Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 24-10-2014, 16:31   #6
Dziadek Zielarz
 
Dziadek Zielarz's Avatar
 
Reputacja: 1 Dziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemu

W dżungli zmierzch nadchodzi bardzo szybko. Słońce skryło się już za linią drzew pogrążając polankę i stojący na niej bar w wieczornej szarości, kiedy ze schronu pod podłogą wyszła niepewnie grupa tutejszych. Pierwszy pojawił się starszy, siwiejący już mężczyzna w znoszonych, ubłoconych spodniach, wyglądający na właściciela przybytku. Wychodząc stanął tak by swoim ciałem zasłonić innych i w razie ataku kupić im kilka chwil na ucieczkę. Zaraz po nim spod klapy wyłonił się chudy, żylasty i mocno spracowany chłopak, najwyżej dwudziestoletni, a w ślad potem dwie kobiety ubrane w proste, robocze ubrania. Starsza z nich dostrzegłszy przyprowadzonego chłopaka, nie bacząc na reakcję przybyszy, podeszła do niego szybkim krokiem i pociągnęła w stronę reszty i popchnęła lekko za siebie. Wnioskując po wyraźnym podobieństwie musiała być jego matką.

- Jesteśmy z transportem FIST’u. Chcemy się czegoś napić, przespać i jedziemy w swoją drogę, jasne? Mamy gamble. – Daniel skierował słowa do starszego mężczyzny stojącego nieco z przodu z zaciętą miną.

Meks był zmęczony całym dniem podróży na pace, dlatego skondensował wypowiedź do niezbędnego minimum, nie siląc się nawet na odpowiednio groźny ton. Nerwowe zabiegi tamtych nie robiły na nim specjalnego wrażenia - gdyby chciał ich załatwić już byliby martwi, a on spokojnie uzupełniałby amunicję w magazynku. Stojący obok Corso obdarzał właścicieli przelotnym spojrzeniem bardziej pochłonięty badaniem brudu pod własnymi paznokciami, zupełnie jakby całe zajście go nie dotyczyło, a wynik był z góry ustalony.

Miejscowi początkowo wyglądali na wystraszonych, zbici w zwartą grupkę przypatrywali się podejrzliwie załodze, nie wyczuwając jednak bezpośredniego zagrożenia ze strony przybyszy strach ustąpił miejsca niechęci. Stary wziął się w sobie i wymamrotał ochrypłym głosem: „Nie powinno was tu być.” ,ale nie przyniosło to zamierzonego efektu. Zagryzając zęby siwy spojrzał na Daniela i kiwnął krótko głową odwracając się do swoich.

Wieczór przyniósł odgłos cykad, oraz ciężki zapach kwiatów i zbutwiałych liści. Temperatura też niewiele ustępowała tej panującej za dnia. Pośród mieszkańców zajazdu panował grobowy nastrój oczekiwania. Stary zajął stanowisko przy barze, ale co rusz łypał na przybyszy nienawistnym spojrzeniem. Co jakiś czas spoglądał przez okno na żylastego chłopaka, który kręcił się na werandzie. Nikt nie krzątał się po izbie, kobiety tkwiły niespokojnie w miejscu, zajmując czymś dłonie, jakby marzyły o powrocie do bezpiecznego schronienia. Ich twarze były napięte jak maski, nieczęste ruchy gwałtowne i nerwowe. Ludzie FIST’u zasiedli przy jednym ze stolików przy butelce, ale niewiele ze sobą rozmawiali. Zwalisty kierowca wkrótce oddalił się w stronę ciężarówki, zostawiając kompanów w milczeniu. Stopniowo zapadła nieprzyjemna cisza. Nikt się nie śmiał, nikt nie rozmawiał, tylko las grał swoją nocną melodię.

Daniel i Isobel początkowo nie zwracali na nikogo uwagi, zanieśli plecaki do wskazanego pokoju, uporządkowali sprzęt, wyczyścili broń, potem zasiedli we wspólnej sali w towarzystwie Johnnego i Corso. Indianiec poinformował ich, że w pobliżu nie było żywego ducha poza zalanym w sztok gościem śpiącym w zdezelowanej przyczepie stojącej na uboczu. Na pytające spojrzenia Stary rzucił coś wymijającego, ale nie wydawał się zaniepokojony obecnością tamtego bardziej niż załogą FIST’u. Rozmowa się nie kleiła, bimber który polewano był paskudny, do tego towarzystwo zaszczutych miejscowych nie nastrajało zbyt pozytywnie, dlatego gdy powieki nieco im zaciążyły skorzystali z okazji i udali się na spoczynek.

Chociaż mieli za sobą dzień drogi, Orlando wcale nie wydawało się być bliżej. Mieli podróżować jeszcze ze dwa dni, ale kto mógł stwierdzić na pewno, czy po drodze coś ich nie zatrzyma, a jeśli tak to czy warto wracać by spotkać się z Sanchezem? Można było zgadywać, czy gangsterowi bardziej zależało na zemście, czy potencjalnym zysku. Mimo niewygody i wilgoci, oraz niechęci tutejszych zmęczenie podróżą dało się we znaki, a sen nie kazał na siebie długo czekać.


Piwo, a w każdym razie to co na Everglades nazywało się piwem, bywało ohydne. Mętny, kwaśnawy płyn z ledwo dostrzegalną pianą, którego każdy łyk miało się ochotę zapić czymś mocniejszym żeby pozbyć się nieprzyjemnego uczucia na języku. Z drugiej strony było tanie i było go pod dostatkiem, co przy wszechobecnej duchocie było doprawdy zbawienne. Kiedy całe życie spędza się pośród bagien człowiek szybko uczy się, że najgorsze co może spotkać człowieka na bagnie to pragnienie. Odwodniony wędrowiec staje się łatwym łupem dla krokodyli, moskitów, węży, mutantów, czy palącego słońca.

W obecnym położeniu Jim wiele oddałby choćby za łyk podłego piwa. Podskakiwał na wybojach obijając się o metalowe dno. Ledwo oddychał przez jutowy worek, który zarzucono mu na głowę, powróz boleśnie wrzynał się w nadgarstki wykręcone za plecy, a głowa pulsowała tępym bólem. W ustach czuł lekki, metaliczny smak krwi. Wokół niego grzechotały metalowe przedmioty obijające się o siebie kiedy pojazd brał zakręty, czuł innych ludzi stłoczonych blisko niego, jednak nie sposób było ocenić, czy to wrogowie, czy inni więźniowie. Gdzieś w szoferce trzeszczało radio odtwarzające muzykę. Mały zachodził w głowę jak do tego doszło. Nie bez problemów skupił uwagę próbując wyłowić szczegóły z chaotycznej plątaniny wspomnień.

Był w podróży, to pewne. Przynajmniej kilka dni od kiedy opuścił okolice Avon Park, w końcu musiał pozostawać w ruchu. Trafił do wioski uzupełnić zapasy. Mieli świeżą wodę, trochę lekarstw, nic specjalnego. Jedna noc i miał być już daleko stąd. Banda uzbrojona w karabiny i maczety pojawiła się znikąd, bronił się przez chwilę, ale potem ktoś zdzielił go w tył głowy czymś ciężkim. Reszta nie miała pewnie wiele więcej szczęścia. Padło kilka strzałów, większość pewnie wyłapali. Dokąd i po co ich wieźli? Wkrótce miał się przekonać.


Z sennego otępienia wyrwał ich warkot silników. Początkowo głuche dudnienie odbijało się echem miedzy zaroślami, stopniowo narastając, aż do poziomu ogłuszającego w nocnej ciszy. Światła reflektorów omiotły ściany zabudowań przecinając jasnymi promieniami okiennice, dały się słyszeć gardłowe śmiechy i pokrzykiwania. Daniel w pierwszej chwili okręcił się na posłaniu łapiąc za leżący obok rewolwer.

- Motorway Patrol. – Isobel odpowiedziała na niezadane pytanie. Siedziała na jedynym krześle w pokoju obserwując podwórze. Musiała być już rozbudzona od dłuższego czasu, o ile w ogóle kładła się spać.

W ciemności trudno było przeliczyć wszystkich ludzi tłoczących się na dole, ale na oko tamtych musiało być około dziesięciu. Nie wydawali się szczególnie zainteresowani ciężarówką, bo już po chwili ich głosy zagrzmiały od strony Sali barowej.

- To jak, robimy dobrą minę do złej gry? – latynoska odwróciła głowę w stronę towarzysza.

Daniel pozbierał się z podłogi siadając na skraju pryczy. Widać było, że ma ochotę zignorować patrol Miami Vice i dokończyć przerwaną drzemkę, jednak wewnętrzny rozsądek kazał mu opracować plan awaryjny. Odłożył powoli pistolet obok siebie.

- Musimy odpocząć, zresztą, to nie nasz problem. – odparł licząc na to, że Corso zna się na swojej robocie, ale wcale nie wyglądał na rozluźnionego. Nasłuchując podejrzanych odgłosów zapadł z powrotem w niespokojny półsen.


Podróż zakończyła się gwałtownie, a czyjeś mocne ręce dźwignęły go w górę. Ściągnięto go siłą z samochodowej paki i pociągnięto do przodu. Rudawy pył zakotłował się wokół wzbudzając spazmy kaszlu. Co rusz gubił krok, potykając się i wpadając na jakieś przedmioty walające się po podłożu. Potknął się rozbijając sobie kolano o coś twardego, ale już po chwili postawiono go do pionu i popchnięto dalej. Ktoś klął, parę razy dostał kolbą między łopatki. Wydawało mu się, że wszystko trwało bardzo długo, nim wreszcie kazano mu się zatrzymać i ktoś zerwał mu worek z głowy. Jim gwałtownie zmrużył oczy, gdy oślepiło go światło słoneczne. Po chwili z jaskrawej plątaniny kolorów wyłonił się tłum postaci o groźnych twarzach, kontury samochodów i stających opodal niskich budynków, baraków, czy magazynów. Otaczali go podobni jemu więźniowie, którym właśnie zdejmowano z głów worki. Część była wyraźnie w gorszym stanie od niego, pobita i zakrwawiona, ledwo trzymająca się na nogach. Znajdowali się na placu otoczonym zabudowaniami, pośrodku którego wznosiła się prowizoryczna wieża strażnicza, bardziej platforma z wiązanych bambusów obłożona workami z piaskiem, na której stało kilku uzbrojonych zakapiorów.


Myśli o ucieczce skutecznie studziło kilku strażników stojących nieco z tyłu na pakach wozów. Napastników musiało być przynajmniej kilkudziesięciu. Nienawistne spojrzenia, wrzawa, wyzwiska i tępe pulsowanie obolałego ciała nie pozwalały się skupić. W powietrzu dało się wyczuć atmosferę wrogości i oczekiwania.

W końcu przed tłum wystąpił dobrze zbudowany mężczyzna o ciemnej karnacji i zaroście okalającym całą twarz, w wojskowych spodniach i berecie, z pasem amunicyjnym przewieszonym przez pierś. Całą swoja postawą i pewnością siebie dawało zrozumienia, że jest tutaj kimś w rodzaju przywódcy. Odwrócił się do reszty i zaczął wykrzykiwać jakieś hasła unosząc w górę swój karabin, wzbudzając wśród zgromadzenia okrzyki aprobaty, ale Jim nie był w stanie rozróżnić poszczególnych słów. Nie potrzebował jednak znać kontekstu całego zajścia, by wiedzieć do czego to zmierza. Mały miał nieodparte wrażenie, że właśnie czeka na egzekucję, dlatego chciał żeby tamten gadał jak najdłużej. Jakoś nie miał ochoty przedwcześnie rozstawać się z życiem.

Zanim brodaty skończył swoją przemową z tłumu wyciągnięto siłą jednego z więźniów i pociągnięto go w stronę wolnej przestrzeni u podnóża bambusowej platformy. Tam wykonano nad nim parodię sądu. Drab wymienił liczne zbrodnie jakich rzekomo dopuścił się tamten bezimienny człowiek, w tym przemyt, uchylanie się od obowiązku płacenia podatku wojennego, przetrzymywanie podejrzanych i inne wymyślne zbrodnie. Jego skargi i solenne zaprzeczenia niknęły w gwarze tłumu. Potem przy akompaniamencie krzyków zadowolenia zarzucono mu na szyję pętlę, a kilku zbirów podciągnęło go na jednej z poprzecznych żerdzi konstrukcyjnych. Mężczyzna miotał się krótką chwilę w rozpaczliwej próbie złapania oddechu, aż w końcu znieruchomiał zupełnie. Reszta skazańców pobladła patrząc na wisielca jak zahipnotyzowani. Thompson przełknął głośno ślinę.


Ranek nadszedł powoli. Ciemność zabarwiła się na szaro, nadając pomieszczeniu niezdrowy, siny odcień. Gdzieś w środku nocy Daniela obudziły pijackie śmiechy i odgłos zwalistych kroków kilku ludzi, którzy przemaszerowali do sąsiednich pokojów by tam opaść na posłania. Meks od kilku godzin leżał w letargu spodziewając się nagłego wybuchu wrzasków dobiegających z głównej sali, jednak nic takiego się nie stało. W tym oczekiwaniu najgorsza była niemożność sprawdzenia co właściwie dzieje się na dole. Może funkcjonariusze MP wbrew obawom miejscowych zwyczajnie zjechali tutaj na piwo by następnego dnia wyruszyć dalej? Nascimento szturchnął lekko leżącą opodal Isobel, po czym oboje zebrali swoje sprzęty i opuścili piętro.

Główna sala usłana była pustymi butelkami, błotem i resztkami rozrzuconymi w nieładzie przy stolikach. Trzech typów w mundurach siedziało przy stoliku łypiąc przekrwionymi oczyma znad niedojedzonych pozostałości kolacji, w głębi sali stał Corso z butelką piwa w garści i uśmiechał się do nich porozumiewawczo. Poza starym, tkwiącym nieodmiennie za prowizoryczną ladą, nie było widać żadnych miejscowych. Metys skinął na parę meksykanów i skierował się do wyjścia. Żołdacy MP bezczelnie odprowadzili Isobel wzrokiem, nie kryjąc specjalnie swojego zainteresowania jej biustem i pośladkami. Jeden, czy drugi rzucił w jej stronę jakąś zaczepkę, ale ona zignorowała zaloty.

Podwórze zastawione było motocyklami i jeepami patrolu. Grupa kierowała się do ciężarówki, która już grzała silnik. Dwóch funkcjonariuszy stało przy maszynach, w towarzystwie młodej dziewczyny we flaneli, która bezskutecznie próbowała im się wywinąć. Rubaszne głosy, podszczypywanie i wulgarne umizgi w krótką chwilę przerodziły się w szamotaninę, która przyciągnęła uwagę żylastego chłopaka. Młody mocował się chwilę z jednym z żołnierzy próbującym obmacywać dziewczynę, po czym został sprowadzony do parteru zamaszystym ciosem w brzuch. Chłopak osunął się po karoserii w kałużę błota.

Corso zawiesił oczy na tej scenie przez sekundę, czy dwie, po czym odwrócił się w stronę ciężarówki. Wystarczyło zwyczajnie odwrócić się na pięcie...


Tłum ryknął radośnie, kiedy ciało kolejnego nieszczęśnika obwołanego publicznie zdrajcą zawisło na wieży obserwacyjnej razem z resztą domniemanych zabójców, degeneratów i wichrzycieli, którzy handlowali wodą i lekami w zapadłej wiosce. Cholerne szczęście, że też musiał znaleźć się w samym środku jakiegoś konfliktu, o którym nie miał bladego pojęcia. Ciekawe jak im teraz wytłumaczy, że to zwykła pomyłka? W głowie Jima coraz bardziej narastała panika. Niewielki tłumek wokół niego topniał w oczach nieubłaganie przypominając, że wkrótce przyjdzie jego pora na spotkanie ze sznurem.

Kiedy oprawcy złapali go za ramiona cały się spiął, gotów bić, gryźć, kopać, walczyć o życie, ale nim zdążył zrobić cokolwiek, rozległy się strzały. Kilku ludzi w tłumie padło jak rażeni gromem, a pośród pozostałych zapanował popłoch. Chaotyczny tumult, pełen wrzasków, huku wystrzałów i ryku zapuszczanych silników. Brodacz pokrzykiwał na swoich unosząc karabin i wypuszczając długą serię w stronę, z której padły strzały. Kto atakował, dlaczego? Coś wizgnęło niebezpiecznie blisko głowy Małego i pierś mężczyzny trzymającego go za ramię wybuchła chmurą czerwieni obryzgując twarz oszołomionego więźnia. Ciało ciężko zwaliło się na ziemię przygniatając go swoim ciężarem.
 

Ostatnio edytowane przez Dziadek Zielarz : 25-10-2014 o 17:06.
Dziadek Zielarz jest offline