miastach i kwitnących krainach. Kiedy mówił, jak bogowie pomagali niektórym władcom zwyciężyć wrogów, barbarzyńca nie zwracał uwagi na cudy, lecz skupiał ją na opisach bitew, konnych rycerzy oraz manewrów łuczników i oszczepników. Wysłuchiwał go z niezgłębionym wyrazem twarzy i szedł swoją drogą bez żadnych komentarzy, z pochlebiającą kapłanowi uwagą chłonąc praktyczne rady. Tam, w tej lepiance mającej polepę miast podłogi, odziany w jedwabie Asromiamun na kłodzie mahoniu i ciemnoskóry wódz w niedźwiedzich skórach stworzyli podwaliny przyszłego królestwa.

Nehekharyjczyk zbyt późno zrozumiał swój błąd: nie zgłębił duszy poganina i jego dzikiej natury. Jego elokwencja w najmniejszym stopniu nie poruszyła sumień dzikusów. Zamiast skór Rainer nosił teraz posrebrzany pancerz, lecz pod nim był taki sam - prymitywny barbarzyńca, nie rozumiejący teologii czy filozofii, instynktownie łaknący jedynie krwi i łupów.
- Imperium Nehekhary, Wolfram Dette

Tymczasem Pakhrua, król Nofrekaranebi, spotkał się z Rainerem Stu Bitew, królem Merogenów, na polu koło Odion, przy dziesiątym kamieniu milowym od Ankhpieoi. Barbarzyńca zmusił Nehekharyjczyków do ucieczki i zabił ich króla Pakhruę. Sam potem wpadł w pułapkę, lecz pancerz i rączy koń ocaliły go od niechybnej śmierci.
- Historia Merogenów, Volker Fleige

Cóż, to ciekawa postać. Dobrze zbudowany, ponadprzeciętnego, choć nie gigantycznego wzrostu. Jego głowa jest okrągła, a włosy kręcone; zaczyna łysieć. Szyję ma ruchliwą, bez szpecących węzłów. Jego brwi są krzaczaste, łukowate; gdy opuszcza powieki, rzęsy sięgają niemal do połowy policzków. Nos ma wytwornie orli, a wargi cienkie i nieprzesadnie wielkie. Włoski wystające z nozdrzy są codziennie przycinane, a balwierz starannie usuwa bujny zarost z dolnej połowy jego twarzy. Podbródek, gardło i kark ma pełne, ale nie grube. Często czerwieni się, nie z gniewu jednak, lecz ze skromności. Jego barki są gładkie, ramiona oraz przedramiona silne i twarde, dłonie szerokie, pierś wypięta do przodu, a talia wąska. Kręgosłup dzielący rozłożyste plecy nie wystaje, widoczny jest za to mostek; na jego bokach prężą się mięśnie, a postawa emanuje energią. Jego uda są jak twardy róg, stawy kolanowe silne i męskie, a same kolana najurodziwsze i najmniej pomarszczone pod słońcem. Nogi opierają się na mocnych kostkach, a stopy są niewielkie w porównaniu z tak potężnymi kończynami.

Przed porankiem udaje się z niewielką świtą, by uczestniczyć w nabożeństwie swoich kapłanów. Modli się gorliwie, lecz można podejrzewać, że jego pobożność wynika bardziej z nawyku niż przekonania. Resztę poranka zajmują obowiązki urzędowe. Otaczają go uzbrojeni możni; na progu stoją odziani w skóry liczni strażnicy. Gdy przybywają posłańcy, wysłuchuje ich, niewiele mówiąc; przyspiesza jednak załatwienie pilnych spraw. O godzinie drugiej wstaje z tronu, by dokonać inspekcji skarbca lub stajni. Jeżeli danego dnia odbywa się polowanie, bierze w nim udział, nie nosi jednak u boku łuku, uznając, iż nie licuje to z godnością królewską. Gdy ptak lub zwierzyna są przeznaczone dla niego, sięga za siebie i odbiera od pazia łuk z luźną cięciwą. Najpierw pyta, w co ma trafić; wybierasz, a on strzela. Jeżeli chyba, winny jest zazwyczaj twój wzrok, nie zaś umiejętności łucznika.

W dni powszednie jego stół przypomina stół zwykłego człowieka. Blat nie ugina się pod matową, niewypolerowaną zastawą wnoszoną przez zadyszanych służących; nacisk kładzie się na konwersację, nie na zawartość talerzy; mówi się rozsądnie lub milczy. Tkaniny i zasłony są czasem z purpurowego jedwabiu, a czasem z lnu; o doborze dań decyduje nie ich koszt, ale kunszt. Toastów jest niewiele. Krótko mówiąc, na dworze znajdziesz elegancję, radość, zręczność, a wszędzie dyscyplinę godną domu królewskiego.

Sjestę po obiedzie czasem się pomija. Gdy władca ma ochotę na grę, nie zwlekając, chwyta kości w dłoń, ogląda je uważnie, wprawną ręką potrząsa kubkiem, szybko rzuca, przemawia do gości z humorem i cierpliwie czeka na wynik. W milczeniu przyjmuje rzuty dobre, z wesołością zaś złe. Nigdy nie przestaje być filozofem.

Czasem, chociaż rzadko, kolację ożywiają występy mimów, goście nie są jednak nigdy wystawiani na cięte uwagi. Nie słychać hałasu instrumentów – nie ma lirników ani flecistów, ani intonującego popisową partię chóru; nie ma mistrza ceremonii ani dziewcząt z cytrami czy tamburynami; ceni tylko ten wysiłek, który oczarowuje umysł cnotą, a ucho melodią. Gdy udaje się na spoczynek, rozpoczyna się służba straży; uzbrojeni wartownicy strzegą pierwszych godzin jego snu. Tu muszę przerwać; prosiłeś zaledwie o jeden czy dwa fakty; a moim celem było napisać list, nie spisać historię. Żegnaj!
- kopia listu wyższego kapłana Khonsa-hotepa

Pragnąłem niegdyś wymazać całą Nehekharę z mapy i wznieść na jego ruinach własne państwo; chciałem też zyskać, tak jak najwięksi królowie, nieśmiertelną sławę założyciela nowego imperium. Długoletnie doświadczenia przekonały mnie jednak stopniowo, że prawa są niezbędne i że gwałtowna, nieokiełznana natura mego ludu nie zniesie zbawiennego jarzma rządu cywilnego. Moim szczerym życzeniem jest teraz, aby przyszłe wieki z wdzięcznością zapamiętały obcego, który posłużył się mieczem merogeńskim nie w celu obalenia, lecz przywrócenia i utrzymania dobrobytu imperium nehekharyjskiego.
- frapująca „deklaracja Rainera” przytoczona przez kronikarza Amsi Uab-tot

Dowiedli dzikości swego charakteru na pogrzebie bohatera, generała Amenmersasy, dawniej znanego jako Rainera Stu Bitew, którego męstwo i los smętnie opiewali. Pracą licznych jeńców odmienili bieg małej rzeki o nazwie Meriui. Ogromny grobowiec, ozdobiony wspaniałymi łupami i trofeami, zbudowano pod opróżnionym łożyskiem, po czym przywrócono wodzie jej naturalne koryto, godząc w ten sposób dwie odmienne tradycje pochówku, a tajemne miejsce, gdzie złożono szczątki dowódcy, pozostało na zawsze ukryte, gdyż w nieludzki sposób zgładzono więźniów, których użyto do wykonania tej pracy.
- Imperium Khemryjskie, Wolfram Dette

Jak w każdym księstwie, w Coesfeld wybuchały od czasu do czasu rebelie, które trzeba było zdławić. Jednak jedna z nich była na tyle poważna, że zachwiała państewkiem w posadach. Frankowi Klingebielowi przestała wystarczać rola kapitana wojsk. Pokonawszy bez trudu księcia Gregora Kathstede, wybitnego mędrca i kolekcjonera - niestety pozbawionego talentu do wyboru ludzi, którymi się otaczał, zasiadł w zamku Herzogenrath jako nowy władca, zmieniając stolicę Coesfeld w garnizon zdobywców na podbitej ziemi. Rządził jak ktoś porażony szaleństwem, utrzymując tron jedynie dzięki zdesperowanym najemnikom, opłacanym dzięki miażdżącym bogatych i biednych poborcom podatkowym.

Nie wszyscy jednak godzili się na zaakceptowanie nowego księcia. Kraj wrzał od rewolt, które krwawo tłumiono. Wieś podniosła się i walczyła, tak, jak to robią wieśniacy: dziko, morderczo i w sekrecie. Piętno miecza i pochodni zastąpiło piętno pługa i brony, z pali żółtych ogrodzeń pozbijano krzyże i szubienice, ścierwa krów i owiec zatarasowały cieki wodne i zatruły ziemię, kamienie z podwalin domów stały się amunicją dla katapult, ludzie natomiast albo zostali zabici albo zmienieni w żołnierzy, nie było innego wyboru. Ulice miast spłynęły czerwienią. Na czele ufortyfikowanych osad pełnych zdeterminowanych wojowników stanął dawny doradca księcia Kathstede, Reinhard Buchhorn. Ku uciesze nagich od pasa w górę rolników i pastuchów zdobył tron, lecz Frank Klingebiel uszedł z życiem, a jego imię po dziś dzień stanowi synonim zagrożenia dla mieszkańców Coesfeld.

Dla fanatycznego egzekutora Lutza Albiga imię te z kolei było synonimem zbliżającego się wielkimi krokami triumfu sprawiedliwości, a dla mniej gorliwych członków tej przedziwnej kompanii wędrownych sędziów, łowców nagród i katów pojmanie Franka wiązało się nieodłącznie z pewnym zarobkiem, mimo że nie dawali tego po sobie poznać, gdyż przywódcę gorszyły jakiekolwiek przejawy przywiązania do materialnych bogactw.

Coesfeld, mimo krwawej wojny domowej, daleko było od marniejącego księstwa. Wokół trzech miast – Herzogenrath, Baesweiler i Eschweiler – skupiały się liczne wsie i pojedyncze gospodarstwa. Stolica liczyła ponad pięć tysięcy mieszkańców, co było rzadkością na pograniczu. Dla ludzi wędrujących przez góry na północy, przez Przełęcz Mroźnych Kłów, był to prawdopodobnie ostatni bastion cywilizowanego świata. Na zachodzie leżało wielkie jezioro Krumme Lanke i rozciągający się na północ od niego las Kellerwald, stanowiący naturalną granicę między Coesfeldem i Paderbornem. Na południu leżały skaliste szczyty, a na wschodzie jałowe rubieże, za którymi to nieustannie kotłowały się mniejsze i większe mało stabilne politycznie państewka.

Jeszcze dzisiaj tu i tam stały porzucone, często nie nadające się do ponownego użytku machiny wojenne, wykonane z żelaza i miedzi, z ostrymi dziobami służącymi do taranowania, wysokimi wieżami oblężniczymi oraz sprężystymi ramionami do ciskania potężnych pocisków zapalających i kamieni. Wszędzie można było dostrzec oznaki niedawnej okupacji, poczynając od zataczających się na ulicach żołnierzy, a kończąc na permanentnym strachu wyzierającym z twarzy mieszczan, który próbowano sprytnie zamaskować - domy ozdabiano kwiatami, mieszkańcy ubierali się w bogato haftowane, jedwabne i lniane stroje, odbywały się parady chełpiących się swoim wyszkoleniem gwardzistów.

Wieczerzę spędzili w przytulnym zamku, na zaproszenie świeżo upieczonego księcia Reinharda Buchhorna. Zamek zbudowany został kilka wieków wcześniej na szczycie swego rodzaju sztucznej piramidy, ukrytej pod grubą warstwą ziemi, a jej zbocza opadające tarasami pokryły rabaty kwiatowe, hodowano tam też winorośl i warzywa; trawniki służyły jako miejsca zabaw dla dzieci i spacerów, uprawy winogron dostarczały najlepszych gatunków wina, w niższych zaś partiach rosły rzędy szparagów, zagony ziemniaków, kalafiorów, marchwi, sałaty i wielu innych znanych warzyw. Sama budowla stanowiła istny labirynt wywietrzników, szybów i maleńkich drzwiczek.

Posiłki były stosunkowo proste, lecz znakomicie przygotowane i smaczne. Głównym daniem były befsztyki z tutejszych bawołów w wyśmienitym, tłustym sosie i dzbany grzanego wina. Zdecydowanie miła odmiana od cienkiego piwa i talerzy z kilkoma skrawkami wieprzowiny, jakimi egzekutorzy posilali się w niemal każdej napotkanej oberży.

- Pojmanie Franka Klingebiela jest ważne nie tylko z powodu ciążącego na nas wszystkich obowiązku doprowadzenia takiego wywrotowca przed oblicze sprawiedliwości, ale także z bardziej osobistego powodu – w głosie księcia nie było uczucia i przemawiał raczej jak ktoś, kto rozpatruje abstrakcyjne problemy moralne. - Jak wiecie, byłem dobrym przyjacielem świętej pamięci Gregora Kathstede, który za życia kolekcjonował pozostałości nehekharskiej cywilizacji, żyjącej niegdyś na tych terenach. Niektóre z nich były naprawdę cenne, a inne bezwartościowe, ale każda z nich była częścią życia Gregora i powinna trafić z powrotem do jego rodziny albo pozostać tutaj, w zamku. Chciałbym odzyskać figurkę złotej piramidki, wielkości nie większej niż zaciśnięta pięść Norsmena. Jestem pewien, że znajduje się w posiadaniu Franka...

Gdy głośna uczta dobiegała końca – ciasta, cukry, pełnotłuste sery zniknęły z półmisków, a przed każdym z biesiadników pojawiły się trzy butelki wina odmiennych gatunków, skromny antałek piwa oraz wielki kufel. Biesiadnicy wstawali z uśmiechem na ustach i nieco zaczerwienionymi twarzami, od trunku i dobrego jadła.

Jednak biesiada nie była pozbawiona trosk. Bohaterowie odnosili nieraz wrażenie, że broda Lutza stykała się nieraz z uchem Reinharda, a powierzone mu słowa trafiały dalej do sług o ponurych rysach. Panowała pełna napięcia atmosfera, dziwne wzburzenie, ścieranie się ambicji, szepty, których nie mógł zrozumieć nikt poza szepczącymi, czuli to raczej niż wiedzieli.

Byli w śmiertelnym zagrożeniu. Musieli uciekać.

Zagubieni w dżungli na wpół opuszczonych kamienic i domów handlowych, kryjąc się w meandrach ulic i lawirując, czy to między patrolami straży, czy postaciami skaczącymi między oświetlonymi oknami jak marionetki na sznurkach, przeżyli do świtu. Mieli szczęście, że usypiająca trucizna zadziałała z opóźnieniem, gdy leżeli w śmieciach zrujnowanych domów, a nie w wygodnych komnatach zamku. Nie mieli pojęcia, dlaczego egzekutor Lutz planował ich pojmać – albo co gorsza – zabić. I jak do tego namówił księcia Reinharda?

Całe szczęście, że wierzchowce i zwierzęta zostawili w zajeździe znajdującym się poza murami miasta. Była szansa, że nikt jeszcze nie pomyślał o ich uprowadzeniu. Nawet jeśli udałoby im się odzyskać konie, co dalej? Wieże semaforowe uniemożliwiały pozostanie w bardziej cywilizowanych rejonach księstwa.

Najłatwiej było uciec przez mury miasta – były przecież stworzone do tego, żeby nie wpuszczać ludzi z zewnątrz, a nie zatrzymywać tych wewnątrz. Wmieszanie się w tłum podróżników, kupców z dalekich stron i robotników, przechodzących przez wielkie, sklepione bramy też było pewnym rozwiązaniem, choć ryzykowniejszym. Ostatecznie pozostawały jeszcze podziemia, stanowiące relikt bardziej ponurego wieku.

Ludzie, którzy chodzili o tej porze po ulicach, należeli do pospólstwa: byli handlarzami, robotnikami i prostytutkami. Sklepy i stoiska były otwarte, kupcy prezentowali swój towar. Jeden element przewijał się nieustannie przez ten wielobarwny wzór – strażnicy miejscy panoszyli się wśród ludzi, pojedynczo lub w grupkach, rozpychając się z wystudiowaną arogancją. Stojący na straży żołnierze byli na wpół pijani i zdecydowanie zbyt zajęci wypatrywaniem ładnych mieszczanek, by zauważyć zakurzonych podróżników.

- Niech żadna nisza nie umknie waszej uwadze – sierżant straży huknął rozkaz głębokim głosem.
 

Ostatnio edytowane przez Lord Cluttermonkey : 11-10-2014 o 17:37.
Lord Cluttermonkey jest offline