Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 22-10-2014, 11:38   #2
Szarlej
 
Szarlej's Avatar
 
Reputacja: 1 Szarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputację
Długouchy Khazad

Obaj zwiadowcy prawie bez konsultacji ruszyli szybkim kłusem. Mimo jasnej nocy galop byłby zbyt ryzykowny. Jadąc środkiem traktu można było nie martwić się o nisko wiszące gałęzie, jedną z gorszych pułapek dla jeźdźca. Zarówno Khazad jak i Dlugouchy byli wprawnymi zwiadowcami więc droga minęła sprawnie. Noc może i dla niejednego była pełna strachów ale nie dla takich wariusów nie raz stawających z bronią w ręku przeciwko tworom chaosu.

Świt zagościł już na dobre gdy dotarli do ruin osady. Zwolnili i dla pewności nałożyli cięciwę na łuki. Rozkaz był wyraźny, nie angażować się w starcie a strzała w przeciwieństwie do kuli wystrzelonej z muszkietu była cicha.

Wieś leżała na polanie i otaczała ją palisada, żołdacy przywiązali do drzewa konie i z wprawą zwiadowców zaczęła okrążać polankę samym pozostając niewidocznym.

Wbrew pierwszemu wrażeniu drewniany ostrokół nie otaczał całej osady, urywał się na wschodzie tworząc pokaźną wyrwę przez którą mogły przejechać dwa wozy. Jadące co prawda burtę w burtę ale jednak. Chłopi musieli nie do kończyć prac obronnych. Przez tę wyrwę wyraźnie było widać ślady napaści. Dwie chaty zostały spalone do gołej ziemi, te w głębi osady też nosiły ślady ognia jednak zachowały się w lepszym stanie. Lepszym nie oznaczało jednak dobrego. Na środku osady stała dziwna konstrukcja, jakby stos ziemi ale chyba na jakimś rusztowaniu.


Franklin, praktycznie wychowany w Stirlandzkich lasach rozpoznał mielerz.
Uwagę zwiadowców przykuła nie tylko osada. Pod jedną z ścian lasu stały dwa ule, trzeci leżał przewrócony. Wokół krążyły pszczoły. Nie daleko znaleźli pierwsze ślady. Zwierząt, chyba wilków. Na oko trzy sztuki ale wyraźnie obciążone, jakby wiozły jakieś pakunki. Lub jeźdźców. Wyraźnie poruszały się w pośpiechu. Ślady były świeże, jeszcze z tej nocy. Z trudem również znaleźli drugie tropy. Były mniej wyraźne i starsze, jakby pochodziły z jeszcze wcześniejszej nocy. Ludzkie. Ciężko było ocenić ich dokładną liczbę nawet tak wytrawnym zwiadowcom. Chyba przeszło tędy około dziesięciu ludzi, potrafili poruszać się po lasach, nie szli kupą potrafiącą zostawić w lesie szeroki korytarz a w nieregularnych odstępach. Co najmniej jeden był ranny.

Cep, Dziadek Felczer

- Kto rano wstaje, temu pan bóg daje... I to niejeden. - zaczął głupkowato jeszcze nie do końca rozbudzony Felczer.
- Wstrzymaj się z takimi uwagami, młody. - kapral zmrużył brwi, po czym odwrócił się do salutującego topornika - Spocznij, żołnierzu. Zawiadom kaprala Gerharda, że przybyliśmy, muszę się z nim zobaczyć.
- Rozkaz.
Topornik odwrócił się i oddalił wcale nieśpiesznie, wręcz demonstracyjnie powoli. Leopold zawrócił konia tak by być twarzą do swoich ludzi.

- Cep, Aver, Leanora - zajmijcie się końmi. Tileańczyk, Rein - zorganizujcie śniadanie dla reszty. Felczer, ze mną do kaprala. Jak skończycie macie dwie godziny przerwy. Złapcie trochę snu. - Heidmann wydał dyspozycje.

Cep zsiadł z konia i zaczął wykonywać swoje obowiązki. Jak zwykle poruszał się niespiesznie, ale metodyczne i efektywnie. Oszczędzał energie, gdyż wiedział, że niespodziewanie może dojść do walki. Był to nawyk, którego nabrał podczas długoletniej służby i który nowicjusze brali za lenistwo. Po kolei uwiązał konie przy koźle, rozsiodłał, napoił i podał im owsa. Lubił zwierzęta, zwłaszcza konie. Opiekował się nimi troskliwie. Mając wolną chwilę zaczął je po kolei szczotkować.
Nie był w tym sam. Leanora i Aver równieź wykonali rozkaz. Równie sprawnie i metodycznie jak były piechociarz. Mimo wykonywania tych samych czynności wprawne oko wyłapywało różnice. W przeciwieństwie do Tomasa nie mieli takiego doświadczenia i nie zdążyli "zastygnąć" jak weterani nazywali spokojne i powolne ruchy, których każdy żołnierz uczył się z czasem. Po Siostrzyczce wciąż było widać energiczność, chęć wykonania rozkazów jak najsprawniej byle udowodnić, że nie jest gorsza. Że odstaje od oddziału. Aver zaś wykonywał wszystko rutynowo, nie była to jednak nabyta cecha wynikająca z doświadczenia a cecha charakteru. W tym nieokazywaniu emocji ani zainteresowania praktycznie nigdy było coś niepokojącego. Tileańczyk z Reinem sprawnie w tym czasie wydzielili racje. Nie było czasu na rozpalenie ognia i podgrzanie strawy ale Aldo z charakterystyczną dla siebie zaradnością poszedł z towarzyszem do wsi z zamiarem podgrzania w jakiejś chacie strawy.

Gdy żołnierze wykonywali rozkazy Dziadek skinął na Meinharda i ruszyli za oddalającym się piechociarze.

- Młody… Taa… - westchnął w duchu Meinhard. Bolał na ksywką jaką otrzymał jako jeden z świeższych żołnierzy w stanicy. Wiecznie młody. Może wtedy, gdy składał papiery na Kunstakademie albo gdy odbywał nowicjat, mógł być za takiego uznawany. W porównaniu do innych świeżaków w wojsku stirlandzkim wyglądał na kogoś, kto powinien być już wyższy rangą, ale cóż… Kilka złych wyborów życiowych przesądziło o tym, że musi zaczynać wszystko od nowa. Młodzieńcze przekonanie o własnej wyższości, spowodowane awansem ojca, boleśnie skonfrontowało się z zimną rzeczywistością, i to niejeden raz. A przecież gdyby wybrał życie poborcy celnego, jak jego ojciec, wszystko byłoby takie poukładane, spokojne. Teraz spoglądał na wieś, w duchu wyobrażając sobie siebie w roli dowódcy, broniącego osadę przed bliżej nieokreślonym najeźdźcą, czarnymi figurami na rumakach. Często bawił się w swojej głowie w oficera, porównując znane z opasłych tomisk analizy bitew z ujrzanymi formacjami terenu i ułożeniem budowli. Dawka quasi-strategicznego główkowania zawsze wydobywała go z porannej osowiałości.

- Bądźcie pozdrowieni w imię Sigmara, Ulryka i - zawahał się - Myrmidii. Macie tu jakichś rannych? Felczer jestem, mogę się nimi zająć. - zagadał żołdaków.
Kapral, który w tym czasie przyszedł był olbrzymi. Mierzył z dobre metr dziewiędziesiąt a posturę miał jakby całe życie pracował w kamieniołomie. Vimer był w pełnym pancerzu topornika ale nie miał przy sobie ani tarczy ani topora. Talie opinał mu tylko pas obciążony tasakiem i puginałem, piechociarze musieli mieć czym się bronić w razie straty swojej głównej broni. Podoficer skinął głową Dziadkowi.

- Kapralu.

Stary zasalutował krótko i uśmiechnął się do dawnego znajomego. Gdy Meinhard się odezwał przebiegł wzrokiem po reszcie oddziału. Lekko skinął Tomasowi, wielu z ciężkozbrojnej piechoty ceniło go za jego przeszłość. Na pytanie odrzekł krótko:

- Ano jest tu taki jeden. Z nim chcecie się widzieć, kapralu?

- Tak, nasz medyk go przepyta. - odrzekł ruszając przed siebie, zapraszając tym samym Gerharda żeby przeszli się nieco; Leopold nie lubił spoufalać się z równymi stopniem przy szeregowcach, a nie miał ochoty na oficjalny ton. - Ścigamy bandę dezerterów.

Vimer spojrzał na wartownika, który zaraz wrócił.
- Zaprowadzisz szeregowego - pokazał ręką na Meinharda. - do rannego.

Kapral ruszył za Dziadkiem, jego słowa skomentował tylko skinięciem głowy.

- Wiesz może coś więcej? Mieliście tu jakieś kłopoty?
- Nie.
- Przynajmniej tyle. Wkrótce przybędzie dla was wsparcie, dziesiątka piechoty. Tak na wszelki wypadek, gdybyśmy musieli zamknąć obławę na Eiche. Kiedy skończymy możecie wrzucić im tego rannego, w Stanicy go wykurują. - kapral jazdy zamilkł. Przechadzka miło trzeźwiła po podróży. Prawie zasnął jadąc w siodle co odrobinę go martwiło mając na uwadze cel ich misji. Topornik spojrzał z góry na jeźdźca nie mówiąc nic. Leopold widział, że nie jest zadowolony.

- Nie chcę was niepotrzebnie narażać, przekazuję tylko rozkazy z góry.
- [i]Za narażanie nam płacą. Zrobimy swoje, wy zróbcie swoje.[i]
- Tak zrobimy. Macie może wolną stodołę, albo chałupę? Chłopaki nie spali całą noc.
- Pogadaj z Jonasem. Tamta chałupa - topornik wielkim paluchem wskazał jedną z chłopskich chat.- to jego, mają stodołę.

Leopold skwitował to kwinięciem głową.

- A co u Ciebie? Po staremu? - zagadał mrukliwego towarzysza; wyglądało jakby kapral piechoty był po całonocnej warcie podczas oblężenia, ale ten typ zwykle zachowywał się tak samo. Tamten wzruszył ramionami.

- Po staremu. - a po chwili dodał - Chłopi marudzą, żołnierze siedząc na dupie nudzą się, a chłopki brudne.
- Jak zawsze. Gdy będzie po wszystkim to się zorganizuje jakąś rozrywkę, ale teraz robota czeka. Kapralu. - Heidmann zasalutował krótko i odmaszerował w swoją stronę. Topornik oddał salut i skierowal się wgłąb wsi.

Leopold wrócił do swoich żołnierzy, przystawił sobie pieniek i przysiadł na nim. Zawołał w stronę ludzi rychtujących konie.

- Cep, chłop Jonas może nas przyjąć. - kapral wskazał chałupę ze sporą stodołą postawioną opodal - Rozmówcie się z nim, może dostaniecie trochę siana dla wierzchowców.

Następnie kapral wyjął mapę i rozłożył ją na kolanie. Stary malunek, miejscami nieczytelny dawał tylko ogólne pojęcie o ukształtowaniu terenu, dlatego potrzeba było i własnej obserwacji. Dziadek co rusz obracał głowę mrucząc pod nosem, wstawał, maszerował w jedną stronę licząc kroki, po czym zawracał i nanosił na mapę pewne poprawki. W krótkim czasie obszedł tak całą wieś, lustrując dokładnie tereny wokół Eiche na wypadek gdyby tutaj miała toczyć się bitwa. Zwłaszcza interesowały go obiecujace zagajniki, parowy w których można było założyć pułapki, albo schować żołnierzy, wypłaszczenia do szarży, oraz ewentualne wzniesienia terenu. Nie umknęły jego uwadze miejsca, gdzie chałupy mocno się zwężały, zanotował też, z której strony wpada droga i gdzie znajduje się murowana studnia. Wolał chuchać na zimne, niż później obudzić się w zgiełku starcia zupełnie nieprzygotowanym.

Cep

Tomas ruszył do wskazanej chałupy. Mimo nieprzespanej nocy był z niego młody i silny mężczyzna, nie odczuwał mocno zmęczenia. Nie czuł jednak też podniecenia przed walką jak kiedyś. Wiedział co ich czeka nie gorzej niż ich dowódca. Tropienie, pościg a na koniec brutalna walka z przeciwnikiem. Dezerterzy zawsze walczyli do końca, wiedzieli, że dla takich jak oni nie ma litości. Żołnierz uśmiechnął się pod nosem. Przypomniał mu się minstrel słyszany niegdyś w karczmie. Opisywał on w swojej pieśni bitwę jako coś wspaniałego. Słońce odbijało się w zbrojach, miecz się wznosił a bohater jak umierał to bohatersko broniąc swojego kraju. Kto jak kto ale każdy weteran wiedział jak bolą rany, ramię od machania bronią a umierający wyjął przed śmiercią i srają pod siebie.

Chata była spora i prosta. Prosta ale zadbana.


Obok niej stała stodoła. To w niej mieli się schronić jeźdźcy by znaleźć trochę odpoczynku.


Żołnierz krótko zastukał do drzwi chałupy. Po chwili drzwi otworzył mu chłop. Proste spodnie uszyto ze skóry jakiegoś zwierza a tkana koszula nosiła ślady cerowania i stare plamy. Jonas, bo pewnie to go Tomas miał przed sobą, miał ogorzałą od pracy na słońcu twarz i był krępy. Widać było, że od małego nawykł do pracy. Spojrzał na żołnierza z kiepsko skrywaną niechęcią.
- Ta?
Cep wiedział skąd ta niechęć. Wieśniacy musieli żywić stacjonujących we wsi żołnierzy a patrolowi udzielić wszelkiej pomocy. Za nie wykonanie tego obowiązku groziła chłosta. Prości ludzie nie zawsze rozumieli przed czym chronią ich wojskowi i uważali ich za dodatkowe gęby do wykarmienia. Polecenia jednak wykonywali mając zawsze w pamięci, że nahaja może spaść na ich plecy.

Felczer

Topornik zaprowadził go do chaty znajdującej się na końcu wsi. Po drodze minęli dąb, ten faktycznie budził respekt. Aby go objąć trzeba by trzech chłopa a rozłożyste gałęzie ocieniały okolicę.

Chałupa do której dotarli była prosta i mała w porównaniu do wszystkich. Topornik zastukał do drzwi i te po dłuższej chwili otworzyła im młódka.
Kobieta zbliżała się na oko do siedemnastej wiosny życia. Ubranie miała proste, koszulę i długą spódnicę, ale schludne. Ciemne włosy prawie w całości kryła pod chustą. Była stosunkowo atrakcyjna, na modłę Stirlandzką. Niska ale krępa o raczej pełnych kształtach. Piechociarz odezwał się mocnym głosem:
- Do rannego.
- Zapraszam panów wojaków.
Wpuściła ich do środka. Chata miała tylko jedną izbę, przez otwarte okiennice wpadało światło ujawniające palenisko. Na ścianie wisiał garnek oraz inne sprzęty kuchenne. Pod powałą wisiały suszące się zioła, których zapach uderzał w nozdrza. Stół stojący pod jednym z okien był zastawiony misami obok których stał moździerz i tłuczek. Chyba kobieta właśnie przygotowywała jakieś zioła.
Na prostej pryczy leżał mężczyzna owinięty w koc. Twarz miał bladą a oczy zamknięte.
 
__________________
[...]póki pokrętna nowomowa
zakalcem w ustach nie wyrośnie,
dopóki prawdę nazywamy, nieustępliwie ćwicząc wargi,
w mowie Miłosza, w mowie Skargi - przetrwamy [...]
Szarlej jest offline