Wstał późno, gdy słońce ze świetlików padło wprost na jego twarz. Rozejrzał się po poddaszu. Jego rzeczy nierozpakowane stały jeszcze w pudłach. Tak jak się tego spodziewał, pomieszczenie było przestronne i przez duże przeszklenia w dachu, bardzo jasne.
Zostawił kwestię rozpakowania się na później, szybko wskoczył w dżinsy i koszulkę polo, złapał za szkicownik i zbiegł schodami na dół. Z korytarza usłyszał krzątaninę w kuchni. Nie mając ochoty na spotkanie z rodziną, wymknął się bocznymi drzwiami.
Dodge Coronet 440, ostatni azyl wolności kupiony za resztę z czesnego tuż po powrocie do stanów, nie był może najnowszym i ekskluzywnym modelem ale 145 koni pod maską, dawało niezbędny komfort i niezależność.
Silnik zawarczał gdy dodał gazu i wkrótce posiadłość zniknęła przysłonięta szpalerem drzew. Nastawił radio na jakąś lokalną stację. Z głośników poleciało melodyjne country.
“Nad jeziorem” wyłoniło się nagle, po kolejnym łagodnym zakręcie szutrowej drogi. Z rozczarowaniem stwierdził, że knajpka była zamknięta. Usiadł na rozgrzanej masce samochodu. Wyciągnął paczkę papierosów z tylnej kieszeni. Postukał w nią palcem. Zostały jeszcze trzy fajki. Westchnął. Wyciągnął jedną i osłaniając płomień zapałki dłonią zapalił. Nie miał innych planów. Nie uśmiechał mu się powrót do domu. Już prędzej zamierzał wybrać się do centrum i trochę pokręcić. Coby nie powiedzieć, widok na jezioro urzekał. Wiatr szumiał cicho w koronach drzew wprawiając liście w lekkie drgania. Słońce przygrzewało. Było pięknie. Wczorajsze rozdrażnienie gdzieś się ulotniło. Zastanawiał się jeszcze jak rozwiązać sprawę śniadania, gdy zza budynku dobiegło go szczekanie i krzyki. Spojrzał na niedopalonego papierosa, po czym z ociąganiem rzucił go na ziemię i przygniótł butem.
Szedł wydeptaną ścieżką wzdłuż ściany restauracji, obok zielonych krzewów czepiających się jego koszulki, gdy zza rogu wypadł na niego rudy kundel a wślad za nim poleciał jakiś przerdzewiały garnek i wiązanka krwistych przekleństw. Pies schował się za jego nogami i zaczął się odszczekiwać. Nie czekał długo, gdy zza budynku wypadł, uzbrojony w metalową pokrywkę czarnoskóry. Widząc obcego trochę stracił rezon, otarł brodę w biały rękaw koszuli, poprawił czapkę z daszkiem i patrząc z ukosa na ujadającego ciągle psa, schowanego za Stevem warknął przeciągając śpiewnie samogłoski:
- Lepiej pilnuj swojego kundla!
- Jasne - bąknął Steve. - Narobił jakiś szkód?
Koszulę miał przepoconą i brudną. Paznokcie popękane i żółte. Śmierdział zjełczałym tłuszczem.
- Szukasz kogoś? - odpowiedział pytaniem na pytanie.
- Taaak.
Chloe, kelner…
- Będzie na wieczornej zmianie a knajpę otwierają za dwie godziny - nie dał mu dokończyć zdania.
- Ok, dzięki. - Miał się już odwrócić i odejść, gdy pytanie samo cisnęło mu się do ust. - Szukam pracy, nie słyszałeś o jakiejś?
Mężczyzna teraz dopiero oderwał wzrok od hałasującego ciągle psa i spojrzał na chłopaka.
-
Joel szuka kogoś na zmywak, przyjdź jak będzie otwarta knajpa. Tylko nie zabieraj ze sobą swojego kundla - wskazał oskarżycielsko palcem na zwierzaka i burcząc coś do siebie pod nosem odszedł do swoich obowiązków.
Gdy tylko zniknął za rogiem psiak przestał szczekać. Steve kucnął i przyjrzał mu się uważnie. Czarne oczka patrzyły na niego z zainteresowaniem. Między nimi czerwieniała świeża jeszcze rana po pazurach. Szczeciniasty, rudy ogon latał z lewej na prawą nie mogąc sobie znaleźć miejsca. Był brudny i wynędzniały. Wziął go w obie dłonie i podniósł na wysokość twarzy.
-
Mon chien - powiedział na głos na co rudasek przekrzywił łebek wsłuchując się w brzmienie słów. Szczeknął z aprobatą i polizał go po policzku.
- No dobrze - westchnął z rezygnacją - upolujmy coś do zjedzenia.
***
W Plymouth znalazł jakąś piekarnię, sąsiadującą ze sklepem z wędlinami. Ciepłym bułeczkom daleko było do francuskich bagietek ale
Chien był chyba zadowolony z serdelków, bo połykał je w iście szaleńczym tempie.
- Wyglądasz jak siedem nieszczęść - uśmiechnął się do nowego towarzysza zapijając pieczywo gorącą kawą.
Skrzywił się. Nawet kawa jest tutaj jakaś kwaśna. Rudas skończył pałaszowanie, oblizał puste opakowanie i spojrzał na Stevena błagalnym wzrokiem.
- Nic z tego - pogroził mu palcem lecz uśmiech nie schodził mu z twarzy. - Nie znam się na psach ale coś mi się zdaje, że twój żołądek mógłby tego nie wytrzymać. Musimy cię doprowadzić do porządku
mon ami.
Cloe będzie musiała poczekać.
W drodze powrotnej zatrzymał się na stacji, zatankował samochód i zaopatrzył się w dwie paczki cameli i jakieś żarcie na wieczór. Przynajmniej papierosy smakują tutaj lepiej - stwierdził odpalając camela w samochodzie.
W domu nie natknął się na nikogo. Tak wielki dom miał tą zaletę, że nie wpadało się ciągle na siebie. Zaciągnął psa do łazienki i pod letnią wodą, korzystając ze swojego szamponu zmył z niego cały brud. Rudas nie protestował.
- No i popatrz na siebie - powiedział Steve gdy przyjrzał się swojemu dziełu. - Przystojniak z ciebie.
Odpowiedziało mu szczeknięcie.
Resztę dnia spędził na rozpakowywaniu swoich gratów, najwięcej uwagi poświęcając swoim płótnom i rozstawianiu sztalug. Po kilku godzinach poddasze zamieniło się w przyjazną, twórczą graciarnię. Nabrało charakteru i zapachu. Przez głowę Steva przez chwilę przemknęła myśl, że może nie będzie tutaj tak źle.
Nawet się nie spostrzegł jak zapadł zmrok.
Chien zaczął skomleć i drapać pazurami w drzwi.
- Przepraszam cię
mon ami - Steve oparł płótno o ścianę, - zupełnie o tobie zapomniałem.
Narzucił na siebie kurtkę i wyszedł z psiakiem w noc.