Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 14-11-2014, 23:41   #8
liliel
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
"I don't want to take my time going to work. I've got a motorcycle and a sleeping bag, and ten or fifteen girls, what the hell I want to go off and go to work for? Work for what, money? I got all the money in the world. I'm the king, man! I run the underworld, guy. I decide who does what and where they do that. What am I gonna run around like some teeny bopper somewhere for someone elses money? I make the money man, I roll the nickels. The game is mine. I deal the cards."

Muzyka

Poprzedni wieczór był niezwykle pracowity, w końcu nie tak łatwo przenieść swój pokój w całkiem nowe miejsce, przywrócić go z pamięci do stanu niemal identycznego z poprzednim tak aby móc sobie wmawiać, że nic się w zasadzie nie zmieniło. Że zaraz wyjrzę za okno i zobaczę znajomą ruchliwą ulicę, kiosk z gazetami tuż na rogu i parking dla rowerów. W nozdrza uderzy mnie zapach smażonych pączków dobiegający z piekarni pana Kinga więc skoczę po kilka bo lubię je jeść gdy są nadal ciepłe. A później zadzwoni Christine i wyskoczymy razem na próbę kapeli garażowej albo powłóczymy się po mieście śmiejąc do rozpuku.
Pokój był większy. Przybył w nim kominek i ściany urosły o dobre kilka cali ale meble co do sztuki przyjechały tu za Maddy z Chicago, a za nimi ciągnął się znajomy zwodniczy zapach domu.
Rano prawie się nabrała. Prawie, bo gdy rozchyliła zasłony i do wnętrza wdarły się napastliwe letnie promienie słońca przed oczami ukazał się widok daleki od oczekiwanego. Żadnej ruchliwej ulicy, żadnego zapachu pieczywa... Tylko drzewa i murawa, tak zadbana i soczyście zielona, że można by pomyśleć iż będą tu zaraz kręcić sceny z jakiegoś „Raju utraconego”, no... albo chociaż „Folwarku zwierzęcego”.
Pokój był stanowczo za czysty. Przez pierwszą godzinę Maddison pracowała więc nad swojskim bałaganem a przez następną wybrzdąkała na gitarze klasycznej swoje top 10 depresyjnych kawałków.

Noc umęczyła ją niezwykle. Najpierw incydent z pająkiem, później Jake łazikujący po piętrze i w finale koszmar z którego zbudziła się zlana potem.
Musiała przyznać w duchu, że dom był jak modelka z kolorowych magazynów. Piękny i pusty. Brakowało mu duszy. Brakowało... ciepła. Skąpana w kompletnej ciszy nadal uśpionego budynku poczłapała boso do kuchni, gdzie na kremowej glazurze kwitły szarobrązowe pąki nierozpakowanych pudeł. Każde z nich opatrzone było odręcznym napisem sporządzonym przez ojca. Tata musiał się napracować. Dziwnym trafem myśl ta wycisnęła wilgoć na jej oczy.

Zerwała taśmę z pierwszego z kartonów. Tam gdzie miały być „ręczniki” znalazła śmierdzące trampki Jacke'a i jego rękawice do bejsbola. Na tym zakończyła poszukiwania. Nie miała ochoty niczego rozpakowywać. Nie miała ochoty przyczyniać się choćby ułamkowo do rozkwitu ich nowego życia. Od „świeżego startu” po „i żyli długo i szczęśliwie”. Pierdolić bajki dla dzieci, to same kłamstwa, no może poza opowieściami gdzie dziewczynki kończą w trzewiach wilka, w piecu, zamarzają na ulicy ze zwęgloną zapałką w dłoni albo... wracają po szkole do domu i znajdują swoje dogorywające matki...

Lodówka przypominała Antarktydę. Zimną pustą połać bieli.
Maddison zadowoliła się garścią płatków bez mleka i wybyła z domu. Przeszła dobre pół mili gdy zdała sobie sprawę, że nie zostawiła kartki na lodówce, nikomu nie powiedziała słowa, że wychodzi a jej komórka... była równie martwa co okoliczne życie towarzyskie.
- Szlag...

Nie zawróciła jednak. Nie widziała powodu. Była niemal dorosła i przyzwyczaiła ojca, że ma oczekiwać po niej szeregu samych rozczarowań. W Chicago też wychodziła kiedy chciała, nawet jeśli ojciec nakładał na nią szlaban. Wielkie mi tam, i tak nigdy nie było go w domu aby wyegzekwować własne obostrzenia a ciotka Magan... Jej autorytet był, delikatnie mówiąc, nikły.

Godziny wlekły się leniwie. Całe przedpołudnie Maddy spędziła w miasteczku. A dokładniej, w ścisłym centrum pipidówka pod szyldem Plymouth, które poszczycić się mogło kościołem, alejką sklepów i knajpek, stacją benzynową, wścibską grupką małolatów lustrującą ją z oddali i... jedną sztuką country boya rodem z reklamy bielizny Armaniego. Miał jasne, wypłowiałe od słońca włosy i opalony tors, który, jakkolwiek by nie był ujmujący, zakrywała tylko pojedyncza niedbała szelka dżinsowych ogrodniczków. Rany boskie, a była niemal pewna, że tak stereotypowy wioskowy przystojniak mógłby pojawić się tylko w pierwszej scenie niskobudżetowego horroru klasy „c”.

Chłopak ładował właśnie jakieś graty na półciężarówkę i uśmiechnął się do Maddison, która na tle rdzennych mieszkańców Plymouth rzucała się w oczy jak diabeł w kościele.
- Rebeliantka? - przyłożył dłoń do nieistniejącego kowbojskiego kapelusza w staromodnym geście powitania i zawiesił wzrok na jej czarnym, nakrapianym agrafkami T-shircie z wielkim napisem „REBEL”.
- Prawdę mówiąc zawsze kibicowałam Imperium.
Chłopak zaczął z emfazą nucić „Marsz imperialny” wtrącając między frazy swoje imię.
- Joel.
- Maddison – nastolatka ścisnęła oferowaną dłoń wdzięczna że ogromne okulary przeciwsłoneczne skrywają jej rumieniec.
- Biorąc pod uwagę zamiłowanie do czerni spodziewałem się czegoś w stylu „Lord Vader”.
- Wybacz, że cię rozczarowałam ale zostawiłam w domu swój hełm.
- Nic straconego, włożysz następnym razem. Większej sensacji niż teraz i tak już nie zrobisz – skomentował ciekawskie babcie, które łypały na nią pojawiając się dosłownie znikąd i tak samo się ulatniając. - Przejezdna?
- Niestety. Mieszkam... w domu na wzgórzu – wskazała palcem bliżej nieokreślony kierunek. - W domu Hortona. Wczoraj się wprowadziliśmy.
- Och – chłopak podrapał się po gęstej czuprynie.
- Co och? Mówiłam, że sprzedali go za bezcen. Pewnie ktoś tam kogoś zamordował, hm?
- Rzeczywiście... Ten dom okrył się złą sławą. Przed wami dwie rodziny już tam zginęły.
Maddy zamilkła niby rażona piorunem i kiedy Joelowi zaczynała rzednąć mina ona wyszczerzyła się w niespodziewanym uśmiechu.
- Suuuper. Jak z tym domem Polańskiego? Tam gdzie zginęła jego żona, Sharon Tate? Była w ósmym miesiącu ciąży. Zginęła ona i chyba... cztery inne osoby?
- Tak, jej przyjaciele. Ogólna makabra. To była robota Mansona. Głośna akcja.
- Mam koszulkę z Mansonem. Nadal szokuje starsze panie. Włożę ją jutro.
- Po co nosisz T-shirty z psycholem i mordercą?
- Żeby wkurzać mojego ojca?
Rozmowa się kleiła. Maddy poczuła się dziwnie, jakby znała chłopaka od wieków. Jej piętnastoletnie roztrzepotane serduszko stało się nagle kulką drożdżowego ciasta odłożonego w ciepłe miejsce, które dramatycznie podwoiło swoją objętość.
Joel wyjął z tylnej kieszeni kraciastą chustę i wytarł spocone czoło.
- Pić mi się chce. Co powiesz na papierosa i zimne piwo? Podprowadziłem jego ojcu.
- Brzmi świetnie - zaczęła z entuzjazmem ale wyhamowała zastanawiając się czy Joel pod tą podcinającą kolana powierzchownością może skrywać przyszłego Hanibala Lectera. Prędko uznała, że jest to ryzyko jakie może podjąć.
- Marsz świń... - wymamrotała kiedy przełknęła pierwszy łyk spienionego piwa i oddała butelkę Joelowi a ten w pytającym geście uniósł brew.
- Słucham?
- Kawałek Reznora. A właściwie Nine Inch Nails. Reznor wynajął dom Polańskiego, który stał pusty po zbrodni Mansona i jego kultu. Nagrał tam płytę „Downward Spiral”. Perełka. I nakręcił teledysk do piosenki z tej płyty „March of the Pigs”.
- Skąd ten tytuł?
- Ponoć ludzie Mansona umaczanymi w krwi ofiar paluchami wybazgrali słowo „świnie” na wszystkich ścianach w domu – chłopak zaoferował jej papierosa i ona sięgnęła po niego niby od niechcenia. - W naszym domu stało się coś podobnego?
- Można tak powiedzieć. Już dwie rodziny wywieźli stamtąd w workach. Miejscowi mówią, że dom jest nawiedzony
- Miejscowi? A ty się z nimi nie utożsamiasz?
- Przenieśliśmy się do Plymouth dwa lata temu.
- Aha.
- Ostatnia właścicielka zabiła tam całą swoją rodzinę – ciągnął widząc, że Maddy słucha go cała spięta. - Męża i dwójkę dzieci, a sama wpadła pod samochód. Coś jej odbiło, tak po prostu, i wymordowała rodzinę w łóżkach, a męża przy kuchennym stole. Miejscowy szeryf wszystko zamiótł pod dywan. Z Hortonami ponoć było podobnie ale nie znam detali...
Maddison zaciągnęła się papierosem mrużąc oczy.
- Wierzysz w to? - zapytała wprost. - W te opowieści o nawiedzonym domu?
- Nie. A właściwie... ile masz lat? - zapytał zanim znów podał jej butelkę.
- A ty?
- Dziewiętnaście. Twoja kolej.
- Siedemnaście – skłamała dodając sobie dwa lata do licznika. Bardzo, ale to bardzo nie chciała żeby Joel wziął ją za dzieciaka a przecież i tak wyglądała znacznie poważniej niż jej rówieśniczki. Była wysoka, po tacie, i odpowiednio rozwinięta.

Przyjemne popołudnie przeciągnęło się w przyjemny wieczór. A u jego progu Maddison Craven była pewna jednego. Była bezapelacyjnie, bezlitośnie, absolutnie i do imentu... zakochana.
Do domu wślizgnęła się grubo po zmroku. Oby tata jej nie zauważył, nie kazał chuchać, dmuchać i nie odgrywał sędziego Dredda. Wzięła prysznic i zanurkowała w jednym z pudeł w poszukiwaniu piżamy. Znalazła coś lepszego. Koszulkę z obrazkiem Charlesa Mansona.

Ustawiła sprzęt grający na konkretne decybele i zapodała kawałek, który dzwonił gdzieś z tyłu głowy.

Muzyka

Na początku numeru morderca Sharon Tate we własnej osobie, jak gdyby nigdy nic, wygłaszał prawdy życiowe. Maddy stanęła przed lustrem i wymazała sobie czarną kredką małą swastykę pomiędzy brwiami zastanawiając się jak trzeba mieć nasrane w głowie... Pierdolony guru tysiąclecia.
Choć nawet on zapytany o filozofię scjentologów podsumował, że to trochę zbyt szalone.
Wyobrażacie sobie? Zbyt szalone dla Charlesa Mansona...
Boże, miej w opiece Toma Cruisa.
 

Ostatnio edytowane przez liliel : 14-11-2014 o 23:52.
liliel jest offline