Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 17-11-2014, 04:12   #10
Dziadek Zielarz
 
Dziadek Zielarz's Avatar
 
Reputacja: 1 Dziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemu
Motocyklista zarechotał z uciechą wymierzając następny kopniak skręcającemu się w błocie podrostkowi. Kolejny typek, najwyraźniej zaciekawiony odgłosami dobiegającymi z podwórza, pojawił się niespiesznie na werandzie z butelką piwa w dłoni. Zmarszczył brwi, obdarzając kolegów karcącym spojrzeniem, po czym jak gdyby nigdy nic oparł się o barierkę i splunął soczyście przywołując na twarz charakterystyczny, znudzony wyraz. Nietrudno byłoby sobie wyobrazić jak w mgnieniu oka rozpętuje się tutaj strzelanina, kule z poderwanych gwałtownie luf szatkują karoserie pojazdów, jak po jednej i drugiej stronie zdezorientowani ludzie padają na ziemię zaciskając dłonie na nagle powstałych w ciele ranach, a krokodyle i bagienne robactwo wypełzają na kolejną krwawą ucztę. Nic prostszego w dziurze takiej jak ta. Wszystko tylko dlatego, bo kogoś ukłuło sumienie.

Ostatnie błagalne spojrzenie dziewczyny rzucone w stronę Latynosów rozbiło się o mur obojętności. Trójka oddalała się spokojnie, nie patrząc nawet na szamotaninę. Silnik warknął, gdy zasiedli na swoich stanowiskach, a szarpnięcie obwieściło wznowienie podróży. Zabudowania, szybko zniknęły z pola widzenia ograniczonego plandeką ustępując miejsca dzikiej roślinności i krętemu pasmu błotnistej drogi. Z oddali dobiegły ich jeszcze radosne wrzaski i kilka suchych trzasków wystrzeliwanych pocisków, po czym bar i jego problemy zniknęły zupełnie.

Isobel przygryzła wargę, przesuwając palcem po końcówce noża. Kiedyś, sto lat temu, pewnie wyjmowała by teraz ostrze z gardła obleśnej świni dobierającej się do dziewczyny, teraz nie czuła w zasadzie nic, może drobny niesmak spowodowany samym zajściem, ale niewiele było w tym złości, czy poczucia winy. Wydawało jej się, że nauczyła się o świecie dostatecznie wiele, by podobne sytuacje nawet jej nie obeszły, a jednak miała pewne wątpliwości. Spojrzała na Corso, który w najlepsze rozwalił się na worku z kawą i zakrył twarz bejsbolówką, oraz na Daniela który od dłuższej chwili patrzył na nią uśmiechając się nieznacznie. Zastanowiło ją ile w tym uśmiechu było szczerości, ilu napastników, ile gambli potrafiłoby go zmienić.


Seria przecięła ziemię tuż koło niego. Ciężki trup przyjął na siebie kilka kul przeznaczonych dla Jima, podnosząc mu i tak już szalone od strachu i adrenaliny tętno. Ręka mężczyzny wymacała przy denacie obły kształt rękojeści noża, po czym krótkim szarpnięciem wyswobodziła go zza paska. Z ostrzem w garści czuł się o niebo pewniej niż bez niego, choć dalej była to mizerna przewaga przeciw serii z karabinu. Broni palnej, o ile strażnik w ogóle nią dysponował, nie potrafił zlokalizować. Pocieszał się nadzieją, że jego sprzęt leży na ciężarówce, którą go tutaj przywieziono, ale gwarancji nie mógł mieć żadnej. Thomson spiął mięśnie zrzucając z siebie krwawiące zwłoki, po czym tak szybko jak pozwalały mu na to obolałe kończyny poderwał się do góry.


Wokół panował chaos, w którym trzask karabinów zlewał się w jedną huczącą całość, a rudy pył wzniecony dziesiątkami par nóg dramatycznie utrudniał widoczność. Część ludzi kryła się za pojazdami, załomami budynków i prowizorycznymi barykadami, ale większość znajdując się na otwartej przestrzeni uciekała w stronę baraków, albo padała na ziemię w nadziei uchylenia się przed kulami. Gniazdo karabinu maszynowego na wieży pruło w stronę wzgórz, obsypując stojących na dole gorącym deszczem łusek. Wokół Małego było trochę wolnej przestrzeni, teraz usłanej ciałami ofiar samosądu i tych podziurawionych kulami, ale nikt wydawał się nim nie przejmować. Porwał z ziemi jeden z porzuconych pistoletów z nadzieją, że w magazynku zachowało się jeszcze dość kul, by wywalczyć sobie wolność. Kto atakował, kim byli porywacze, dlaczego walczą? Pytania cisnęły się z szybkością pocisku, ale skołatane myśli wypluły tylko krótkie: „spadam stąd”. Jim zakasłał spazmatycznie i zasłaniając usta przed gryzącym pyłem, zgięty w pół, ruszył w stronę majaczących na uboczu sylwetek samochodów.

Część strażników wciąż znajdujących się na wozach prowadziło ostrzał, inne pojazdy ruszały gwałtownie zabierając ze sobą całe grupy. Nie sposób było stwierdzić, gdzie podział się zrabowany sprzęt. Thomson dopadł do otwartej paki stojącego na uboczu transportu, którym tutaj przyjechał, gdzie miał nadzieję znaleźć plecak, jednak zamiast spodziewanych tobołów znalazł tam tylko kilka walających się bez ładu pustych skrzynek po amunicji. Mały schylił się odruchowo, kiedy kolejne pociski śmignęły w powietrzu. Miał niesamowitego farta, że sprawiedliwość upomniała się o porywaczy właśnie teraz, więc głupio byłoby po prostu dostać kulkę. Bez sprzętu może być ciężko, ale i tak musiał wiać stąd jak najprędzej. Linia zarośli, którą początkowo obrał za najlepszy kierunek ucieczki znajdowała się niebezpiecznie daleko od jego pozycji, do tego musiałby biec przez pusty plac. Potrzebował osłony…

Z przodu dobiegło go siarczyste przekleństwo. Drzwiczki od kabiny trzasnęły, a po chwili zawarczał zapuszczany silnik. Mały niewiele myśląc wskoczył na pakę i położył się płasko, zaraz po tym kiedy ze zgrzytem sypiącego się spod kół żwiru pickup ruszył naprzód zostawiając za sobą chaos toczącej się bitwy. Wóz trząsł się na wybojach, tak że Małemu ledwo udawało się utrzymać na pace, kurczowo trzymającemu się burty. Z trudem śledził, w którą stronę zmierzają, dość że wieża obserwacyjna zaczęła się oddalać. Słyszał silniki innych pojazdów, ale nie był w stanie ich dostrzec leżąc na metalowej podłodze. Widział tylko niebo i szczyty drzew znikające z pola widzenia.

Szalony rajd nie trwał długo. Nagle zewsząd znowu rozległy się strzały, brzęknęła pękająca szyba i samochód zakręcił gwałtownie. Mocne szarpniecie rzuciło Jimem na ścianę kabiny, gdy wóz wyrżnął w jakąś przeszkodę i stanął w miejscu wciąż mieląc kołami. Chłopak leżał przez chwilę oszołomiony, obolały i zdezorientowany. Mały z trudem podniósł się do pozycji siedzącej i zajrzał do kabiny. Tylna szyba zbryzgana była krwią kierowcy, trup zwisał smętnie przewieszony przez kierownicę cały pokryty szkłem z przestrzelonej szyby. Od strony lasu wychodziły w jego stronę ludzkie sylwetki, nie był w stanie ich policzyć. Coś wołali, ale krew szumiąca w uszach wszystko zagłuszała. Mały z trudem zmuszał się do siedzenia prosto.

- Rzucić broń! – padła komenda – Poddajcie się, jesteście otoczeni.


Na metalowym stoliku w rzędach stały szklane buteleczki pełne różnokolorowych płynów, palnik podpięty do butli z gazem, oraz tacka, na której spoczywały starannie oczyszczone z błota znaleziska. Nie było tego wiele, ot kilka spękanych, plastikowych dozowników i przeżarty rdzą kawał blachy. opatrzony logiem planety. Reszta utonęła w bagnie.

- Ciekawe. – Jacob zbliżył próbkę cieczy do twarzy – Mówisz, że to miejsce pojawiło się niedawno?
- Tak. – odparł Kael siedzący w wiklinowym fotelu z nieodgadnioną miną. - Pewnego dnia po prostu znalazłem je, w samym środku słonych bagien.
- Pod względem fizycznym nie odbiega za bardzo od zwykłej wody – trącił szklaną buteleczkę palcem, jakby spodziewał się nowego efektu – ale nie mam tutaj warunków, żeby to potwierdzić. Zresztą nieważne. Ktoś jeszcze o tym wie?
- Niewielu. Mało kto się tam zapuszcza.
- Rozumiem.

River odstawił próbkę obok reszty znalezisk i złączył palce w zamyśleniu. Sprawa budziła w nim wiele pytań, jednak sama próbka i zniszczone pojemniki to za mało, żeby wyciągać daleko idące wnioski. Sądził, że bagno nie miało w sobie niczego nadzwyczajnego, nie...coś musiało tam trafić, a potem być stamtąd zabrane. Tylko skąd się tam wzięło. I po co? Miał pewną hipotezę, coś w końcu przygnało go do tego miasta na końcu świata, ale nie chciał się przedwcześnie zdradzać przed swoim towarzyszem.

- Zdajesz sobie sprawę, przyjacielu – zaczął Jacob obracając się do Kreola – że jeśli nasze przypuszczenia się potwierdzą, jeśli ta… substancja – to słowo wymówił ze szczególnym namaszczeniem – naprawdę istnieje, to skończy się czas półśrodków?

Tamten tylko kiwnął głową, nie zmieniając wyrazu twarzy ani na chwilę.

- Dobrze więc, wyślij ludzi, niech dowiedzą się ile mogą. Ja zajmę się laboratorium.


Trasa przebiegała monotonnie. Drzewa powoli się przerzedzały coraz częściej ustępując miejsca szerokim rozlewiskom okolonym gęstym sitowiem. Co jakiś czas droga zakręcała nad wielkie jezioro, którego przeciwny brzeg był zupełnie niewidoczny nawet wtedy kiedy pogoda się poprawiała. Czasem miało się wrażenie, że zboczyli z kursu i dotarli nad morskie wybrzeże, brakowało tylko krzyku mew i warkoczących kutrów. Koło południa minęli spore osiedle położone na północnym brzegu jeziora, które wyglądało jakby ktoś wyciął kawał slumsów Miami i umieścił je w środku bagien. Byle jakie rudery, murszejące zgliszcza, długie pomosty zbite z byle czego pokrywające nabrzeże, nawet resztki skruszałych wieżowców powalonych na ziemię. Łachmaniarze i zakapiory odprowadzający ich wzrokiem nie wyglądali zachęcająco, toteż ani myśleli zatrzymywać się tutaj w nadziei na uzupełnienie zapasów. Wedle słów Corso była to pozostałość po dawnym miasteczku Okeechobee, które swego czasu cieszyło się opinią ziemi obiecanej dla wszelkiego rodzaju anarchistów, wolnościowców i innych szeroko pojętych wrogów porządku panującego w Miami, póki pewnego dnia nie odwiedził ich pluton Motorway. Próbowali przez chwilę podpytywać metysa o MP i układ jaki między nimi panuje, ale nadaremnie. Facet zbywał pytania jakimiś ogólnikami, ale było widać że ich ciekawość go irytuje.

W ciszy jaka wkrótce zaległa minęli zrujnowane Okeechobee i jechali jeszcze przez dobrą godzinę, gdy nagle ciężarówka zwolniła, po czym zatrzymała się zupełnie. Spojrzeli po sobie pytająco, po czym wyjrzeli na zewnątrz. Na wąskiej grobli oddzielającej dwa rozlewiska ustawiono barykadę ze starych wraków i worków z piaskiem, przy której kręcili się ludzie z długą bronią. Pojawienie się ciężarówki najwyraźniej wzbudziło w nich pewne zainteresowanie. Dwóch strażników zbliżyło się do nich, ale po krótkiej rozmowie z kierowcą i skrzynce towaru oddanej w ramach łapówki odsunęli zaporę i puścili ich dalej.

- Co to za jedni? – Daniel zagadnął od niechcenia.
- Ludzie Juareza. – rzucił Corso – Taki tutejszy boss, tyle że każe nazywać się generałem. Swego czasu wykosił konkurencję i położył łapę na wszystkim, ale mówi się że ostatnio pali mu się pod tyłkiem. Jakieś bojówki, czy coś. Nieprzyjemna sprawa.
- Jakaś rebelia, o której mówisz dopiero teraz? – ton meksa zrobił się wyraźnie chłodniejszy
Corso tylko wzruszył ramionami, po czym widząc marsową minę Nascimento dodał – Ja tam nie wiem, póki nie ruszają karawan to się nie interesujemy. Jakby do nas zaczęli strzelać to byśmy przestali z nimi handlować, nie? Zresztą Orlando zawsze było neutralne, więc co was to obchodzi?

Podróż ciągnęła się niemiłosiernie długo, wątpliwie urozmaicona zarośniętymi bagnami, które wkrótce znowu porosły gęstym lasem. Niekiedy mijali mniejsze osady, ale były przeważnie wyludnione, albo nosiły na sobie ślady niedawnych walk. Szczęściem nie natrafili na więcej patroli, do tego stara droga przelotowa, na którą wkrótce wjechali okazała się przejezdna, toteż tempo podróży znacznie wzrosło i już pod wieczór znaleźli się na przedmieściach Orlando.

W szarości zmierzchu zapyziałe opłotki nie różniły się wiele od typowych przedmieść Miami. Rzędy wiat i sypiących się domów ściśniętych na małych przestrzeniach przyrośnięte do brudnych ulic i szare sylwetki kręcące się bez celu wyglądały zupełnie znajomo, podobnie jak brudne, zarośnięte bajora i sieć mostów przerzuconych miedzy sąsiadującymi ze sobą wysepkami. Wystarczyło jednak przejechać kilka przecznic by asfaltowa droga i rzędy budynków schowały się nagle pod powierzchnią mętnej wody wypełniającej ogromne zapadlisko ciągnące się niemal po horyzont.


Gdzieniegdzie spod powierzchni karykaturalnego jeziora sterczały kikuty ocalałych wysokościowców, resztki słupów transformatorowych, albo pojedyncze konstrukcje masztów telewizyjnych, jednak zdecydowana większość niegdyś sporego miasta była pod wodą. W oddali, niby skorupa ogromnego żółwia górowała nad wszystkim olbrzymia kopuła stadionu miejskiego. Liczne pomosty i zacumowane przy nich jednostki sugerowały, że zatopione budynki wciąż są używane, jednak uzbrojona ochrona nabrzeża odstraszała od bliższego zapoznawania się z portem. To co pozostawało na suchym lądzie prezentowało się dość ubogo.

Większość zabudowań była jednym wielkim slumsem z ulokowanym wewnątrz bazarem, stanowiącym swoiste centrum, razem z dawną miejską obwodnicą, która okrążała zapadlisko i prawdopodobnie prowadziła dalej na północ. Stare bloki, sklepy, piętrowe parkingi i miejska infrastruktura były połączone plątaniną nadbudówek, ścian, balkonów i pomostów sprawiając wrażenie jednego wspólnego organizmu, jakiegoś pokracznego stwora, który przysiadł na skraju betonowego jeziora.

Ciężarówka zatrzymała się przy kompleksie blaszanych garaży ulokowanych przy wylotówce opodal wjazdu na bazar. Nie było pożegnań i życzenia powodzenia, tylko krótki uścisk dłoni i każdy odszedł w swoją stronę. Teraz pozostawało znaleźć Łysego Jackiego i źródło towaru. Bułka z masłem.
 

Ostatnio edytowane przez Dziadek Zielarz : 17-11-2014 o 14:55.
Dziadek Zielarz jest offline